
Pierwsze spotkanie
Kocica była piękna. Dumna, ze wspaniałą sierścią o błękitnawym połysku. Z przenikliwymi żółtymi oczami. Rasowa. Obtoczona, jak to zwierzęta czarodziejów, w zaklęciach, które miały pozwolić jej przeżyć kilka normalnych kocich żywotów.
I była, nade wszystko, jego. Argusa. Prezent od jednej ze starszych ciotek, Walerii, przywiązanej do tego akurat prasiostrzeńca, najbliższego jej z całej rodzinnej dziatwy. Dziatwa bowiem, cóż, wyjechała do Hogwartu, a mały Argus, dotknięty charłactwem, został. Jego nauką zajęła się więc rodzina – w tym głównie starsi przedstawiciele Filchów. Choćby dlatego, że nie pracowali ani nie mieli własnych maluchów na głowie.
Ciotki, babki, wujkowie, dziadkowie, rodzice, czasem, głównie w wakacje, kuzyni czy rodzeństwo. Trzymany wśród troskliwych dorosłych, żyjący głównie książkami – czym innym mógł, gdy nie nadawał się do magicznych zabaw rówieśników – chłopiec rozwijał się nadspodziewanie szybko, przynajmniej intelektualnie. Rozmawiał głównie z dorosłymi, ci zaś rychło nauczyli się traktować go jak partnera. A przynajmniej: uważnego słuchacza. On jeden zawsze miał czas na setną rundę anegdotek o młodzieńczych latach – i podbojach, i skandalach – babki Pelagii.
Świat chłopca zaludniały więc fantastyczne opowieści z dawnych dni. Pełne smoków, nimf, przygód, czekających za każdym krokiem... Ale też zabarwione nostalgią. Społeczeństwo, powtarzano mu nieustannie, schodzi na psy. Dzieci są rozpuszczone, poziom nauczania spada, a co Minister, to gorszy. Aferzyści i łapówkarze, na dobitkę, jak to mawiała ciocia Waleria – zawsze przyciszonym głosem – „źle się prowadzący". Jedzenie też nie takie jak dawniej, sektor bankowy opanowały gobliny i nie wiadomo, jak się to skończy, ale te gobliny to, oczywiście, też nie te gobliny, co jeszcze parę lat temu, ich decyzjom inwestycyjnym brakuje zdecydowania... Cóż to za czasy, wzdychał wuj Manfred, że już nawet skrzaty domowe nie wiedzą, jak porządnie wyprasować koronkę przy szacie?
„Upadek i zgnilizna" albo „To były czasy!", powtarzał za nimi najpierw mały, potem już całkiem spory Argus, w duchu żałując, że nie mógł się urodzić w tamtej epoce, wśród świateł, pięknych kobiet oraz odważnych mężczyzn, toczących pojedynki o każde nieostrożne – niegodne – słowo. Kiedy jednak zwierzył się z tego rodzicom, spojrzeli na niego zaskoczeni i chyba nieco przestraszeni („Nigdy więcej tak nie mów", poprosiła mama. „W tamtych czasach char... dzieciom takim, jak ty... z nimi działy się bardzo, bardzo niedobre rzeczy", a potem tuliła go do siebie, długo, aż się mu głupio zrobił, bo w końcu był już dużym chłopcem).
Pozostali dorośli przytakiwali mu wszakże, cieszyli się, że młodsze pokolenie nie jest całkiem ślepe, po czym wracali do wspomnień.
A teraz ciocia Waleria kupiła mu tę cudowną kotkę. „Dla najmądrzejszego i najlepiej wychowanego z jej wnuków. Nasi przodkowie są z ciebie dumni", głosiła dołączona kartka. Ciocia, wręczając mu prezent, powiedziała mniej więcej to samo, tylko kwieciściej. Argus, chociaż zwykle rzeczywiście był grzecznym chłopcem, tym razem w ogóle jej nie słuchał, całkowicie zafascynowany zwierzakiem. Spojrzenie tych żółtych, tajemniczych oczu niemal go hipnotyzowało.
— Wabi się Norris — zakończyła przemowę ciocia. — Tak podobno nosiła na nazwisko... pielęgniarka... hodowcy. Dziwny obyczaj, nazywać koty po ludziach.
Argus zmarszczył brwi. Kocica była zdecydowanie zbyt dostojna na tak... zwyczajne imię. I to jeszcze nie imię, nazwisko. Zwracanie się do tak wspaniałego zwierzęcia po nazwisku wydało się mu wielką niesprawiedliwością.
— Pani Norris — oznajmił z godnością. — Od tej pory to jest Pani Norris. Żeby było uprzejmie. Uszanowanie szanownej pani.
Dorośli się rozczulili, ciocia zmierzwiła mu włosy i spróbowała uszczypnąć w policzek – szczęściem przypomniała sobie, że siostrzeniec wyrósł już z wieku, gdy uchodziło to za stosowne.
— Tak trudno spamiętać, że rosną, gdy nie ma tego Hogwarckiego trybu... Powrót raz do roku i od razu widać, że dzieci urosły, przy codziennym kontakcie...
Mama weszła jej niemal w słowo.
— Tak, ciociu. Rzeczywiście. Dziękujemy za prezent, jest wspaniały, to bardzo miło z cioci strony. Argusie, podziękuj cioci raz jeszcze.
Ciocia się jakby zmieszała. Chłopiec wiedział, oczywiście, dlaczego. Jego charłactwo. Choroba. Kalectwo. Dobrze wychowani ludzie nie wspominają o takich rzeczach. Ciocia właśnie popełniła gafę – i jakaś drobna cząstka Argusowej duszy nawet się z tego powodu trochę ucieszyła. Przewinienia, błędy oraz nietakty nie były jednak wyłączną domeną dzieci tudzież młodzieży.
— Nie jestem pewna — westchnęła wieczorem mama do taty, gdy oboje siedzieli przy kieliszku alkoholu, pewni, że mały ich nie słyszy, że nie zna tego ich codziennego rytuału (omylni, tak bardzo omylni) — czy ten kot to dobry prezent. Jest czarodziejski. Boję się, że to może... — Zrobiła szeroki, nieokreślony gest dłonią. — Że będzie mu wypominać, uświadamiać...
— Jest zachwycony — wtrącił trzeźwo tata. — Dobrze mu zrobi, jak będzie miał inne towarzystwo niż gromada podstarzałych krewnych. Nawet, jeśli tym towarzystwem jest kot. Nauczy przynajmniej Argusa odpowiedzialności.
— To już i tak bardzo odpowiedzialne, karne, dobre dziecko — mama brzmiała obronnie. — I tak, teraz jest zachwycony. Ale co potem? Potem go to może zacząć ranić...
— Nie utrzymasz go całe życie pod kloszem. Kot przynajmniej nie weźmie go na języki.
Mama zacisnęła usta – Argus ze swojego punktu obserwacyjnego na schodach, w cieniu filaru, widział wszystko doskonale – ale nic już na jego temat nie powiedziała, zaczęli omawiać kwestie finansowe i wybór męża dla starszej siostry chłopca, Leokadii.
— Jakie to głupie — zwierzył się w nocy kotce, która tego dnia mogła (wyjątkowo, podkreślili rodzice) spać z nim w jednym łóżku. — Wszystko jest magiczne. Mama, tata, Leokadia, Brunon, Laurenty, ciocie i wujkowie, dom, ubrania... I ty też. Wszystko. Tylko ja nie. Jak mógłbym się obrażać na wszystko? To byłoby głupie. Musiałbym chodzić na golasa!
Parsknął śmiechem, który zaraz stłumił w poduszkę. Kotka zamruczała, zamknęła te swoje czarodziejsko żółte oczy.
— A zresztą, patrz, wujek Sebastian nie ma nogi, na polowaniu mu mantykora zjadła... I co? Wujek Sebastian ma dużo zwierząt, całą sforę psów myśliwskich, i wcale im przecież nie urzyna łap — westchnął, kręcąc głową.
Wizja sfory psów myśliwskich z których każdy miałby drewnianą łapę, wydała się mu trochę zabawna, trochę smutna. Pani Norris najwyraźniej też, bo zakończyła rozmowę. Zwinnie zeskoczyła z łóżka, wyprężyła ogon i zaczęła nasłuchiwać.
Argus też się wsłuchał. Zaraz usłyszał chrobot, ciche popiskiwanie. Myszy. Albo szczury. Albo w ogóle gnomy. Pani Norris spojrzała na niego, jakby z pytaniem. Skinął głową, cały tak podekscytowany, jakby to on sam szedł na polowanie.
Kocica skoczyła – bez jednego szelestu – do drzwi, prześlizgnęła się przez nie i tyle ją widzieli. Początkowo chłopiec czekał na nią, w końcu jednak musiał usnąć, znużony, bo gdy otworzył oczy, w pokoju było jasno – właściwie to szaro, świtało dopiero – a na jego kołdrze leżał wielki, martwy szczur.