
Romans damy
Z jakiegoś powodu wszyscy, na czele z tym pseudogeniuszem, Sherlockiem, sądzili, że Sally jest z Andersonem z powodu umiejętności łóżkowych policjanta. Jakby poza tym wykształcona, pracowita, niegłupia kobieta nie mogła w nim znaleźć nic ciekawego; szalenie upokarzające, w gruncie rzeczy. To, że Holmes upokarzać lubił, było faktem powszechnie znanym, dziwiło raczej, iż całe otoczenie podzielało przekonania świra. W tym jednym aspekcie.
Żadna z dziewczyn czy partnerek Andersona, także jego żona, nie była z nim dla seksu. Co za bezsens, sam Anderson nigdy nie umawiał się z nikim tylko dla seksu, nie był, wbrew stałym twierdzeniom samozwańczego detektywa, troglodytą.
Donovan nie tylko z nim sypiała – umawiali się razem na obiady, na piwo w pubie, niekiedy na jakiś film akcji, z gatunku tych, na które żona policjanta nigdy by nie poszła. Głównie gadali, chichrali się jak nastolatki, wymieniali uwagi o pracy, nabijali z ich geniusza-konsultanta (a juści), jedli tłuste, słone, niezdrowe rzeczy, popisywali czarnym humorem, ogólnie: zachowywali wyjątkowo nieprofesjonalnie. Od takich wypadów przeszli do rozmów głębszych, o życiu, rozczarowaniach, wypaleniu zawodowym. Bo jasne, Sally miała pod górkę, jak to kobieta, ciągle udowadniała, że jest tak dobra jak koledzy, a Anderson, mimo otaczającej uprzejmości, nieustannie miał wrażenie, iż cała Brytania sprawdza, czy jest dość dobrym, lojalnym, prawdziwym obywatelem Korony, czy jest godny swojego nazwiska.
Umieli przegadać całe noce. Całe noce spędzone na autentycznie rozmowie, wymianie uczuć, myśli, zaufaniu – ciekawe, kąśliwie dywagował w duchu policjant, czy ich lokalnemu geniuszowi kiedykolwiek udała się choć jedna z powyższych sztuczek. Zadzierzgnąć więź. Utrzymać ją. Pogłębić.
I owszem, poszli w końcu do łóżka, całkiem pijani, piętnaście razy umówiwszy się, że to tylko ten jeden raz. Owszem, nie potrafili dotrzymać słowa – ale przecież składali je po pijanemu, nie liczy się. Układ był jednak jasny, czysty, żadnych złudzeń, żadnych planów. Anderson nie chciał zostawiać żony, Donovan nie chciała mieć związanych rąk, nie chciała jeszcze musieć wybierać. Dzisiaj ten, jutro tamten, a kolega z pracy wtedy, gdy ma się przypadkiem wolny wieczór. Wygodny układ. Układ, w którym znacznie prościej byłoby zrezygnować z seksu niż z cudzej obecności, zrozumienia, tak, pogawędki. Nie monolog, co istotne.
Funkcjonariusz wątpił, by Holmes kiedykolwiek pojął – i to było OK., to było zrozumiałe, temu świrowi można było nawet jego braku współczuć. Znacznie bardziej bolało, że nie pojmował też, nawet nie próbował, inspektor, koledzy, nikt. Wszyscy uwierzyli w drwiny Sherlocka, jakby były one kolejną z jego dedukcji. Genialnych, aroganckich, bezbłędnych, tak bardzo bezbłędnych w swoim okrucieństwie, że nocami sam Anderson, śpiąc obok Sally, śmiejąc się z nią, gadając, zaczynał rozmyślać, czy może jednak to wszystko nie przykrywka, gra jego podświadomości, ubierająca brzydkie, proste popędy w piękne, cywilizowane powody.
Popadał w paranoję, uznawał chwilę później, lecz niepokój zostawał i jego właśnie – tego nie wypierał – przykrywał, drwiąc z detektywa-konsultanta. Przy piwie. Razem z Donovan.