
Chapter 6
Gdyby ktoś powiedział mu kilka lat temu, że będzie jeszcze stał, kolejny raz dobierając odpowiedni krawat do koszuli i denerwował się randką inną niż ta, na które chodzi jego córka, roześmiałby się mu w twarz. A jednak był tu teraz, dobierał krawat i koszulę – i nawet nie bolało już tak bardzo, że zwykle Laura robiła to dla niego – i kiedy kolejny raz spojrzał w lustro, zastanawiając się, czy wygląda wystarczająco dobrze – w pewnym momencie po prostu zgiął się w pół, oparł dłonie o kolana i śmiał tak, że nie wiedział, jak przestać.
Co on wyprawiał? Czuł onieśmielenie i ironię sytuacji jednocześnie, czuł… czuł, jakby znowu miał coś przed sobą, coś nieznanego i onieśmielającego, ale i coś, co było najbardziej ekscytującą rzeczą, jaką robił od dawna. A był w Avengersach, więc to coś znaczyło.
- Dobra, Barton – powiedział do swojego odbicia, kiedy udało mu się opanować ten śmiech i popatrzeć na siebie kpiąco. - Kogo oszukujesz, śliczny to ty nigdy nie byłeś, a Parker nie jest ślepy, więc jak mu się podoba… - wzruszył ramionami. A jednak trema była.
Peter czekał już na niego przed kinem. Ubrany był normalnie, w swoją kurtkę z logo Stark Industries i dżinsy, a kiedy go zobaczył, uśmiechnął się promiennie – coś w jego oczach mówiło, że efekt, który wymagał od Clinta zmarnowania ostatnich dwóch godzin, został zauważony i doceniony – i Clint rozluźnił się, mimo że na ostatniej randce był jeszcze przed ślubem. I że nie miał pojęcia, jak to się robi teraz. Nagle przestał się dziwić, że Bucky tak zwleka z Tonym i obiecał sobie solennie, że więcej nie powie mu na ten temat ani słowa. Facet miał siedemdziesiąt lat z hakiem więcej przerwy od niego!
- Zastanawiałem się, czy powinienem ci przynieść kotylion – skrzywił się, bo naprawdę poważnie rozważał jakieś cholerne kwiatki. - Ale…
- Ja się zastanawiałem, czy nie założyć garnituru, Clint – powiedział Peter i rozłożył ręce. - A nawet nie mam żadnego, dasz wiarę? Potem sobie pomyślałem, że jeśli denerwuje cię coś, co właściwie robisz z własnej woli i dla przyjemności…
- ...to powinieneś to może odwołać?
- Nie, to powinieneś przestać się tym denerwować.
- Zadziałało? - Clint pozwolił mu zapłacić za bilety i kupił dwie duże cole i opakowanie popcornu w karmelu. Peter przepychał się za nim do ich miejsc.
- Całe nerwy przeszły jak ręką odjął, kiedy musiałem wykombinować, jak wyjść z Wieży tak, żeby mnie nikt nie zobaczył i nie zapytał, gdzie idę. W końcu wybrałem piwnicę i jestem pewien, że jak Jarvis odtworzy kiedyś to nagranie, to pan Stark umrze ze śmiechu. Nie śmiej się. Ty miałeś łatwiej, wychodziłeś sporo po mnie…
- Też nie bardzo chciałem, żeby mnie kto spytał, gdzie idę. - Clint zapadł się w wygodny fotel i pociągnął duży łyk coli.
- Z ciebie przynajmniej nikt by nic nie wyciągnął.
- Chyba, że wpadłbym na Nataszę. Jest zabójczo skuteczna w powodowaniu, by ludzie mówili jej to, czego powiedzieć jej nie chcą.
- O tak, wy oboje razem jesteście najbardziej pasjonującym jakimś… nie wiem, szpiegowskim meczem, kiedy się próbujecie nawzajem. Jak to się stało, że nie skończyłeś z Nataszą, Clint?
- To nie było coś, czego kiedykolwiek byśmy chcieli w tym samym czasie. Najpierw byliśmy na to zbyt poranieni, potem ja się ożeniłem, a potem ona…
- Taaa – westchnął Peter. - Doktor Banner chyba nie zna mojej złotej rady, żeby się nie denerwować przed randką.
- Chyba nie – zgodził się z nim Clint.
Kiedy światła przygasły, pozostawiając ich na łasce dziesięciu tysięcy reklam i każdego na sali, kto jadł swój popcorn i rozpakowywał chipsy, Clint przypomniał sobie, czemu nienawidzi chodzić do kina. A jednak, kiedy film już się zaczął – długi czas trwania reklam miał tę zaletę, że nim minęły, większość osób zdążyła już zjeść jedzenie, które przynieśli na film i nastała względna cisza – musiał przyznać, że miało to swój klimat. Nie, żeby sala kinowa Avengersów ustępowała w czymś tej tutaj, przeciwnie, Clint miał nawet wrażenie, że mieli tam lepszy ekran – ale tu znalazł coś jeszcze. Anonimowość. Łokieć Petera przyciskał się do jego w dość oczywisty sposób – zwykła kolej rzeczy, kiedy dwie osoby dzielą te same oparcia – i zupełnie naturalne wydawało się, kiedy go wziął za rękę. A kiedy już to zrobił i odwrócił lekko głowę, żeby móc spojrzeć mu w oczy – napotkał szeroki uśmiech i Peter ścisnął jego palce.
- Złota rada działa – wyszeptał Clint, pochylając się do ucha chłopaka i ciesząc sposobem, w jaki ten zadrżał, kiedy poczuł na skórze jego oddech. - Przestałem się denerwować.
- Bo ciemno – odpowiedział Peter bez sensu.
Jego ręka, wciśnięta w dłoń Clinta, była przyjemnie ciepła.
Umawianie się z Peterem Parkerem okazało się niespodziewanie proste. Po tym pierwszym skrępowaniu nie było już śladu, kiedy chodzili razem do kina, robili wypady na skałki wspinaczkowe – w ich przypadku w roli skałek występowały wszystkie najwyższe budynki w panoramie Nowego Jorku – czy pokonywali setki mil tras rowerowych, wracając do Wieży długo po zachodzie słońca, Clint tak zmęczony, a przez to zmęczenie wciąż bardziej żywy, a Peter – nawet zaróżowiony.
Choć to akurat mogło mieć związek z całowaniem.
Pierwszy raz Clint pocałował Petera na ławce w Central Parku. Miejsce dobre jak każde inne z tych, które mogło być do tego beznadziejne, zaraz po salonie wspólnym na piętrze Avengersów albo sali konferencyjnej czy biurze głównym Shield – gdyby planował to zrobić, wybrałby coś bardziej kameralnego i na pewno bardziej romantycznego, bo może żaden z nich nie był specjalnie romantycznym typem, ale – dajcie spokój. Ławka w Central Parku? W biały dzień?
A jednak jedli wtedy te wielkie i zupełnie nieporęczne do jedzenia burgery z kurczakiem i mnóstwem dodatków, i Peter miał smugę keczupu w kąciku ust; Clint spojrzał tam przypadkowo, a potem nie mógł już oderwać wzroku i zamiast powiedzieć mu coś w stylu „ej, masz tam keczup” albo chociaż „weź serwetkę” – położył swojego burgera na ławce, wytarł ręce – i wciąż nie odrywając od niego wzroku, ujął twarz Petera w dłonie, mocno i pewnie całując go prosto w usta. To, jak Peter jęknął przy pocałunku i to, jak chętnie rozchylił dla niego wargi, wpuszczając jego język do środka, wysłało mu miliard impulsów elektrycznych wzdłuż krzyża. Kiedy się od siebie oderwali, wciąż nie wypuszczał go z rąk, tylko pochylił się jeszcze raz i zlizał z jego skóry ten keczup. Peter patrzył na niego, jakby na całym świecie nie było nikogo, kogo chciałby oglądać w tej chwili bardziej i Clint zaśmiał się nagle, obejmując go ramieniem.
- Miałeś rację. Coś jest z tym całowałem. Raz w życiu jesteś cicho.
- Och, zamknij się – powiedział mu Peter, ale bez przekonania i dał się przytulić, przylegając ciaśniej do jego boku. W jego głosie, poza oszołomieniem, była głęboka satysfakcja i prawie mruczał, kiedy Clint przesunął palcami po jego karku i odsłoniętej szyi. - Jesteś w tym tak dobry, jak myślałem.
- Dziękuję. A gdybym nie umiał się całować?
- Grać w Call of Duty nie umiałeś, a jakoś masz teraz trzynaste miejsce w rankingu. Wiedziałem, jakiego faceta sobie biorę, jak nie umie, to się w pięć sekund nauczy.
- Często o tym myślałeś? - Clint schował uśmiech w jego włosach. Pachniały szałwią i świeżym powietrzem, jak zwykle trochę przesuszone na końcach od tego całego łażenia na wysokościach i skakania z budynków. - No wiesz, jak całuję?
- Żartujesz? Jakbym mógł myśleć o czymkolwiek innym, jak się już znajdę w łóżku. Zwłaszcza, że nasze pokoje są może trzy metry od siebie.
Clint przechylił głowę tak, by na niego spojrzeć. Pierwszy raz odkąd zaczęli – to coś, co było między nimi – poczuł, że jego żelazna zasada, by trzymać to z daleka od Wieży, wydaje się jakoś mniej ważna.
- Ktoś się dowie, jeśli zaczniesz spędzać noce w moim pokoju – powiedział i to nawet nie było na wyrost, bo może i dopiero co całowali się po raz pierwszy, ale Clint wiedział, że Peter wolałby być z nim częściej. Nawet, gdyby mieli po prostu sklejać te filiżanki, albo oglądać jakiś kanał ze sportem.
- Wiem przecież – westchnął Peter. - Też mi się do tego nie śpieszy. Osądzanie, tłumaczenie się, wypytywanie.
Clint znów pomyślał, że Tony go obedrze ze skóry – i nagle nie wydawało mu się to takie straszne. Usta Petera, kiedy znów go pocałował, były miękkie i chętne, a jego ciało umięśnione i silne w jego ramionach. Kiedy tamtego wieczoru wrócili do Wieży, Clint musiał wyżej naciągnąć kołnierz kurtki i miał ochotę zrzucić Petera z Freedom Tower, kiedy ten kolejny raz chełpił się tym, jak świetnie z malinkami radzi sobie krążący w jego żyłach jad pająka.
- Hawkeye, jedna z tych galaret na twojej lewej!
- Mam ją, Cap! - Twarz Clinta wykrzywiła się z niesmaku, kiedy jego strzała wbiła się trzęsącą masę, która istotnie na myśl przywodziła cholernie mało apetyczną, ale wciąż galaretkę pomarańczową – a potem eksplodowała, wyrywając nacierającemu kosmicie pół twarzy… albo czymkolwiek było to, co miał tam, gdzie ludzie mają twarze. - Blee – sapnął z obrzydzeniem, kiedy bezwładne cielsko upadło na niego i jego kciuki zapadły się w paskudne zwały, zapadając do środka. - Jak ohydne stało się właśnie moje życie?
- Przepraszam, następnym razem upewnię się, że obcy, którzy do nas przybywają, są z wymiaru Jamesa Bonda – zapewnił go Tony, zręcznie unikając ścigających go istot. - Romanov! Na ziemię!
Natasza posłuchała od razu, rzucając się w bok – i jeden ze strzałów repulsora sprawił, że obcy dosłownie wybuchł, pokrywając jej włosy ohydnie śliską i wciąż konwulsyjnie drgającą, galaretowatą mazią. - Ups. Jakkolwiek zabawnie byś teraz nie wyglądała, droga Wdowo, śpieszę zapewnić, że nie jest to efekt, jaki planowałem.
- Już nie żyjesz, Stark! - Natasza z odrazą zanurzyła palce we włosach i poddała się, rozmazując tylko kleisty szlam. - I każdy, który wepchnie się przede mną pod prysznic odkażający nie żyje także, słyszycie mnie?
- Jasno i wyraźnie. - Bucky pojawił się, wyglądając, jakby urodził się i wychował w brzuchu wielkiego ślimaka. Nawet Steve był zjadliwie pomarańczowy i patrzyli tak na siebie wszyscy przez chwilę, a potem Clint zgiął się w pól ze śmiechu. W Nataszy jeszcze przez chwilę obrzydzenie walczyło z rozbawieniem – bo poważnie, wyglądali wszyscy, jakby mieli zamiar wystąpić w jakiejś dziwacznej reklamie deserków Doktora Oetkera – a potem przyłączyła się do śmiechu, wciąż wycierając twarz podartymi rękawiczkami. Zbroja Tony’ego zniknęła – i kiedy spojrzeli na niego wszyscy, jak stał razem z nimi, wciąż w swoim idealnym, doskonale skrojonym garniturze i wyjątkowo czysty, bo kiedy nadeszło wezwanie, był w trakcie zebrania zarządu – to w jakiś sposób wydało się im jeszcze śmieszniejsze.
- Też chcę zbroję! - zażyczył sobie Clint pomiędzy wybuchami śmiechu. - Jako jedyny jesteś czysty.
- Ha. Serc tak czystych jak moje po prostu się brud nie ima. - Tony był bardzo dumny z siebie i tak się tym przechwalał, że nie zauważył co nadchodzi, kiedy Bucky podkradł się do niego od tyłu, a potem objął go mocno, wcierając połowę swojego brudu w niego i Tony próbował się wyrwać, wykrzykując coś z oburzeniem; a potem, kiedy nie mógł, bo Bucky trzymał go za mocno, wykręcił się jak piskorz w jego uścisku, popatrzył na niego z bliska – i nagle pocałował go w usta, przytomnie otarłszy mu wcześniej twarz czystą ręką.
Kiedy oderwali się od siebie, żaden nie wydawał się w najmniejszym stopniu speszony i kiedy Natasza odchrząknęła, Bucky rzucił jej krótki uśmiech. Wymownie uniosła kciuki.
- Chłopaki! Od kiedy to trwa? - Sam wylądował koło nich, kiedy już z pomocą Thora udało się zamknąć mu portal i uczynić Manhattan strefą wolną od obcych aż do momentu… cóż, w którym się pojawią się w nim znowu.
- Kilka miesięcy. - Tony był zadowolony z siebie i ich zaskoczenia, a Bucky nie był zakłopotany w żaden sposób, który przywodziłby na myśl konserwatywne lata czterdzieste, zasadę braku publicznego okazywania uczuć czy w ogóle cokolwiek i Clint mimowolnie spojrzał na Steve’a, który wciąż próbował wyczyścić choć trochę swój kostium. Kapitan coś nie był tym nagłym coming outem przejęty.
- Rogers! Ty wiedziałeś! - zawołał z oburzeniem, kiedy dodał dwa do dwóch. Steve spojrzał na niego i uśmiechnął się przepraszająco.
- Są beznadziejni w ukrywaniu się – wyjaśnił i Bucky uśmiechnął się szerzej. - Jestem pewny, że dali mi koszmar czy dwa, kiedy w nieodpowiednim momencie zjawiłem się…
- ...gdzie nie powinieneś, Cap, kto powiedział, że możesz sobie sam wchodzić do warsztatu?
- Ty, Tony. Kiedy dałeś mi kod.
- To miały być sytuacje awaryjne, a nie, kiedy wpadasz o trzeciej rano, żeby zapytać co to jest Twitter.
- Już wiem, za co pijemy dziś wieczorem. - Natasza pokiwała głową i zmarszczyła nos, kiedy kilka obrzydliwych resztek kosmity spadło z jej włosów na ziemię. - I od razu mówię, że będę potrzebowała bardzo dużo wódki.
Każda okazja do świętowania była dobra, a Avengersi lubili świętować, to trzeba było przyznać. Po kolejnym drinku Clint miał pewien problem z utrzymaniem się na nogach, Bruce z Thorem siłowali się na rękę – Steve stał koło nich z wyrazem twarzy, który dobitnie mówił, jak nie podoba mu się ten pomysł – a Natasza chodziła wszędzie ze swoją wódką i wciąż co jakiś czas sprawdzała w lustrze, czy na pewno nie ma już na niej śladu kosmicznej substancji żelowej.
- Coś jest ze mną nie tak – zapytała, kiedy Clint usiadł koło niej, wyciągając przed siebie nogi - że on w takiej postaci mnie jakby bardziej kręci?
Clint obejrzał sobie Bruce’a w swojej na pół wyhulkowanej formie i uniósł brwi.
- Od czego mam zacząć?
- Wydaje się taki pewny siebie.
- On jest zielony, Nat.
- Taki groźny.
- Z tymi ramionami nie przejdzie przez żadne normalne drzwi.
- Pociągający.
- Jesteś pijana.
- A ty się nie znasz na facetach – zawyrokowała i uniosła butelkę, kiedy Bucky stanął przy nich z miską popcornu. - Odnośnie facetów, Barnes, kiedy to się stało?
- Wystarczająco dużo czasu temu, żebym mógł do końca życia wyśmiewać wasze domniemane zdolności szpiegowsko-wywiadowcze. Agenci z bożej łaski. - Bucky uśmiechnął się krzywo i Clinta kolejny raz uderzyło to, co zaskoczyło go już wcześniej – że Bucky od początku tego roku uśmiechał się znacznie częściej, niż w ciągu ostatnich dwóch lat. - Naprawdę nie mieliście pojęcia, co?
- Wiesz, że ty mnie nabrałeś to jedno, ale że Tones? - Natasza zmrużyła oczy i potrząsnęła głową. - Ten facet jest taki świetny w dochowywaniu tajemnic, że na swojej pierwszej konferencji prasowej przyznał, że jest Iron Manem. A tu proszę. Udało mu się utrzymać w ukryciu taką bombę. Jak mamy was nazywać?
- Co? - Bucky nie nadążał i Clint wywrócił oczami. On znał jej niezdrowe zamiłowanie do nadawania wszystkim dziwacznych ksywek. - Zdaje się, że wiesz, jak się nazywamy…
- Jako parę! - Natasza uśmiechnęła się, kiedy Bucky popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Tocky brzmi jakoś głupio.
- …nie ma szans, żebyś odpuściła, prawda?
- Jany też mi się nie podoba. Tomes? Tochanan? Bark? - zaproponowała i Bucky rzucił jej groźne spojrzenie. - Dobra, rozumiem, że bark może ci się nie podobać. Iron Soldier brzmi jak dobra nazwa dla jakiegoś superbohatera, nie będziemy mu go podbierać, niech się narodzi i je sobie bierze… może Winteriron? No wiecie, jak Brangelina?
- Jesteś złem, Romanov.
- Ty za to jesteś połową Winteriron. Co dalej? Założycie sobie wspólne konto na facebooku? James i Tony… Stark? Czy może Stark-Barnes? Barnes-Stark? Bo nie wierzę, że Tony zgodzi się porzucić nazwisko Starków…
- Czy jeszcze nie rozumiesz – zapytał Bucky Clinta po chwili ciężkiego milczenia, kiedy Natasza pobiegła do siedzącego przy pianinie Sama i zaczęli wydzierać sobie nuty – czemu woleliśmy nikomu nie mówić?
- Czekaj. - Clint spojrzał na niego nagle. - Czyli wtedy, jak ja ci radziłem, żebyś się z nim umówił…
- To już trwało, tak.
- Okłamałeś mnie?
- Technicznie nie, po prostu nie powiedziałem prawdy. O którą ty nie pytałeś. Daj spokój, Clint. - Bucky poklepał go po ramieniu. - Po pierwsze to cię nie dotyczy, po drugie – to nie była tylko moja decyzja. Tony nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział. To, że dzisiaj dał znać, że jest gotowy… nie potrafię powiedzieć, ile to dla mnie znaczy.
Clint obracał w ręku szklankę ze swoim drinkiem i milczał. W końcu pokiwał głową.
- Masz rację. To mnie nie dotyczy. Ale gdybym zapytał wprost…
- Powiedziałbym ci.
- Dlaczego, do licha, Tones nie chciał, żeby ktoś wiedział? - zapytał Clint i Bucky spojrzał na niego przelotnie. - Tak, łapię, macie historię. Ale to przecież…
- Zauważyłeś – zagadnął Bucky, a jego brwi ściągnęły się nagle – że Rhodes tu ostatnio nie bywa?
- Rhodey? - Clint rozejrzał się, jakby nagle uświadomił sobie, że faktycznie. - No, zgadza się, dawno go nie widziałem. I to ma związek?…
- Wiesz, że on i Tony przyjaźnią się od wieków? I że Rhodes zrobiłby wszystko, żeby go chronić?
- Tak – powiedział Clint ostrożnie. Wyczuwał pułapkę, ale jej jeszcze nie widział.
- No więc Tony powiedział mu o nas – po pierwsze bo chciał, po drugie, bo potrzebował jego pomocy przy wyczyszczeniu moich wojskowych akt we wszystkich bazach. Okazuje się, że nawet, jeśli służyłem osiemdziesiąt lat temu, to one są tam ciągle, wiesz?
- Słyszę co mówisz, ale razem to nie ma sensu. - Clint wzruszył ramionami. - Przecież cały świat wie, że jesteś James „Bucky” Buchanan Barnes i że walczyłeś u boku Kapitana Ameryki podczas wojny.
- Tak – powiedział Bucky cicho. - A teraz wyobraź sobie, że cały świat dowiaduje się, że w programie Zimowego Żołnierza mordowałem amerykanów. I że wśród nich byli Maria i Howard Stark.
- To dlatego Rhodey…
- Rhodes powiedział Tony’emu, że mu pomoże. I dodał, że nie popiera tego, nie akceptuje i że Tony chyba oszalał, jeśli się na to zgodził. I żeby dał mu znać, jak to zrozumie. Od tamtego momentu cisza w eterze, a wszystkie sprawy z wojskiem załatwia dla nas Sam.
- Przerąbane.
- Przerąbane – zgodził się z nim Bucky. - Ja mówię Tony’emu, że ma ze mną więcej problemów, niż to warte, a on mi każe się zamknąć. Albo robi inne rzeczy, które same sprawiają, że się zamykam. - Bucky uśmiechnął się przelotnie, kiedy Clint uniósł w górę kciuk i wyszczerzył zęby.
- Tu musiało ci się trafić jak ślepej kurze ziarno, koleś. Rozumiem, że po wszystkich swoich podbojach nasz Anthony potrafi to i owo?
- Na tę rozmowę to ja jeszcze za mało wypiłem. W każdym razie widzisz, mi się trafiło jak ślepej kurze ziarno – tak, tyle ci powiem i śmiej się do woli, ja nie narzekam - a do Tony’ego nie odzywa się jego najlepszy przyjaciel. Ja nawet w tej kwestii miałem więcej szczęścia, bo kiedy mój najlepszy przyjaciel dowiedział się o nas, to najpierw dwa tygodnie wzdrygał się na nasz widok i stale wyglądał, jakby żuł cytrynę, ale potem – jak się się z tym oswoił – zapewnił nas, że się z naszego powodu cieszy i od tamtego momentu kryje nas przed wszystkimi, udaje, że wcale nie czuje, jakby chodził przez to ciągle po klockach lego i na dodatek przypomina Tony’emu, że zbliża się kolejna miesięcznica, odkąd się spotykamy.
- Nie żartuj.
- Cały Stevie. W każdym razie ja miałem szczęście, Tony nie. A ty…
- A ja? - Clint nagle wyprostował się, o wiele bardziej trzeźwy. Zobaczył pułapkę, ale było już za późno. - Co ze mną?
- Po prostu zastanów się, czy zależy ci aż tak, żeby pogodzić się z tym, co możesz stracić, jeśli zechcesz sięgnąć po to, co możesz zyskać.
Kilka następnych tygodni słowa Bucky’ego nie chciały wyjść mu z głowy. Wciąż umawiał się z Peterem, wciąż wymykali się z Wieży na ich kradzione randki, wciąż wracał po nich potem zmęczony, ledwo żywy i szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd na sali sądowej zaledwie pół godziny okazało się potrzebne, by zakończyć jego małżeństwo, trwające lat szesnaście – ale myślał o tym, kiedy musiał kluczyć ulicami, by wrócić dopiero godzinę czy dwie po Peterze, albo gdy podczas wspólnych wieczorów z resztą drużyny w ostatniej chwili powstrzymywał rękę, która chciał objąć plecy swojego chłopaka. Bo wciąż nie wiedział, czy są gotowy na to, by ktokolwiek wiedział, że Peter Parker jest jego chłopakiem.
A im dłużej o tym myślał, tym bardziej rozumiał, że to nie Tony był tu problemem. Tony szybko się złościł, dużo krzyczał i potrafił być cholernie upierdliwy, kiedy mu się coś nie podobało, ale był ostatnią osobą, która miałaby prawo wypominać komuś kontrowersyjny związek. A że Peter był od Clinta młodszy? Proszę bardzo, Clint w każdej chwili mógł mu przypomnieć, że – jeśli pominąć lata mrożenia w kriokomorach – to Bucky był od Tony’ego młodszy o lat dwadzieścia, a jeśli kriokomory włączyć, to starszy o lat prawie pięćdziesiąt, więc to nie tak, żeby mógł uważać różnicę wieku za dużą przeszkodę, prawda?
Nie, problem leżał gdzie indziej. Co powiedziałaby jego córka, gdyby któregoś dnia przedstawił jej Petera? Nawet sobie tego nie wyobrażał. I kiedy pewnego wieczoru zadzwonił jego telefon, a Laura zapytała, czy nie chciałby wpaść na kolację w sobotę, bo dzieciaki za nim tęsknią, a i ona chętnie go zobaczy – Clint zawahał się na chwilę, która jemu samemu wydała się wiecznością, bo dokładnie tego chciał, odkąd ogłoszono ten przeklęty rozwód, by dała mu kolejną szansę, a teraz…
- Halo? - Laura zabrzmiała niepewnie. - Jesteś tam? Jeśli uważasz, że to zły pomysł…
- Nie! Co ty, jakieś zakłócenia na linii, coś przerwało – wymyślił na poczekaniu i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wstrzymał oddech, a palce zaciskał na telefonie tak mocno, że aż obudowa zatrzeszczała ostrzegawczo. - Przyjdę, jasne, że przyjdę. Jesteś pewna, że mnie tam chcesz, Lau?
- To tylko kolacja, Clint – powiedziała, ale to nie była tylko kolacja, bo gdyby to była tylko kolacja, to zjadłby ją sam z dziećmi gdzieś na mieście, i to w którykolwiek dzień tygodnia, a nie w weekend, nie w ich domu, nie, kiedy byli tam wszyscy.
I jeśli był chociaż cień szansy, że może mieć to znowu – ten dom, dzieci i rodzinę, jaką byli nim się to wszystko skończyło – to chciał spróbować.
Nawet, jeśli nie był pewny, czy jest w tym równaniu miejsce dla Laury.
Więc powiedział Peterowi, że w sobotę nie może się z nim spotkać, bo coś mu wypadło. Nic specjalnego, dawny kumpel jest przejazdem w mieście. Czy Peter nie ma nic przeciwko, że odwołają plany? Nie, jasne, po prostu przełożą je na niedzielę i niech się Clint dobrze bawi.
Nie powiedział mu prawdy, bo bał się, że Peter zrozumie, jaką wagę miały dla niego te sobotnie kolacje i że poza dziećmi była tam i żona, i nawet, jeśli czuł się z tym źle przez jakiś czas, to potem o tym zapomniał, bo dzieciaki naprawdę ucieszyły się na jego widok, a Laura była tak miła, słodka i fajna jak kiedyś, zanim – może przez niego – dopadło ją zgorzknienie.
I kiedy siedzieli na tarasie, a ona powiedziała, że musi mu coś powiedzieć i on myślał, że chce, by do siebie wrócili – Laura uśmiechnęła się jakoś niepewnie, wzięła głębszy oddech i napiła się wina.
- Ma na imię Robert – mówiła i Clint słuchał, ale naprawdę nie rozumiał, bo bał się, że coś źle słyszy, tak głośno krew dudniła mu w uszach. Ktoś nazywał się Robert i dzieci go lubiły, i Laura pomyślała, że jest na to gotowa – i kiedy pokazała mu pierścionek na palcu, Clint zapewnił ją chyba nawet, że bardzo ładny i że nie ma nic przeciwko, chociaż mógł równie dobrze powiedzieć, że ma się pierdolić i jest zdradziecką suką, nie miał pewności.
A przecież to nawet nie była jej wina, ona była tylko gotowa iść dalej, jak każdy normalny człowiek by zrobił na jej miejscu – to tylko on wciąż tkwił tam, gdzie się rozstali, gotowy wrócić do niej, gdyby tego zechciała. To tylko on nie był gotowy na Petera – a teraz, kiedy o tym myślał, czuł się jak ostatni oszust i głupiec. Tęsknił za ideą, marzeniem i spotkanie z Laurą było brutalną konfrontacją tej ułudy z rzeczywistością, bezlitośnie obnażającą to, jak płytkie i naiwne te mrzonki były. To małżeństwo już nie istniało i nikt tam się już w nikim nie kochał, a on był gotów zrezygnować z czegoś, co istnieć mogło i co było prawdziwe, prawdziwe jak każdy siniak na jego ciele po tym, kiedy znowu ścigali się z Peterem po wieżowcach i jak każdy dotyk, palący i niecierpliwy, którym Peter pokazywał mu, że jest gotowy na coś więcej.
Zamrugał, kiedy w Wieży wszedł do kuchni, odruchowo, bo chciał sobie nalać szklankę wody – i byli tam wszyscy, oczywiście, bo był sobotni wieczór i nie tylko takie rodziny jak ta, która kiedyś była jego, chętnie spędzały sobotnie wieczory razem. I Peter też był, ale kiedy na niego spojrzał, wyraźnie unikał jego wzroku.
- Clint! - krzyknął Sam na jego widok, uśmiechając się na sto watów. - Dobrze dla ciebie, chłopie, cieszę się cholernie. To jak się wyprowadzisz, mogę zająć twój pokój? Me lepszy widok, totalnie.
- Czemu nam nie powiedziałeś? - Natasza wydawała się jednocześnie zmartwiona i ostrożnie szczęśliwa, kiedy uściskała go krótko. - Dobrze, że doszliście do porozumienia. Wiedziałam, że Lau kiedyś się opamięta.
- Co?
- Laura, twoja żona – powiedział Peter. Kiedy na niego spojrzał, wyglądał odlegle i bardzo smutno. - Widzieliśmy zdjęcia z rodzinnej kolacji, jakie twoja córka wrzuciła do sieci. Family reunion. Hasztag: znowu razem. Hasztag: family comes first. Hasztag: we love each other.
- Peter…
- Oszczędź sobie – powiedział Peter od razu i wszyscy teraz zamilkli, patrząc pomiędzy nimi ze zdezorientowaniem. - Miła, rodzinna kolacja. I dałeś jej znów pierścionek…
Clint nie spytał kolejny raz „co”, chociaż miał na to ochotę. Zamiast tego wyjął wyciszony kilka godzin temu telefon i od razu wyskoczyło mu powiadomienie z Instagrama własnej córki. Przyglądał się bez zrozumienia serii zdjęć. Siedzą wszyscy przy stole, Laura śmieje się, wnosząc ciasto, a potem to zdjęcie z werandy, kiedy mu pokazuje pierścionek – przełknął ciężko, bo nie wiedział, czym zająć się najpierw, tym, że najwyraźniej jego własne dzieci źle zrozumiały to wszystko czy tym, że źle zrozumiał to i Peter.
- Tylko nie wiem – powiedział w tym momencie Peter, patrząc na niego bez wyrazu. - Jak znalazłeś na to wszystko czas pomiędzy tym spotkaniem z dawno nie widzianym przyjacielem. Pozdrowiłeś go od nas?
I było jeszcze to kłamstwo.
Clint milczał, bo w tej chwili nie bardzo wiedział, co miałby w ogóle powiedzieć.