
Burza
— Zapłacę! Dobrze zapłacę! Chociaż nie zasługujesz, ty nadęty Brytolu!
Z okna mieszkania na Baker Street 221 dobiegały okrzyki. Wielkiego oburzenia i równie wielkiej prośby. Norma, uznał John. To, że okrzyki brzmiały amerykańsko – no, jakby mniej. Pamiętając ostatnie przeboje z CIA czy inszymi agencjami, Watson miał duszę na ramieniu, gdy przekręcał klucz w zamku...
...ale pani Hudson była cała. Słyszał rozbawione głosy, jej i drugi, też damski. Te z kolei dobiegały z saloniku. Dobiegał z niego również bardzo smakowity zapach ciasta, wobec czego doktor, idąc za słusznym instynktem każdego żołnierza, lekarza oraz kawalera – jeść, póki nie ucieka (jedzenie albo czas) – machnął ręką na awantury Sherlocka i podryfował za słodką wonią. Placek z jabłkami. Był pewien.
W salonie, poza panią Hudson, siedziała wysoka, szczupła, rudowłosa kobieta w doskonale skrojonej garniturowej garsonce, prawdopodobnie wartej tyle, ile cała kamienica. Przypominała Johnowi Antheę, co wyrwało jego czujność z ciasteczkowego letargu.
— Ekhm. Dzień dobry?
Spojrzały na niego obie, jak na komendę. Ruda była dodatkowo ładna. I zdecydowanie ubrana w rzeczy warte tyle, ile kamienica, teraz Watson dostrzegał też dyskretną biżuterię.
— O, John, kochanieńki, dobrze, że wróciłeś! — zaćwierkała pani Hudson. — Pozwól, że was przedstawię – Virginio, to John Watson, współlokator Sherlocka. Johnie, to Virginia – nie protestuj, skarbie, to takie piękne, dostojne imię – Potts.
— Zwana „Pepper”. Proszę mi mówić „Pepper” — dodała spiesznie przybyła, wstając.
Miała mocny, ale nie bolesny, uścisk dłoni. Konkretny. Samo nazwisko otworzyło jednak w mózgu doktora, który nie kasował bieżących plotek, jakąś klapkę...
— Dziewczyna... Partnerka Tony’ego Starka? Iron Mana?
Oczy się jej minimalnie zwęziły.
— Wolę „szefowa Stark Industries” — oznajmiła. — Równie mało precyzyjne, a przynajmniej uznające moją podmiotowość.
Lekarz przeprosił, głęboko skonfundowany. I w sumie zażenowany własnym brakiem taktu. To wszystko przez te durne brukowce, włażą człowiekowi do głowy, a on nigdy się nie interesował biznesem, tak, bardzo przeprasza, ale czy jego dedukcja, dotycząca amerykańskiego głosu w sypialni Sherlocka jest słuszna, bo jeśli tak, to on się oczywiście nie wtrąca, lecz, cóż, jest tylko człowiekiem, musi się przyznać do wady zwanej ciekawością, czego więc mógłby pragnąć Tony Stark od...
— Ścigają się. Z Batmanem. — Pepper przewróciła oczyma, na poły pobłażliwie, na poły z irytacją. — Ja wiem, ja wiem. Jak dzieci. Gadżety, nowe zabawki, zagadki, jakieś licytacje pt. „A moi kryminaliści są groźniejsi niż twoi”... Nie mogliby się ścigać na, ja wiem, aukcje charytatywne? Jestem pewna, że Batman byłby w stanie przyciągnąć bogatych sponsorów do każdej aukcji, ale nie, oni zamiast zajmować się problemem systemowo, tylko latają po ulicach, spełniając chłopięce marzenia o przygodzie. A teraz Batman wypomniał Tony’emu brak zdolności detektywistycznych. Wobec czego Tony wyszukał najlepszego – a przynajmniej najciekawszego – detektywa na świecie. Ja sprawdziłam przez... wspólnych znajomych... jego referencje. Wyszły doskonale, więc...
— Jakich wspólnych znajomych? — spytał czujnie John.
— Łańcuszek szedł chyba Phil Coulson, Maria Hill, Mycroft Holmes. Mówią coś panu te nazwiska?
Mówiły. Znaczy, jedno mówiło. I coś się nadal bardzo nie zgadzało.
— Nie wierzę, że Mycroft powiedział choć jedno dobro słowo o Sherlocku.
Pani Hudson zaprotestowała w tle. Virgnia – Pepper – tylko się uśmiechnęła. Była prześliczna, kiedy się uśmiechała.
— Nie powiedział. To znaczy, przyznał, że jest genialny. I dobrze rozwiązuje sprawy. Ale poza tym, dodał, to rozpuszczony bachor z rozdętym ego, dziecinny, traktujący życie, jak wieczną zabawę dla siebie, nieczuły na uczucia innych... Egoista, próżniak, ekscentryk. Dnia w życiu uczciwie nie przepracował, za to nadużywał, czego się tylko dało. Mniej więcej. Tak nam przekazała Maria. Podobno z kim, jak z kim, ale z nią musi być szczery.
— Mycroft to brytyjski rząd. Brytyjski rząd z nikim nie musi być szczery ani niczemu nie musi być wierny, może poza królową — zauważył Watson; cień goryczy zabarwił mu głos.
— Mycroft to człowiek — odparła stanowczo panna Potts. — A ludzie miewają swoje małe, prywatne historie. O których nie będę plotkować, bo nic o nich nie wiem, naprawdę. Phil nie zdradza cudzych tajemnic. W każdym razie, powyższa charakterystyka to właściwie opis Tony’ego, więc uznałam, że nawet, jeśli panowie się nie dogadają, to będzie to przynajmniej jakaś... lekcja.
— Wykorzystujesz Sherlocka jako materiał edukacyjny dla Anthony’ego Starka? — Doktor nie był nawet zirytowany, raczej rozbawiony; pod powiekami zalęgła się mu wizja Holmesa zamienionego miejscami ze swoją czaszką albo jednym z preparatów.
Może faktycznie będzie to pouczające.
— Bardzo mi przykro, jeśli razi to pańskie uczucia. Nie mam na myśli nic złego, raczej tylko, że mogą wiele wynieść, obaj, ze wzajemnej interakcji...
Jak na zawołanie wrzaski z góry zostały przerwane przez huk. A potem odgłos strzelaniny. John w pierwszym odruchu rzucił się do schodów, jednak panie go powstrzymały.
— To nie pierwszy raz — westchnęła pani Hudson, z dzielnym, niemal rozbawionym zatroskaniem. — Poprzednim razem powiedzieli, że się akurat zbliżyli do wspólnego stanowiska i mamy im nie przeszkadzać.
— Wyglądali na szczęśliwych tym dopływem adrenaliny. Nie przeszkadzałyśmy więc — westchnienie Pepper brzmiało zupełnie inaczej niż to gospodyni. — Jak zwykle.
Raczej, jakby kobieta była na skraju wytrzymałości, całkowicie wyczerpana. I raczej też powoli gorzka.
— Ale jeśli Sherlock przyjmie i rozwiąże to wyzwanie Batmana... Czy to nie będzie oszustwo?
— To nie chodzi o sprawę. — Panna Potts znów się uśmiechnęła. — Tu chodzi o naukę. Tony chce, żeby pan Holmes go nauczył swojej dedukcji.
— To się nie stanie — zapewnił solennie, z nutą uprzejmego zasmucenia Watson, szeroko rozkładając ręce. — Sherlock... po prostu taki jest. Nie będzie umiał tego nauczyć. Ani chciał. Zwłaszcza nie będzie chciał.
— To samo im powiedziałam — wtrąciła pani Hudson.
Uśmiech Pepper tylko się poszerzył, w kącikach warg zmiękczał go jednak wyraz jakiejś delikatnej, czułej melancholii.
— Tony nie rozumie słowa „nie”. Po prostu taki jest. Sądzi, że wszystko... że wszystko można kupić. Nie dlatego, że jest cyniczny, tylko... chce kupić szczęście. Dla siebie i innych. Myśli, że jeśli da komuś kosmicznie dużą sumę pieniędzy w zamian za pomoc, to na pewno go uszczęśliwi, że te pieniądze będą tamtemu kluczem. Że to uczciwa wymiana. I irytuje go, że inni jego dary odrzucają. Dlatego myślę, że ktoś z temperamentem pana Holmesa może się mu przydać. Bo pan Holmes nie ugnie się tylko dlatego, że Tony będzie odpowiednio długo prosił, krzyczał, obrażał i robił słodkie oczy, prawda?
Tutaj doktor musiał potaknąć.
— Jemu się to przyda — zakończyła stanowczo panna Potts. — Może panu Holmesowi też.
Tutaj potaknięcie Johna było mniej stanowcze, pani Hudson za to pokiwała głową więcej niż entuzjastycznie. Zapadła cisza, w trakcie której Watson wreszcie mógł posmakować placka z jabłkami. Przepysznego.
— Mam szczerą nadzieję — zaczęła po chwili Pepper — że jakoś mu to pomoże. Bo jeśli nie, cóż... już teraz bywa nam, mi – po prostu ciężko. Panu na pewno także? — posłała doktorowi kolejny ze swoich pełnych zrozumienia uśmiechów. — To trudne, wspierać geniusza...
Ach, to tak, to faktycznie. Bywało załamujące. Ale przecież, z drugiej strony...
— Jak pani z pewnością wie, bywają też iście genialne momenty. Kiedy geniusz pracuje, kiedy się cały rozjarza, kiedy go nosi, jak tygrysa w klatce, niemal widać, jak się mu przekręcają te trybiki, to jest... — zamilkł, szukając porównania.
— ...jakby patrzeć na burzę. Jak elektryczne wyładowanie. Tak, wiem — dopowiedziała panna Potts. — Tylko ile można żyć z burzą? W burzy? To jest fascynujące, czasem straszne, czasem piękne, czasem po prostu – tak, genialne! — zaśmiała się. — Ale to nigdy nie jest spokój. Czasem to jest tęcza, pewnie, ale to nigdy nie jest zwykły pochmurny poranek. — Zdała sobie chyba sprawę, że powiedziała za dużo, wygładziła lekko spódnicę. — Pan jest żołnierzem, może to inaczej, może panu łatwiej zrozumieć... to wszystko. Przepraszam, że tyle gadam, zwykle jestem bardziej powściągliwa.
Cóż, angielska dusza lekarza miała ochotę zejść na temat bynajmniej nie metaforycznej pogody i zostawić kwestie emocjonalnie delikatne, co pani Hudson właśnie chwacko robiła, pytając „to może jeszcze herbaty? ciasta?” idealnie dystyngowanym tonem. Niemniej, Pepper była obca, pewnie się nigdy więcej w życiu nie zobaczą. Taka przypadkowość ułatwia szczerą rozmowę, John domyślał się, że tego w ogóle kobieta szukała – więc spróbował udzielić odpowiednio ogólnej porady.
— Ale gdyby pani chciała zwykłego pochmurnego nieba, nigdy nie byłaby pani szefową Stark Industries, prawda? Nigdy by pani nawet nie spróbowała zostać szefową jednej z największych firm zbrojeniowych na świecie. To nie jest pochmurne niebo, to jest szczyt, to jest... Cóż, myślę, że pani, sama w sobie, też dla innych jest burzą. A poza tym... tak, byłem w Afganistanie, jako żołnierz. I cóż, pan Stark, słyszałem, też tam był. Jego porwanie było na ustach całego świata, rozumie pani... Myślę, że rozumiem, co go gna do przodu, dodatkowo.
— Strach... — zaczęła ze smutkiem.
— Tak pani powiedzieli terapeuci? Niech ich pani zwolni. To nie strach, strach to tylko uboczny efekt woli przetrwania. Bo to wola powrotu tak naprawdę nakręca pana Starka. Chęć życia. Wie pani, ilu ludzi z tych, którzy ci pożal się Boże psychologowie leczą, choruje jedynie na jej brak? Skoro pan Stark ją odczuwa, to nie jest najgorzej, proszę mi wierzyć. A przede wszystkim – skoro ją odczuwa, to znaczy, że ma dla kogo żyć. I jestem tak jakoś dziwnie pewny, że pani doskonale wie, dla kogo. To nie jest strach — powtórzył z mocą — to umiłowanie życia. I pewnych konkretnych ludzi. Proszę o tym myśleć jako o miłości. I zwolnić terapeutów.
Kiedy mówił ostatnie słowa, czuł, że uszy mu płoną z zażenowania nad tym nagłym wybuchem uczuciowości. Następnie więc, jako wzorowy Anglik, odchrząknął, umknąć spojrzeniem przed karcącym wzrokiem pani Hudson, potarł kark – drgnął odruchowo, bo z góry dało się słyszeć kolejne wybuchy, tym razem połączone z entuzjastycznymi okrzykami „udało się!” i „jestem genialny”, „nie, ja jestem genialny!” – i by zatuszować gafę, chwycił łopatkę do ciasta. Jak linę ratunku. Jak kotwicę godności. Bąkając równocześnie, tonem tak sztywnym, jak trupy Molly:
— Jeszcze kawałek, proszę pani? Reflektowała pani by?