
Krajobraz
— Co ty o mnie właściwie wiesz? — bełkotał Sherlock, tym razem (na szczęście, pomyślał Mycroft) pijany, nie pod wpływem narkotyków. — Co ty o mnie wiesz, co ci daje prawo...
Urwał; nudności pokonały nawet jego skłonność do tyrad. Powstrzymał je zaraz, jak zawsze dumny – byle fizjologia nie powstrzyma wielkiego panicza Holmes, nie na długo – niemniej ta chwila słabości wystarczyła, by brat okrył go przywiezionym płaszczem. Najlepszej jakości, długim, ciemnogranatowym. Innego Sherlock by nie zniósł.
Co daje mu prawo. W sensie filozoficznym Mycroft nie miał pojęcia. Oczywiście, działał pod wpływem uczuć, przywiązania, lęku, ale wątpił, by takie wyjaśnienie („bo cię kocham" brzmiało idiotycznie sentymentalnie, nago) przekonało jego młodszego brata. Przeciwnie, byłoby wystawieniem się na strzał, a takiego błędu – grania na czułej nucie – Sherlock, jeśli coś o nim wiedział, by mu nie wybaczył.
— Wyrok sądu daje mi prawo — oznajmił więc spokojnie starszy Holmes.
Sherlock wybuchnął śmiechem, wysokim, niepokojąco wysokim. Ale pozwolił sobie owinąć szalik wokół szyi, podać rękę, dźwignąć na nogi, objąć ramieniem i zaprowadzić do samochodu – z kierowcą, Mycroft dostał ostatnio ten przywilej; w biurze i tak wiedzieli o jego problemie rodzinnym – bez złośliwych komentarzy. Potem zaś siedział, milczący, patrząc w szybę niewidzącym wzrokiem, ale nie wyrywał dłoni, którą Mycroft wziął w swoje.