
Szklana góra
Smaug Sherlock Holmes, smoczy awanturnik-detektyw i ekscentryk słynny z obsesyjnego zbierania wszelkich błyskotek, wszedł do swego przytulnego, kilkuhektarowego legowiska – i zadrżał ze zgrozy, wstrętu oraz ogólnej wścieklicy.
— Co to tutaj robi? — ryknął w kierunku swojego hobbita-maskotki.
John Frodo Watson, bo tak się rzeczony pupil zwał, podniósł na niego zatroskane spojrzenie.
— Krasnoludy? Twierdzą, że mieli tutaj dawniej melinę swojej grupy przestępczej, stracili dom za jakieś przestępstwa gospodarcze, bo ty, rozwiązawszy sprawę, kupiłeś go na licytacji za śmieszną sumę. Widzą w tym dowód machinacji rządu...
— Pięknie, John — warknęło smoczysko; strużki dymu wyleciały mu z nosa. — Dziękuję, że mi przypomniałeś, kto tu mieszkał wcześniej, wykasowałem to jako niepotrzebną wiedzę. Może jeszcze mi opowiesz o dziejach tego miejsca w ostatnim tysiącleciu? To na pewno jest pasjonującej i przydatne, akurat tak samo, jak wasze hobbicie genealogie. Ale ja pytałem o to, co te stworzenia tutaj robią?
— Zwolnili ich za dobre sprawowanie. Przyszli powspominać.
— Słodkie. Powspominali już. Teraz niech wyjdą.
— Taa — wtrącił krasnolud (Thorin, wydobył z pamięci Smaug) — zwłaszcza czarujący charakter smoka miło sobie przypomnieć.
— Czy ich przebywanie w pobliżu mnie nie jest zagrożeniem dla mojego życia? A co, jeśli przyszli się mścić? To na pewno podpada pod jakiś paragraf... Zabierz ich stąd natychmiast albo zamienię ich w dymiące kupki popiołu! Tak właściwie, to zwęglone szczątki mogłyby mi się przydać do eksperymentów...
Po tych słowach Holmes zastygł z wyciągniętą dramatycznie łapą oraz rozłożonymi w postawie bojowej – albo zszokowanej – skrzydłami. Para wręcz buchała mu z nozdrzy, w gardle, gdy mówił, przebłyskiwały złowrogie płomyki.
— Chłopaki, lepiej spadajcie — ostrzegł lojalnie John. — Dam wam znać, jak znowu wyjdzie — szepnął.
Ledwo za wesołą gromadką krasnoludów sie zamknęły, hobbit z furią w oczach rzucił się smokowi do stóp, kopiąc, wierzgając i ogólnie wyrażając niezadowolenie. Smaug nic sobie z tego nie robił, łuski chroniły go bowiem od najmniejszych obrażeń; działania Watsona były raczej gestem kompensacji niż działaniami w ogóle.
— O co właściwie chodzi? — spytał wreszcie Holmes, gdy po kilku minutach szamotanina pupilka go znużyła.
— Ostatnie pięć minut nieustannie wywrzaskuję, o co mi chodzi! — odkrzyknął John, nadal wściekły, choć jakby z sił opadły.
— Dlaczego miałbym cię słuchać, skoro dotąd mnie to nie interesowało? — zauważył smok tonem pełnym pobłażania czystego tak, jak zgromadzone w pomieszczeniu obok kilkudziesięciokaratowe diamenty.
Hobbit zmiął, zmełł, po czym przełknął przekleństwo. A nawet całkiem pożywną potrawkę z przekleństw. Pokrzepiony rzeczoną, uspokoił się nieco i przeszedł do wyjaśnień.
— Polubiłem ich. Bycie twoim kronikarzem to praca na pełen etat, twoje wybuchowe usposobienie odstrasza prawie wszystkie żywe istoty – gdzie ja mam niby znajdować znajomych? Żyjemy na jakimś odludziu, bo się martwisz tylko o swoje skarby i kolejne wyprawy celem tych skarbów zdobycia! Od miesięcy nie rozmawiałem z nikim normalnym! A jak już się ktoś przyplątał, to ty go musiałeś przegnać precz!
— To mój dom — odparł urażony Holmes. — I przypomnij mi, dlaczego właściwie jeszcze cię właściwie nie przerobiłem na eksperyment?
— Bo jestem twoim kronikarzem — odparł Watson, naraz znużony.
Cała ta rozmowa była bez sensu, podobnie jak jego poprzedni wybuch. Przecież smoka i tak nie przekona.
— A na co mi te twoje kroniki? Dodajesz tylko do faktów trochę ozdóbek, do skasowania od razu — prychnął Holmes, zadymiając przy tym pół sali.
John, nieco zaniepokojony, sięgnął po kolejny argument:
— Inwentaryzuję ci te twoje skarby.
— Też coś. Ja i tak pamiętam o nich wszystko, co jest warte pamiętania, inwentaryzacja może obchodzić jedynie mojego brata... Może ty jednak szpiegujesz dla niego, co? — mruknął Smaug; bez prawdziwej podejrzliwości wszakże.
Przygarnięte pupilki są zwykle lojalne aż do absurdu. Hobbit szukał tymczasem kolejnego argumentu, a gdy nie znalazł, wykorzystał, zrezygnowały, ten ostateczny (pełen przeczuć nie tyle niedobrych, co zirytowanych i zrezygnowanych, bo użycie „siły ostatecznej” zawsze kończyło się w ten sam sposób: nawałem roboty):
— Sprzątam ci, jak trzeba, gotuję... Sam sobie nie umiałbyś nawet kotła wody zagotować, żeby mieć herbatę. Przypaliłbyś — spróbował brzmieć zjadliwie.
Był jednak w gruncie rzeczy dobrym, pogodnym, życzliwym światu hobbitem, więc słabo mu to wyszło. Za to smoczysko się rozpromieniło, przygaszając przy tym, paradoksalnie, swoje wewnętrzne ognie.
— Racja. Idź więc i zrób mi tę herbatę. I coś do jedzenia. I w komórce przydałoby się sprzątnąć...