
Imperatyw
— Ale, ale... dlaczego? — wyjąkał Drumknott.
Vetinari spoglądał poprzez niego, nieporuszony. Bibliotekarz zagulgotał coś gardłowo. Nadrektor Akademii Magów wykonał nieokreślony gest ręką. Pełen, trzeba mu oddać, zażenowania. Pozostali zgromadzeni magowie, najtęższe umysły Ankh-Morpork, wyglądali raczej na rozbawionych. Ciekawych. Niektórzy nawet na – o zgrozo zgróz! – podekscytowanych.
— Imperatyw Fabularny* — oznajmił wreszcie z namaszczeniem jeden z nich; reszta, poza Vetinarim, drgnęła. — Potężna siła. Zdolna zabijać, wskrzeszać, stwarzać z nicości nieślubne dzieci, dodawać... niepraktyczne... więzi rodzinne, na przykład z najgorszego wroga czynić ojca albo brata. Nie chcecie chyba, że te wszystkie plagi spadły na nasze miasto? Albo na was samych?
Rufus w przerażeniu pokręcił głową.
— No, to zamknijcie oczy i myślcie o Ankh-Morpork! — rzucił dziarsko ktoś z magicznego tłumu.
— A musimy tak... publicznie? — wyjąkał nieszczęsny sekretarz.
— Inaczej się zadepczą, walcząc o miejsce przy dziurce od klucza. Albo nas pozabijają magią, próbując uczynić ściany lustrami weneckimi — zauważył spokojnie Patrycjusz. — Miejmy to już za sobą. Ale bądźcie pewni, że nałożę na was za to opłatę.
Uczeni jęli prychać z oburzeniem.
— Widowiskową — ciągnął Havelock. — Za urządzenie zbiegowiska i dziwowiska. I narażanie na szwank powagi urzędu. Urzędów. Wszystkich. Do tego odszkodowanie za straty moralne...
— To nie nasza wina — zaprotestował Nadrektor. — To zrządzenie losu, bogów, zbieg ścieżek losu...
— Na pewno jesteście ubezpieczeni od klęsk żywiołowych — zauważył koncyliacyjnie Vetinari, po czym zwrócił się do Drumknotta: — Mógłbyś... To znaczy, panowie, czy szantażysta... pomysłodawca zakładu... to jest, znaczy, fatum, stawia nam jeszcze jakieś żądania? Co do scenerii? Słów? Gestów? Albo, niech panie podglądające z korytarza mi wybaczą obcesowość, konkretnych metod?
Zza drzwi dobiegło chichotanie. Bynajmniej nie urazy pełne. Magowie zaprzeczyli.
— A czy to muszę ja? — jęknął Drumknott.
— Jesteś moim sekretarzem. Nie uchodzi chyba, żebym wykonywał usługi na rzecz własnego sekretarza? — spytał uprzejmie Patrycjusz.
Nijak nie uchodziło. Drumknott, blady z przerażenia i zażenowania, podszedł więc do Patrycjusza... Vetinariego... Havelocka, chyba w tej sytuacji powinien o nim spróbować myśleć po imieniu... zamknął oczy i...
...i rąbnąłby twarzą o marmurową posadzkę pałacu, gdyby go chlebodawca w ostatniej chwili nie chwycił. Sekretarz źle wymierzył bowiem położenie ust Patrycjusza... Havelocka, och, do diabła, obiektu okrutnego żartu Imperatywu Fabularnego**.
Gdy wstawał, wciąż podtrzymywany, na drżące kolana, zgromadzony tłumek skandował, że oto efekt pocałunków Patrycjusza. W sekundę zwalają z nóg. Porażające są. Jak piorun. Jak bicie dzwonów. Jak rozbłysk nowej gwiazdy.
— Ale, ale ja wcale... — mamrotał Drumknott, nim Vetinari schwycił go za łokieć mocniej; tym rodzajem „mocniej”, które z wielką łatwością przeradza się w „wybijając ze stawu, łamiąc w drzazgi i miażdżąc na proszek”.
— To, jak rozumiem, zadowala przeznaczenie... i tego*** z waszych studentów, który wpadł na pomysł tego zakładu... panowie? Jeśli tak, to prosiłbym was o opuszczenie sali. Mam z Sekretarzem sprawy niecierpiące zwłoki do omówienia. O dobro miasta idzie.
Ponieważ zgromadzeni coś zwlekali, Patrycjusz się uśmiechnął, unosząc delikatnie brwi.
— Ale jeśli wolą państwo zostać, to proszę, rozgośćcie się. Zapamiętam sobie tych, którzy aż tak bardzo łakną mojej obecności i częściej będę nią ich zaszczycał. Resztę państwa żegnam.
To oczyściło salę w pół minuty.
— Dobra robota — mruknął tymczasem Vetinari, zasiadając za biurkiem. — Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.
— Ale, ale, ale – jeśli to nie dowcip żaków?
— Z pewnością nie dowcip. Zakład. Sprawa honorowa. Niezwykle poważna.
— Ale jeśli to naprawdę przeznaczenie? Fatum? Imperatyw Fabularny?
— Cóż. — Patrycjusz się uśmiechnął. — To wtedy stawimy mu czoła. W sumie, zawsze marzyłem o małej, pięknej córeczce-zabójczyni z włosami koloru tęczy, niezwykłymi zdolnościami magicznymi i kompleksem tatusia. Taaak... to by ubarwiło długie dni mojej jesieni. Albo gdyby któryś wielmoża z Klatch okazał się moim ojcem czy bratem, o ileż ciekawsze stałyby się nasze stosunki dyplomatyczne! I ileż nowych opcji politycznych by to otworzyło!
* Imperatyw Fabularny oczywiście zaprzecza, jakoby miał z tym cokolwiek wspólnego.
** Drumknott oczywiście przesadza. Nie był to bynajmniej specjalnie okrutny żart Imperatywu Fabularnego. Jak na standardy bytów z tej rodziny (w jej skład wchodzą między innymi Zrządzenia Losu, Zbiegi Okoliczności, Fatum, Los, Ślepy Traf, Masz-Ci-Los, a nawet potężne Ups i O-Cholera), to nawet nie był to żart złośliwy. Właściwie czarujący, uroczy i powalający. Jak elf.
***Rzeczony zaginął później w niewyjaśnionych, acz bardzo jasnych, okolicznościach. W biały dzień, rzec można. Zniknął. Jakby się pod ziemię zapadł. Albo jakby ktoś go wciągnął w studzienkę kanalizacyjną. Pełną, a po ostatnich nawałnicach, także i rwącą.