
Torty, baloniki, gwizdy
Niewielu klaunów i równie niewielu księgowych Ankh-Morkpork (księgowych nawet mniej, jeśli spojrzymy nie na kontekst wielowiekowej tradycji, lecz prostą definicję – przekonamy się wówczas, że w słowie „klaun” bez trudu można zmieścić artystów, polityków i magów wszelkiej maści; wszyscy oni, przynajmniej w teorii, niesamowicie bawią społeczeństwo) może się poszczycić tym, że na ich ślubie pojawił się sam lord Vetinari.
Jeszcze mniej z nich może się poszczycić tym, że byli ową wieścią zaskoczeni, bo wcale się szacownego gościa nie spodziewali – ani też go nie zapraszali. „Jeszcze mniej”, zbliżające się do zera, wynikało z prostego faktu: jeśli ktoś się Patrycjusza nie spodziewał, a mimo to go na weselu zastał, zwykle nie żył dość długo, by się tym faktem poszczycić.
Pan Bent, dostrzegłszy więc lorda wśród tłumu zaproszonych, poczuł się nieco słabo. Słabość i niepokój budziły w nim zaś jego drugą mroczną… ekhm, weselszą, bielidłem rozjaśnioną stronę. Co było pewnym problemem, zważywszy na to, jak się skończyło ostatnie spotkanie owej strony z Patrycjuszem. Drobnym prawie – bardzo, bardzo, bardzo malutkim „prawie” – katastrofą.
Mężczyzna osunął się na ramię żony. Dyskretnie, oczywiście. Był w końcu, powtórzył w duchu, całkiem przyzwoitym, w miarę tradycyjnym księgowym, nie chciał obciążać damy.
— Powiedz mi — szepnął, w miarę opanowanym głosem — podrzuć mi jakąś operację matematyczną…
— Siedemnaście razy osiem milionów trzysta dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt trzy.
— Sto czterdzieści jeden milionów czterysta siedemdziesiąt trzy tysiące siedemset jedenaście — odparł pan Bent po kilku sekundach; liczby, które musiał sobie najpierw zwizualizować zawsze zajmowały mu trochę więcej czasu. — Jeszcze jedno.
— Jeszcze jedno? Co się stało? — spytała troskliwie panna młoda.
— Lord Vetinari się stał. Tam, w kącie.
— O. To miło, że się pofatygował na nasze wesele. — Twarz panny D… pani Bent rozjaśniła się w uśmiechu. — Myślisz, że prowadzi w ten sposób kampanię wyborczą?
— W tym mieście od czterystu lat, jak nie dłużej, nie było wolnych wyborów! — przypomniał mężczyzna.
— Może prowadzi kampanię wyborczą za wolnymi, demokratycznymi wyborami?
— Może po prostu chce się zemścić? — Pan Bent, ulegając syreniemu głosowi tiku nerwowego, sięgnął po najwyższe, siódme – zawsze lubił liczby pierwsze – piętro weselnego tortu; żona chwyciła go za rękę, kojąco.
I mocno. W szpitalu przeszła w końcu przyspieszony kurs pielęgniarski. Chwyt jej delikatnych dłoni mógł odtąd powalić boksera lub zawodnika sumo.
— Ale niby za co?
— Za cokolwiek. Za spisek, w który mnie wplątano. Za tort. Za bank. Skąd mam wiedzieć, za co się mszczą wyższe sfery?
— Przesadzasz — westchnęła pani Bent; westchnęła głosem pełnym szczęścia, jakie płynęło z faktu, że mogła mówić do tego człowieka z tą pobłażliwą czułością, właściwą tylko żonom.
— Ja może przesadzam. Ale on tu na pewno jest — oznajmił z godnością mężczyzna.
— Podchodzi nawet — sprostowała kobieta, już się uśmiechając. — Cóż za zaszczyt, lordzie!
— Wystarczy „pan” — zapewnił Vetinari.
Bent skinął mu głową. Uprzejmie. Oschle. Oficjalnie. Tak, by nie powstało nawet najmniejsze skojarzenie z tortami, strzelającymi wodą kwiatkami czy skórkami od bananów. Nie powstało na zewnątrz. Wewnątrz odczuwał coraz silniejszą potrzebę (czemuż, ach, czemuś Patrycjusz musiał wybrać akurat wesele z jego słodyczami, owocami, żenującymi tradycjami, muzyką i balonikami?) rozruszania trochę tego stada baranów i jego przewodnika.
Vetinari najwyraźniej zwietrzył, z nieomylnym instynktem dzikich zwierząt, małych dzieci, szkolonych agentów, ludzi parających się profesjami nie-do-końca-legalnymi, kochanków, ściągających uczniów, studentów w trakcie sesji, pomocników magów – no, krótko ujmując, z nieomylnym instynktem trzech obdarzonych instynktem samozachowawczym czwartych świata – niebezpieczeństwo.
Musiał je wyczuć, poświęcił bowiem małżonkom jedynie kilka uprzejmych chwil, parę konwencjonalnych komplementów, jeden podarunek – wielkie, złote liczydło z herbem miejskim, liczące sobie, podobno, lat z górą dwieście – po czym ruszył na poszukiwania Moista von Lipwiga.
— Jego tu nie ma — mruknął pan Bent. — Jeśli tylko po to fatygował się pan na nasze wesele...
— Bynajmniej, bynajmniej — prawie wesoło mruknął Patrycjusz. — Móc być na weselu zasłużonych pracowników naszego wspaniałego banku to dla mnie sama przyjemność. A co do pana Moista – mignęła mi tam, za kolumnadą, śliczna, na oko dwudziestoletnia blondynka. Ubrana w strój pełen falban, zakrywających miejsca strategiczne... — zawiesił głos.
— Pan sugeruje? — szepnęła pani Bent, podnosząc dłoń do ust.
— Ja jestem pewien. Tak, że proszę przyjąć raz jeszcze moje najszczersze gratulacje oraz życzenia pomyślności – i muszę państwa, prosząc o wybaczenie tego nietaktu, opuścić. Racja stanu czeka.