
Prężąc wibrysy
— Manaty — mruknął Bruce, rzucając okiem na stertę folderów na stoliku Starka. — Czemu akurat manaty? Dotujesz setki organizacji pozarządowych. Większości z nich nawet nie kojarzysz. Pepper się tym zajmuje. A tutaj nagle samemu przeglądasz reklamówki?
— Przesyłają w nich informacje o Mandy — odparł nieuważnie Tony. — I ej, nie rób przeglądu korespondencji, tylko podaj mi klucz łukowy.
— Oczkowy dwustronny?
— Właśnie ten.
— Proszę. Kto to jest Mandy?
— Samica manata. Właśnie urodziła młode. Samczyka. Trochę późno, martwiliśmy się już, że jest bezpłodna...
— Fantastycznie. Gratuluję. Zostałeś dziadkiem. Ale czemu interesuje cię akurat ta... Mandy? I manaty w ogóle?
— Bo jej oddanie przypomina mi o mojej nieszczęsnej, wcześniej zmarłej matce — zadeklamował patetycznie Tony. — Chcesz się bawić w mojego psychoanalityka?
— A to ja nie jestem twoim psychoanalitykiem?
— Nie. Ty jesteś moim kumplem. Robisz to samo, tylko za darmo i wtedy, kiedy ja mam na to ochotę.
Banner przewrócił oczyma.
— Mam wszelkie przesłanki sądzić, że za twoim unikowym podejściem do tematu kryje się jakaś grubsza anegdota. Jako twój kumpel życzę ją sobie poznać.
Stark wbił spojrzenie w skręcane właśnie części do projektu, o którego szczegółach jeszcze doktora nie powiadomił. Milczał. Bruce spokojnie czekał: sztuki wytrwałego milczenia Tony nie posiadł nigdy.
— Dobrze, dobrze, skoro tak nalegasz — rzucił wreszcie Tony, odwracając się gwałtownie i doskakując do skrzynki z narzędziami. — Żyć i pracować mi nie dajesz z powodu jednej głupiej imprezy...
— O. To w tym wszystkim kryje się jakaś impreza? — ton Bannera był idealnie płaski. — Kto by się spodziewał.
— Tak. Impreza. Noc, plaża, upadł. I dziewczyna. Mandy. Duży biust, długie nogi, włosy blond. Wypiliśmy drinka, wymieniliśmy parę uwag prekoitalnych, a potem — westchnął. — Katastrofa. Klęska.
Bruce pochylił głowę z wyrazem uprzejmego zaciekawienia na twarzy. Przy Starku opanował tę minę do perfekcji. Doskonale maskowała przysypianie.
— Bo postanowiłem ją zabrać na przejażdżkę motorówką — wytłumaczył Tony.
— Narąbany w trzy...
— Nawet w dziewięć. Nie bądź taki sztywny, byłem dzieciakiem, bawiliśmy się, a plaża i najbliższe kilometry akwenu były prywatne. Nikomu nic by się nie stało.
— Mandy miała inne zdanie?
— Co... Gdzieżby. Znaczy, tak. Ale nie chodziło o alkohol. Ani o mnie. Panna okazała się jedną z tych zwariowanych zielonych.
A. Teraz Banner mógł już sobie dośpiewać resztę. Stark, oczywiście, nie dał mu tej szansy.
— I zrobiła awanturę – mnie! awanturę! rozumiesz? – że naruszymy terytorium życiowe manatów, że to gatunek zagrożony, że motorówki są jednymi z głównych zabójców manatów i kim ja w ogóle jestem, i co sobie wyobrażam, to nie jest tylko nasz świat, nie dziedziczymy środowiska naturalnego, pożyczamy je od naszych dzieci, taka tam gadka...
— Znam ten typ — wtrącił Bruce w pierwszą pauzę oddechową, jaka się mu nawinęła. — Rozumiem, że z nocy nic nie wyszło?
— Mhm. Nie dała się przebłagać. Mnie się nie dała przebłagać! Mówiłam ci, fanatyczka. No i to mnie wkurzyło...
Banner się domyślał. Młody Tony znosił odmowy pewnie jeszcze gorzej niż dzisiejsza wersja. A dzisiejsza nie znosiła wcale.
— ...więc postanowiłem sobie, że nie ma bata, dziewczyna musi być moja. Przecież żadna nie oprze się mojemu urokowi, nie? No i mach, wykonałem dwa telefony, przelałem trochę środków – a to wszystko jeszcze pod wpływem, nad ranem, mówię ci – wyciągnąłem z łóżek paru ważnych gości, dałem parę łapówek i tadam! po południu, kiedy pierwsi goście się budzili, mogłem już, poza śniadaniokolacją, sprezentować tej Mandy fundację ochrony manatów. Fundację z całkiem sporym budżetem.
— Tak myślałem.
— Jasne, ja to przecież mam gest, nie? W każdym razie: Mandy mi nie uwierzyła, powiedziała, że to niemożliwe – rozumiesz, przywykłem, że kobiety mówią mi, że to ja jestem niemożliwy, niesamowity, nieskończenie idealny – więc zirytowałem się jeszcze bardziej — tu Stark umilkł.
Głównie dlatego, że musiał założyć maskę ochronną na twarz. Coś lutował. Maska miała oczywiście mikrofon, ale jednak moment zakładania wymuszał sekundę ciszy.
— No i postanowiłem jej pokazać — głos, dobiegający spod maski, brzmiał identycznie jak głos Vadera; jeden z licznych żartów Tony’ego — że to żaden pic na wodę, fotomonto, czysta prawda. I nim ostatni goście zwinęli się z imprezy byłem już, trochę skacowany, ale w sumie znacznie bardziej nadal narąbany, w centrum ratowania manatów. Wiesz, wszędzie akwaria, światła i woda. Myślałem, że się porzygam, ale nie, dobra, zagryzłem zęby, dałem radę. Zawsze miałem w sobie coś z bohatera. W każdym razie, wpadliśmy tam, przedstawiłem Mandy jako szefową mojej najnowszej fundacji, przedstawiłem wstępne szacunki wielkości dotacji, wszyscy zrobili się – niespodzianka! – bardzo mili, a już wieczorem leżałem z Mandy w jednym łóżku. I na leżeniu się nie skończyło.
Banner pokiwał głową. Wstrzymywał senność.
— Ale te foldery dostałeś dzisiaj — zauważył. — Myślałem, że nie utrzymujesz kontaktu ze swoimi... przygodami.
— Bo nie utrzymuję. Ale z dyrektorami moich fundacji już tak. A poza tym, skoro już tam byłem, to pooglądałem te manaty. I okazały się słodkie. Takie... powolne. Spokojne. Opiekuńcze. Właśnie to, czego potrzebuje facet na kacu. No, może niekoniecznie tej ilości wody... Ale manaty i tak są super. Jak ja. No, trochę mniej. Są super jak ty albo Kapitan Ameryka.
Bruce westchnął. Ale z uśmiechem.
— Dzięki, Tony.
— Za co? Sądziłeś, że jesteś mniej super od Kapitana? Więcej wiary w siebie, doktorku! A propos manatów i fundacji, właśnie skończyłem. Zerknij i powiedz, jak ci się podoba?
Banner zerknął. Zdębiał, chociaż tylko trochę, bo nawykł już nieco do Starkowych pomysłów.
Na stoliku leżał robot. Robot-manat, tak konkretniej. Robot-manat-we-wdzianku-Iron-Mana, tak już zupełnie ściśle.
— Mandy potrzebuje czegoś, żeby reklamować swoje działania edukacyjne. Wiesz, żeby ludzie pokochali manaty. No to pomyślałam, co j u ż t e r a z kocha Ameryka? Odpowiedź? — Wycelował w Bruce’a palec, na podobieństwo wuja Sama ze starych plakatów.
— Hamburgery? Rodeo? Wolność? — Doktor miał na końcu języka „Kapitana”, ale to przekraczałoby ramy zwykłego „droczenia się” i przeszło w pole „przykre”.
— To też. Ale przede wszystkim: kocha Iron Mana! Cóż więc prostszego niż połączyć coś, co chcemy, żeby Ameryka pokochała, z czymś, co już kocha? I zrobić z tego zabawkę, wszyscy uwielbiają zabawki. Prawie tak bardzo, jak mnie.
— Czyli akurat tak, jak mnie i Kapitana? — podrzucił Bruce.
— Jesteś geniuszem, stary — mruknął Tony. — Ale nie bój się, zrobię całą serię takich zabawek. Będziesz ty, Kapitan, Natasza, Thor... Wszyscy. Wiesz, żeby pobudzić w odbiorcy ten nerw kolekcjonerski. No właśnie, jak, podoba się?
Właściwie... Tak, podobało. Kolory Iron Mana były zachowane, łapki mogły się poruszać, na plecach tkwił mały silnik odrzutowy. A równocześnie zwierzątko było oddane zaskakująco wiernie, miało nawet wibrysy. Z którymi zresztą mógł być...
— Wibrysy mogą być problemem. Małe dzieci mogą je połknąć. Nie dopuszczą ci do obrotu z naklejką „poniżej siedmiu lat”. Lepiej je po prostu dorysuj.
Stark prychnął coś o biurokratach pozbawionych serca – takie wibrysy odcinać? takie piękne wibrysy? – ale uwagę zapisał.
— Daj to jeszcze dzieciakom Clinta do testów.
— Mhm. Wiem. Pepper już o tym rozmawiała z jego żoną.
— I musisz mieć zgodę Fury’ego na wykorzystanie znaku Avengersów...
— Pepper już się zajęła przekonywaniem Phila.
— I musisz zabrać Pepper na kolację w Paryżu.
— Tak, wiem, Pepper już... Och. No tak. — Tony przejechał ręką po włosach. — Tak, ja... Ja wiem. Szczęściarz ze mnie. Wiem. A kolacja... Kolacja to dobry pomysł. I szampan z truskawkami...
— Poziomkami. Pepper jest uczulona na truskawki.
— Racja. Zaraz się tym zajmę... A, Bruce. Bruce. Nie zasypiaj!
— Wcale nie śpię. Mhm?
— Dzięki, stary.