
Aż chce się wracać!
— Owoce morza! Gdzie są owoce morza? — krzyczała poirytowana Elizabeth.
Jej synek przełknął ślinę. Schował kosz krabów w krzakach na dziedzińcu – wyglądały tak inteligentnie i smutno, że po prostu nie mógł pozwolić im skończyć w garnku! – miał nadzieję, że w zamieszaniu związanym z przyjęciem na cześć zakończenia służby jego ojca nikt stworzonek nie znajdzie.
Gibbs krążył za Lizzie i, sam zdenerwowany, próbował uspokajać.
— To będzie bez krabów. Albo poprosimy Calypso o nowe, kręciła się koło sztucznego jeziorka czy fontanny, na pewno da radę ci jakieś skombinować...
— Nie zdążymy ich przyrządzić! — jęknęła kobieta, odwracając się z impetem.
— To nie będzie krabów. Pani Kapitan, mamy siedemnaście rodzajów dań głównych, dwadzieścia trzy przystawki, pięć zestawów zup, z trzydzieści wariantów słodyczy, morze rumu i oceany innych alkoholi...
— Imprezka, że mucha nie siada! — zawołał przechodzący obok Pintel; wyjątkowo bez Ragettiego, który siedział w kuchni, czuwając nad daniami włoskimi.
Pani domu rzuciła piratowi spojrzenie, które zabiłoby go na miejscu, gdyby nie był aż tak starym morskim wygą, przyzwyczajonym do oszukiwania śmierci. Dama otwierała już usta, by zamordować go z kolei słowami, gdy do sali balowej przez okno wpadła piękna dziewoja, na wpół rozebrana i w wyjątkowo szampańskim humorze:
— Jack! — ryknęła Elizabeth. — Poczekaj z amorami przynajmniej do przyjścia Willa! Przyjacielem twoim jest!
Lizzie miała nosa: Sparrow wpadł przez okno sekundę później, on z kolei odziany nie tylko w kompletny strój, ale i komplet biżuterii.
— Cóż, ale to urocze, arcywdzięczne stworzenie także jest moją przyjaciółką! — zauważył.
Dziewczę zachichotało. Pani domu uniosła drwiąco brwi, pytając:
— To jak ona ma na imię?
Kapitan umilkł. Zrobił wielkie, niewinne oczy. Wydął usta. Okręcił się chwacko wokół własnej osi. Strzelił palcami. Zamrugał. „O" wargami utworzył. Językiem jął machać. Panienka zmarszczyła nosek, zniecierpliwiona.
— Rosa? — rzucił w końcu pirat. — Lola? Anna? Maria?
Panienka, z gniewu spłoniona jak róża, chwyciła leżący na zastawionym stole srebrny nóż i spróbowała skoczyć w kierunku Jacka. Spróbowała, gdyż Gibbs z jękiem „tylko nie zastawa! Zrabowaliśmy ją hiszpańskiemu armatorowi!" schwycił ją za przegub. Kapitan Sparrow, wykazując się typową dla siebie straceńczą odwagą, schował się za plecami Pani Kapitan. Elizabeth westchnęła teatralnie, podczas gdy Pintel pocieszał wściekłe, zapłakane dziewczątko.
— Ty się nigdy nie zmienisz — stwierdziła, ściągając dłoń Jacka ze swojego ramienia (dłoń, która powoli, lecz stale, zmierzała w kierunku jej biustu).
— Nie śmiałbym zaprzeczyć, gdy tak piękne usta – nie, czekaj, „nie zmienisz"? Czyli to rozkaz? Tym bardziej bym nie śmiał, możesz być pewna, moja królowo mórz, że rozkaz twój do końca wypełnię, księżniczko oceanów, władczyni fal, perło głębin...
— Amen — wymamrotał Gibbs, nerwowo poprawiając sztućce i wygładzając obrus.
— ...muzo wichrów, bryzo burzy, pani serc całej naszej braci — ciągnął kapitan; Lizzie zaczęła chichotać, palce Sparrowa zacisnęły się na jej dłoni, głaszcząc ją lekko.
— ...Żono Davy'ego Jonesa. Moja żono — huknęło od drzwi; stal szpady błysnęła przy szyi Jacka.
Zebrani zamarli. W ich stupor wdarło się radosne „TATA!", wywrzeszczane od dziedzińca – w ślad za nim do sali wskoczył dziarski, wesoły dziewięciolatek, potrząsając miniaturową szpadą. Dzieciak idealnie rozproszył uwagę przybysza, dzięki czemu kapitan, manierycznie machając rękami, stąpając na palcach i pobrzękując biżuterią, taktycznie odszedł od Lizzie (oraz szpady), by ukryć się za wielką, pieczoną w całości świnią.
— Will! — krzyknęła Elizabeth.
Tudzież z połowa zebranych. Jack najgłośniej, nawet „kochanie" dodał. William schował broń, ucałował żonę i syna, ugryzł jabłko, rzucone rychło w czas przez zwabionego okrzykami Barbossę, i długimi, szybkimi krokami podszedł do stołu. Sparrow urwał nadkrojony wcześniej udziec, po czym, przybrawszy pozycję bojową, z udźcem jako szpadą, oznajmił spiesznie:
— En garde! To znaczy, nie miałem nic złego na myśli, stary druhu, przysięgam, myśli moje były czyściutkie jak pacierze pustelnika – nie, czekaj, to może złe porównanie – a w ogóle, przecież nie mogą nas poróżnić kobiety, nas, starych przyjaciół, ale gdyby jednak mogły – en garde!
Turner, spokojnie, manierycznie wręcz obgryzając jabłko, podszedł do „starego druha".
— Nie poklepiesz mnie w plecy, Jack? Wróciłem, po latach...
— Udźcem czy sztyletem? — zripostował pirat, cofając się o kilka kroków, cały czas wymachując kawałkiem mięsiwa.
— Spodziewaliśmy się ciebie za kilka godzin — wymamrotała Lizzie. — Przyjęcie jest niegotowe...
— Zwolniłem się przed północą, okazało się, że służbę jako Jones rozliczają minutowo, nie dobowo. Nie przejmuj się przyjęciem, najdroższa — głos mężczyzny natychmiast nabrał ciepła — wszystko jest idealnie.
— Nie, żebyś miał ostatnio specjalne okazje do porównań, więc nie ceniłbym wysoko twojej opinii, ale ja, Liz, mogę ci dać słowo honoru znawcy, że to najcudowniejszy wieczór dekady jest — wyrzucił z siebie Sparrow. — No już, Will, nie bocz się na mnie, pilnowałem twojej żony, pilnowałem całkiem nieźle, jak widzisz, więc...
— Nie potrzebowałam twojego pilnowania! — syknęła rozjuszona kobieta.
Turner machnął ręką, wziął rozentuzjazmowanego, wciąż kręcącego się między rodzicami syna w objęcia.
— Bardzo mi tego wszystkiego brakowało — stwierdził. — Tak właściwie to dopiero teraz uświadomiłem sobie, że naprawdę wracam... wróciłem.
Gibbs uśmiechnął się szeroko.
— No, to witamy w domu, panie Turner! Pan niech sobie tutaj ucztuje spokojnie i wypoczywa, a ja idę szorować „Perłę", bo domyślam się, że jak pan wrócił, to nie ma bata – za dwa dni kotwica w górę i wypływamy!