
Wilk niesiony, czyli Sherlocki i inne paskudy
Holmes nie był przyzwyczajony do czekania u własnych dilerów oraz prawie własnych, a przynajmniej oswojonych, producentów prochów. Naprawdę nie. Zwykle rzeczeni reagowali na jego przyjście entuzjastycznie, uznawali jego dedukcję za uroczą sztuczkę, czasem nawet dawali mu drobne sprawy – dedukowanie lojalności podwładnych, wierności żon, zabawianie co ważniejszych przestępców, ot, błahostki – w zamian obniżając ceny albo pozwalając skorzystać z aparatury.
Dzisiaj jednak Mark Frinn stanowczo oznajmił, że ma ważniejszego detalistę na głowie, sprawa poufna, ściśle tajna – i zniknął w „gabinecie". Sherlock nie byłby sobą, gdyby nie wszedł. Aczkolwiek odczekał tyle, ile uprzejmość wobec znajomego nakazywała. Jakieś trzy minuty. No, może dwie.
W środku, poza Markiem, siedziała brzydsza i mniej zadbana kopia Andersona. Blady, chudy brunet, znaczy. Z przetłuszczonymi lekko włosami. Odziany w czarny worek na kartofle skrzyżowany z peleryną. To zdziwiło detektywa, bo co prawda masa ćpunów nie ma czasu na higienę, masa ćpunów się dziwacznie ubiera, lecz zwykły narkoman raczej nie miałby kontaktów u źródła. I nie byłby traktowany, jak klient VIP.
— Ejże! Co ja ci mówiłem? — syknął Frinn; nie wściekły, ale też nie zadowolony. — Sherlock, już ja cię kiedyś przetrzepię, zobaczysz...
„Sherlock". To też było irytujące, że od czasu nagłej sławy dilerzy zaczęli mówić do Holmesa po prawdziwym imieniu. Mogliby udawać, ot, tak, z uprzejmości, że nie czytają gazet, nie przeglądają Internetu i nie oglądają TV.
— Sherlock? To ten twój znajomy, o którym mi mówiłeś? — spytał z odcieniem zainteresowania brzydszy brat Andersona. — Ten mugol, mistrz leglimencji?
— Dedukcji — poprawił spiesznie Mark. — Mugole nazywają to dedukcją. I opierają się raczej na czynach niż myślach – ale masz rację, efekt jest podobny.
Mugole? Legilimencja? Frinn nigdy nic nie brał, uważał, by się nie nawdychać przy produkcji, więc czemu miałby wyrzucać z siebie jakieś bezsensowne słowa? Może gość to cudzoziemiec... Ale wyrazy nie przypominały detektywowi słów z żadnego znanego mu języka. Słyszał jedynie podobieństwo do łaciny i po końcówce zgadywał, że słowa utworzono w europejskim kręgu kulturowym. Co, zważywszy na przebrzmiałą może militarnie, lecz wciąż żywą cywilizacyjnie, potęgę owego kręgu niewiele Holmesowi dawało.
Sherlock był zaciekawiony.
— Możesz mi wyjaś... — Duma kazała mu urwać. — Możesz mnie przedstawić swojemu znajomemu, chemikowi, jak widzę, kawalerowi, żyjącemu samotnie i... i w szarej strefie, ukrywającemu się – był na wojnie, prawda? – nie w egzotycznych krajach, raczej blisko, o, widzę ten ironiczny uśmiech, czyli w domu – walczył z IRA w takim razie...
— Tak, tak, dosyć — przerwał mu gospodarz. — Nie zgadniesz, nie masz dość wiedzy na temat jego świata.
Holmes uniósł brwi.
— Jego świata? — powtórzył sarkastycznie. — Znam wszystkie światy, od rządu, poprzez przestępców...
— Po magię? — prychnął ironicznie gość.
Aaach. Magia. No tak, że też się Sherlock nie domyślił. Przecież Mycroft mu coś wspominał.
— W takim razie cofam IRA i zamieniam na tych, tam... Śmieciożerców.
— Śmierciożerców — poprawiła z naciskiem czarodziejska wersja Andersona.
— Okropnie pretensjonalna nazwa. I fatalnie nawet brzmi. Jak nazwa jakiegoś żuka albo ptaka...
Ku zdumieniu Holmesa gość nie zareagował oburzeniem. Przeciwnie, kąciki warg uniósł w uśmiechu.
— Szef się nawet gorzej nazywał — dopowiedział obojętnie. — Uciekający-przed-śmiercią. Trzesiportek innym słowy. Voldemort — wypowiedział to słowo z wyraźną satysfakcją, przeciągając zgłoski. — Pan za to jest zblazowanym młodym arystokratą, niebiednym, kochanym przez rodzinę, z gronem oddanych przyjaciół, a który mimo wszystko swój, niewątpliwie wielki, umysł marnuje, szukając spokoju. Ucieczki przed intelektem, przed samym sobą, przed światem, przed obowiązkami. Jak powinienem pana nazwać? Uciekający przed sobą? Uciekający przed wszystkim?
— Z internetu pan to wie — odparł z sarkastyczną pewnością Sherlock, pomijając, oczywiście, interpretacyjną część wywodu. — Wszyscy to teraz wiedzą.
Mark zaczął go mitygować gestami. Jego albo czarodzieja, detektyw nie był pewien, co właściwie rozsierdziło go bardziej. Przywykł do bycia traktowanym jako nieuprzejmy, genialny, groźny. Groźny, o. Przez nikogo niekontrolowany, sam kontrolujący... Nim wszakże przeszedł do dokładniejszych dedukcji, by wbić mężczyzn w fotel, brzydki Anderson przemówił, najwyraźniej ignorując Frinna:
— Och, ale o tym, że po raz pierwszy spróbował pan kokainy na weselu kuzynki... kuzynki Alice, nie wiem już z tej sieci, prawda? Ani tego, że rozważał pan powieszenie koło czternastego roku życia i raz – ten jeden raz, więc myślę, że celowo, że pan stchórzył – nie zrobił dość dokładnego rozpoznania, sznur się rozplątał, pan się poobijał, ale nie wspomniał o tym nikomu i nikt nie wie do dzisiaj, nikt się nie domyślił...
Och. Tego faktycznie nie mogło być w żadnych publicznych ani prywatnych danych. Nikt nie wiedział, Mycrofta nie było w domu. Nikt, poza Sherlockiem, nie mógł wiedzieć – a to oznaczało...
— Czyta mi pan w myślach! — wykrzyknął tryumfalnie Holmes. — W tej waszej... magicznej społeczności nie uchodzi to za niegrzeczne? — spytał, nieco zjadliwie.
Chemik machnął ręką. Na obu swoich gości. Powiedział jednak, w tym samym momencie, głosem zrezygnowanem, że pójdzie nastawić na herbatę – detektyw się natychmiast poczuł więc lepiej. Herbata jest dobra na wszystko.
Niemal-Anderson wzruszył za to ramionami.
— Zważywszy na to, co znalazłem w pańskiej głowie, to nie ma pan za bardzo prawa pouczać innych o grzeczności. Tak czy siak, nie należę już do czarodziejskiej społeczności. Od wielu, wielu lat. A i dawniej niespecjalnie się przejmowałem zasadami. Co, doprawdy, panu akurat przeszkadzać nie powinno — dodał sarkastycznie.
Usta wygiął mu brzydki, złośliwy uśmiech. Naprawdę brzydki. Sherlock się aż zdumiał, że można się tak paskudnie uśmiechać. Paskudnie, acz z prawdziwym zadowoleniem, tego był pewien. Jego poczucie estetyczne parsknęło z niezadowoleniem.
Ten... wyrzutek ze swojej społeczności mógł tego nie wiedzieć, ale są rzeczy, które Holmesowie mogą robić innym, lecz nikt inny nie może robić Holmesom. Grzebanie w głowie było jedną z nich.
— W mojej dawnej karierze – nauczyciela – odjąłbym już takiemu bachorowi, jak pan, z dwadzieścia punktów, za to nieprzepisowe wejście, wtrącanie do rozmowy starszych... Ech, stare, dobre czasy. — Człek-gorszy-od-Andersona dawał się ponieść fali nostalgii.
— Co za pozbawiona wyczucia pedagogicznego potwora zrobiła takiego zgorzkniałego – po wyrazie twarzy widzę – wrednego, pozbawionego wyczucia prywatności i nienawidzącego dzieci – ta pogarda w słowie „bachor" była całkowicie szczera – człowieka nauczycielem? — spytał z odcieniem zainteresowania detektyw.
— Polityka — odparł gość; bardzo, bardzo ponuro. — Wojna.
— Ach. Większe dobro. Najstarsze wymówki świata — oznajmił Sherlock z lekkością godną socjopaty, na którego pozował.
Ku jego zdumieniu, czarodziej, zamiast się obruszyć, uśmiechnął.
— A owszem — przyznał zjadliwie. — Aczkolwiek moją była miłość bardziej prywatna. Prawie-śmierci trzeba było, żebym się z niej wyleczył. Prawie-śmierci i mistyfikacji własnego zgonu.
O, to było interesujące. Sherlock przez całą tę ostatnią aferę coraz częściej rozważał czyste, ostateczne wyjścia z sytuacji. Zgon prawdziwy oznaczałby święty spokój, ale zaświaty byłyby prawdopodobnie nudne. Zgon symulowany nie tylko pozwoliłby trochę odetchnąć od spraw tego świata, lecz jeszcze mógłby być ciekawym eksperymentem.
— Teraz mam wreszcie trochę czasu dla siebie, czasu na relaks, żyję spokojnie, ziółka sam uprawiam w ogródku — ciągnął rozmarzonym tonem czarodziej. — Gdyby nie ta fikcyjna śmierć, ten uprzykrzony bachor z kompleksem bohatera żyć by mi nie dał, kazał pisać biografie, oczyszczać imię, pomniczki stawiać...
— Znam takich ludzi — potaknął mechanicznie Holmes; myślał o Mycrofcie.
— Wiem, że pan zna — sarknął rozmówca, wyraźnie rozeźlony, że ktoś śmiał wejść mu w słowo.
— Ekhm — wtrącił wracający z herbatą Mark — może się sobie chociaż przedstawicie? Przejdziecie na ty i w ogóle? Skoro już sobie nawzajem pogrzebaliście w umysłach?
Powrót dilera uprzytomnił detektywowi jeszcze jedną palącą kwestię.
— Skąd ty właściwie wytrzasnąłeś prawdziwego czarodzieja-wyrzutka? — zapytał, dramatycznie się okręciwszy i wycelowawszy palec w chemika.
Ten westchnął ciężko. Podał Sherlockowi kubek z herbatą, mocną, dobrą, taką, jaką Holmes uwielbiał. Liczył pewnie, że odwiedzie w ten sposób detektywa od tematu. Dotkliwie się przeliczył: Sherlock z uporem dzieckiem drążył kwestię i w końcu zrezygnowany Frinn wyjaśnił:
— Cóż, ja sam jestem czarodziejem. Chodziliśmy z Severusem do jednej szkoły. Byliśmy najlepsi na roku w eliksirach. Ale ja pochodziłem z niemagicznej rodziny, czasy były dla takich, jak ja, raczej podłe, więc zaraz po szkole przeszedłem na naszą, zwykłą, stronę, dokształciłem się trochę i zacząłem biznes z narkotykami. Nie masz pojęcia, jak bardzo eliksiry i wiedza magiczna się przydają w tej pracy, pozwalają zwiększyć wydajność, dodać specjalne efekty, ułatwiają mnożenie składników, bo to nie żywność, więc można je brać dosłownie z powietrza... Mógłbym żyć jak król, ale nie chcę zwracać na siebie uwagi — zakończył, szczerząc zęby w uśmiechu.
Anderson-bez-szamponu – Severus, najwyraźniej – przewrócił oczyma.
— Czarny Pan już nie żyje, Mark. Najlepszy dowód, że się z tobą zadaję.
Napięcie w pokoju raptownie wzrosło. Holmes wodził wzrokiem od jednego mężczyzny do drugiego, próbując zrozumieć...
— Zdradził cię! — wykrzyknął, prawie zdumiony, prawie oskarżycielski, w kierunku chemika.
Diler zatarł ręce, trochę nerwowo, sięgnął po swój kubek, upił nieco. Czarodziej wyniośle i wzgardliwie milczał.
— Co mu zrobiłeś? — spytał więc Sherlock, teraz już naprawdę zaciekawiony.
— Och, rzuciłem w niego kilka cruciatusów, takie zaklęcie torturujące, parę innych niemiłych uroków... Ale nie avadę — podkreślił tamten.
— Nie zaklęcie uśmiercające — wtrącił szybko Frinn. — I potem po mnie wróciłeś i przerzuciłeś do mugo... do zwykłej części Londynu — brzmiał, jakby próbował gościa usprawiedliwić.
Zirytowało to detektywa. Tak jakoś. Jego ulubieni dilerzy nie powinni być mili dla innych osób, które nastręczały im śmiercionośnych kłopotów. Innych niż on sam. Wolał myśleć, że jest jedyny w swoim rodzaju, a nie, że po prostu przyciąga specyficzny typ osobowości dysfunkcyjnych.
Jak się zaraz okazało, gościa również irytowały próby usprawiedliwienia.
— Stwierdzając, że masz się więcej w tej magicznej części nie pokazywać, bo cię zabiję. Powoli. Boleśnie. I bym to zrobił — uściślił brutalnie, z wyzywającą, arogancką dumą. — Także to, że teraz tutaj przychodzę i cię nie zabijam dowodzi, że naprawdę już po wojnie. Mógłbyś wrócić.
— Ale mi tu dobrze — mruknął Mark, rozkładając szeroko ręce; wyglądał nagle rozbrajająco dziecinnie. — Nikogo ani niczego w magicznym świecie nie mam.
— Mugol — mruknął Severus.
Rzecz brzmiała, jak obelga, lecz, choć w głosie była wzgarda, kąciki ust i oczu się nieco uniosły w prawdziwej, tłumionej wesołości. Diler też nie wyglądał na urażonego.
— A poza tym dumny Krukon — stwierdził, unosząc kubek w parodii salutu.
Sherlock, nieco, musiał przyznać, zdezorientowany, przytłoczony mnogością nowych informacji, na dobitkę podawanych wyjątkowo chaotycznie, upił kilka łyków herbaty. Dla uporządkowania myśli i ukrycia faktu, że jest, tak jakby, poniekąd, troszku zagubiony.
— Wytrąciłeś z równowagi klienta — zakpił Severus.
Czyli nadal siedział Holmesowi w głowie. Pięknie, po prostu pięknie.
— Naprawdę? Tego konkretnego? O-lala, to pewien wyczyn jest, będę się miał czym chwalić na dorocznym zjeździe czarnych charakterów z półświatka — stwierdził chemik, podejrzanie zadowolonym tonem. — W każdym razie, panowie: Severus Snape, Sherlock Holmes, niniejszym was sobie przedstawiam. Myślę — dodał, uroczo uśmiechnięty (panowie za to skrzywieni, jakby worek cytryn zjedli) — że to początek pięknej męskiej przyjaźni.