
Cyt, cyt
Nigdy się dość nie umiera, nie, gdy się jest Asem. Na sobie się sprawdza dziesiątki rodzajów śmierci, kolejne konteksty, żale, łzy, wrzaski bierze i odrzuca, jak stroje. Moda. Upiorna, okrutna konieczność zamieniona w żart, rozrywkę, przyjęcia. Może jednak nie byli tak wolni od lęku, jak lubili twierdzić.
Sigyn w każdym razie na pewno nie czuła się ponad, nie teraz. Loki umierał, niby nic, niby po raz kolejny, niby znowu sobie na to zasłużył... A jednak to bolało, a jednak było niesprawiedliwe. Karać bóstwo przeniewierstwa i psot za psoty i przeniewierstwo, karać za naturę, której Asi, inaczej niż ludzie, nie mogli powstrzymać. Żadnej wolnej woli, tylko aspekt świata, huczący w neuronach, śpiewających w szpiku, popychający umysł oraz mięśnie. Nic między nami, myślała, żeby nie płakać, nic między nami a trupem, z którego powstaliśmy. W nim było wszystko, żądze i kontrola, i sumienie, wybór, nam się trafiły tylko okruchy i nie mamy nad nimi władzy.
Ludzie mówili, że bóstwo włada morzem. Jaka ułuda, myślała, tamując jasną, jaśniutką krew, wypływającą z piersi Lokiego, ocierając mu szybko, wierzchem dłoni, czerwoną pianę z warg, to morze włada bóstwem, to nasza domena kieruje nami po tej koleinie, zwanej istnieniem. Przeznaczono nam życia i śmierci, błędy i chwile geniuszu, wady i cnoty, zapisano je eony temu.
Loki próbował coś powiedzieć. Kolejny żart, prawdopodobnie. Kolejny sposób, by odejść, jak As, nonszalancko, odważnie, skrywając rozpacz. „Okaż skruchę", powtarzał Odyn, Baldur, Thor, wszyscy, zawsze – nie z litości; taka była ich rola. „Nie, nie, nie", powtarzał Loki. Z tego samego powodu.
Don Giovanni to była, oczywiście, jego ulubiona opera. W którymś wcieleniu nawet śpiewał głównego bohatera. W innym się wcielał w Donnę Annę, przeginając i psotnie psując. To właśnie to przedstawienie musiał zobaczyć E.T.A Hoffman.
Teraz uśmiechał się do niej, szeroko, różowymi od krwi zębami, teraz umierał młody, młodziutki, ich miłość się ledwie zaczęła, ledwie wymienili pierwsze nieśmiałe pocałunki, pierwsze uściski dłoni, nic więcej.
— Następnym razem... — szepce Loki, zęby są różowe jak parodia dziąseł, serduszek, kwiatów. — Wynagrodzę ci następnym razem... Będziemy mieli wiele nocy, wiele dzieci, wszystko, wszystko...
W co zapewne wierzy. Wszystko, wszystko, przyjdzie Ragnarok, bębny, bębny, ja jestem bębnem, wszystko we mnie drży i ja drżę wszystkim, zapowiadam nadejście zmierzchu bogów, ja, psotnik, ja, który obalam reguły, który obalam każdy dogmat, od waszej nieśmiertelnej potęgi poprzez wieczność świata, po płeć. Och, on w to wszystko wierzy, w znaczenie swojej roli, może nawet w to, że skoro jego jest przełamywanie, psucie, to kiedyś zepsuje nawet swój los, przeznaczenie, że w którymś cyklu naprawdę wygrają, złamią czas, znajdą nowe drogi, ich dzieci będą żywe i szczęśliwe...
Sigyn nie wierzy, więc szepcze „ciii" kojącym, uspokajającym tonem, więc ociera krew z warg, trzyma ręce w piersi męża z tą samą kojącą, uspokajającą, rutynową beznadzieją. To nic nie zmieni, ale to jest jej rola.
— Ciii. Wiem, wiem, wiem. Ciii, nie męcz się, ja wiem. Ciii.
I w końcu zapada cisza, ustaje nawet to głośne, zasysające oddychanie. Ciiiii. Długie, monotonne. Nie jak wrzask. Jak syk.