
Chapter 3
- Nie wierzę. Facet, który próbował mnie zabić, to pieprzony fotoreporter?
- Nie próbował cię zabić, tylko chciał zrobić ci wyraźne zdjęcie. Najlepiej jak ściągasz maskę. - Clint skinął głową w kierunku stojącego pod ścianą mężczyzny. Wyglądał na oszołomionego, kiedy z przestrachem wodził między nimi wzrokiem. - Ten twój karabinek snajperski to aparat z teleobiektywem.
- Zniszczony – zaczął fotoreporter i zamilkł gwałtownie, kiedy Clint rzucił mu ciężkie spojrzenie. - Dobra. Już nic nie mówię. Ale to zamach na wolność prasy.
- Żebym ja się na ciebie nie zamachnął – poradził mu Clint. - Zdajesz sobie sprawę, że mogłem cię zrzucić z dachu? Co to za głupi pomysł, śledzić Spidermana?
- Nikt nie wie, kim on jest! Gdyby udało mi się zrobić jedno zdjęcie bez maski… może chociaż zapozujecie mi razem? W ramach rekompensaty? Mam aparat w telefonie.
- Nie przeginaj – poradził mu Clint. - Wyślij rachunek za sprzęt na adres Starka. Jego prawnicy na pewno chętnie porozmawiają z tobą na temat wolności słowa i przywilejów dla prasy.
- To trochę rozczarowujące, że zamiast zamachu na moje życie ktoś planował cyknąć mi fotkę. - Peter westchnął ciężko, kiedy udało im się pozbyć zestresowanego faceta, którym umknął, unosząc ze sobą zniszczony aparat. - Natasza nie da mi żyć, jak się o tym dowie.
- Ja nic jej nie powiem. - Clint wyszarpnął strzałę w podartego futerału, który wciąż był przyszpilony do ściany.
- Już mamy swoje małe tajemnice? - Peter klasnął w dłonie i Clint wywrócił oczami, powstrzymując ochotę, by ściągnąć mu tę głupią maskę. To było cholernie irytujące, że nie mógł zobaczyć jego twarzy i szerokiego uśmiechu, który – był pewien! - się na niej malował. - Co tak pika?
- Nadajnik z urządzeniem śledzącym. - Clint wyciągnął z kieszeni spodni nieduże urządzenie namierzające i sprawdził coś na ekranie. - Podrzuciłem mu pluskwę.
- Temu dziennikarzynie? Po co?
- Sam mówiłeś, że nie powinien móc za tobą nadążyć. Jak na zwykłego fotoreportera ma zaskakującą wprawę w skakaniu po dachach.
- Z tymi wszystkimi celebrytami? - Peter patrzył wprost na niego i Clinta naprawdę rozpraszało to, jak bardzo przez maskę jego twarz jest pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. - Czy ja wiem? Mają wysokie płoty. Jakby chciał zrobić panu Starkowi zdjęcie, to by się musiał całkiem porządnie naskakać.
- Jakby chciał zrobić Tony’emu zdjęcie, to wystarczyłoby pokazać mu aparat, a on by się od razu firmowo uśmiechnął. Pozowanie do zdjęć wyssał z mlekiem matki. À propos Tony’ego, powinienem wracać.
- Dasz mi znać? Jak się czuje? - Peter ściągnął w końcu maskę i Clinta jak zwykle uderzyło to, jaki jest młody. Kiedy był w pełnym kostiumie, łatwo było zapomnieć o tym, że chłopak ma dopiero siedemnaście lat.
- Sam nie możesz go spytać?
- Bucky mnie przeraża. - Peter spojrzał na niego spode łba, kiedy Clint zaczął się śmiać. - Śmiej się, ale on jest naprawdę straszny. Jak ostatnio chciałem zapytać o jedno sprzężenie neuronowe, kazał Jarvisowi dowiedzieć się, czy jestem umierający, że interwencja pana Starka jest konieczna o czwartej nad ranem. No, nie była.
Clint pomyślał, jak dziwne i nienaturalne wydawało się to, że Peter wciąż nazywał Tony’ego „panem Starkiem”, kiedy o wszystkich innych mówił już po imieniu. Przez chwilę chciał o to spytać, ale potem pomyślał, że to pewnie Tony – zauważył, bo jak miał niby nie, niemal szczenięcą admirację dzieciaka i chciał go trzymać na dystans.
- Wygląda na to, że nasz przyjaciel istotnie poszedł do domu, jak mówił – zmienił temat, spoglądając kolejny raz na migający ekran i schował lokalizator. - Będę go miał na wszelki wypadek na oku. Dobranoc, pajęczaku, postaraj się już bez przeszkód pokonać te kilka przecznic i dotrzeć do domu.
- Siemasz, Clint. Dzięki. - Peter zasalutował mu, naciągnął maskę – przez chwilę jeszcze kołysał się na jeden ze swoich lin w ten mrożący krew w żyłach sposób, który sprawiał, że Clint miał serce w gardle, a przecież dorastał w rodzinie cholernych cyrkowców – a potem zniknął, przerzucając nogi przez krawędź dachu i znikając w powietrzu. Clint prychnął pod nosem. To naprawdę był jeszcze Spiderboy i popisywał się strasznie.
- Cześć. - Bucky wszedł do kuchni, robiąc kolejnych kilka kroków w stronę ekspresu do kawy, zanim zorientował się, że dzbanek świeżo zaparzonej stoi już na blacie. Popatrzył na niego z takim zdziwieniem, jakby przez noc dorobili się tu prawdziwej plantacji i przeniósł wzrok na Clinta. - Dochodzi ósma rano, a ty już nie śpisz? Co się stało, Barton, odnalazłeś cel w życiu?
- Czasem sprawiasz, że mam ochotę cię kopnąć. - Clint popchnął w jego stronę pusty kubek i zaprotestował, kiedy Bucky zaborczo przysunął sobie cały dzbanek. - Ej! Nie parzyłem jej tylko dla ciebie.
- Mogę ci trochę nalać. - Bucky nalał mu jedną trzecią kubka i uśmiechnął się z fałszywą niewinnością. - Proszę. Szczęśliwy?
- Łaskawco – burknął Clint. - Dajesz mi mojej własnej kawy. Jak ci się odwdzięczę?
- Dasz dzisiaj spokój Tony’emu i zastąpisz go na jednym spotkaniu w departamencie. Mamy na dzisiaj zaplanowaną rozmowę z przedstawicielami kilku resortów, potrzebny jest ktoś, kto rzeczowo opowie o tym, jak ciężko jest wrócić do normalnego życia, kiedy się prawie całe było w wojsku.
- Ja? - zdziwił się Clint. - Odbiło ci. Ja nie umiem przemawiać. Nie jestem w tym najlepszy. Szczerze mówiąc, jestem w tym beznadziejny. Tones ma wprawę w takich rzeczach i…
- Tony ma do zrośnięcia dwa pęknięte żebra i jest pod opieką lekarzy, którzy kilka godzin walczyli o to, by zatamować mu krwotok wewnętrzny - wycedził Bucky, spoglądając na niego wrogo i Clint odruchowo się cofnął. - Mieszkamy w jego domu i pijemy jego kawę, do diabła, Barton, bierz dupę w troki i okaż człowiekowi trochę wdzięczności, przydając się, jak cię potrzebuje. Walczysz z najeźdźcami z kosmosu i na co dzień ścigasz superzłoczyńców, nie wmówisz mi, że przeraża cię kilku urzędników państwowych.
- A żebyś wiedział. - Clint wstał, bo to była z góry przegrana sprawa. - I pewnie jeszcze każesz mi założyć garnitur.
- Czytasz mi w myślach. Odpowiedni czeka już przygotowany w twoim pokoju.
- To jest terror, Barnes. W trybie matki kwoki jesteś gorszy, niż armia Chitauri.
- Dziękuję. Mam nadzieję, że masz jakiś krawat?
Sierżant James Buchanan Barnes wyglądał zabójczo w wojskowym mundurze. Był dokładnie ogolony, miał modnie ścięte włosy i Clint oglądał go sobie w milczeniu przez całą drogę, którą mieli do przebycia, odkąd wyjechali z Wieży.
- A więc fryzjer, Buchanan, co? - zagaił i Bucky zmroził go spojrzeniem, po czym znowu skierował wzrok na drogę. - Nic nie mówię. Tylko ten, no, kiedy się nauczyłeś kierować?
- Osiemdziesiąt lat temu - mruknął Bucky. - Tony zadbał o to, żebym odnowił prawo jazdy.
- Oczywiście, że Tony o to zadbał. Spędzacie razem dużo czasu, prawda?
- Barton, tobie naprawdę chyba dawno nikt porządnie nie przywalił.
- Jakim cudem agencyjny psycholog wystawił ci opinię zdolnego do czynnej służby? Masz cholerne problemy z kontrolowaniem agresji, stary, naprawdę.
- Dziwnie wzrastają mi w twoim towarzystwie. Jak było wczoraj z Peterem?
- Jakiś gówniany fotoreporter. Tones może spodziewać się pozwu, bo całkiem możliwe, że rozwaliłem tamtemu aparat.
- Sam mógł go zniszczyć. Tak się czasem dzieje, kiedy śledzisz ludzi i skaczesz po dachach.
- No – potwierdził Clint, zakładając ręce za głowę. - To samo mu powiedziałem. Miałeś jakieś wieści od Steve’a?
- Sam pisał, że jutro wracają.
- Nat też jest w drodze. Dobrze. Lubię, jak wszyscy są na miejscu.
Bucky pokiwał tylko głową. Nie wydawał się przytłoczony ani nowojorskim ruchem ulicznym w świecie, który podczas jego życia jeszcze nie istniał, ani potem, kiedy z żelazną logiką i racjonalnym spokojem wyjaśniał stanowisko w sprawie świadczeń z wypłacania rent dla weteranów. Dopiero, kiedy wracali z powrotem do Wieży, poluzował krawat i wyrwało mu się ciche westchnienie ulgi. Clint obserwował go uważnie.
- Nienawidzisz tego robić, co?
- Nienawidzę. - Bucky potrząsnął głową. - Cała idea proszenia się w ich imieniu o coś, co powinni za samą walkę w obronie własnego kraju mieć zapewnione od razu, jest ohydna. Ale ktoś musi to robić, a ten świat jest nieźle pochrzaniony. Dobrze wypadłeś, Barton. Ten argument o dofinansowaniu do gospodarstw rolnych w zamian za możliwość przekształcenia ich w biznes agroturystyczny był genialny. Nie wierzę, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej.
- Uroki mieszkania na wsi. - Clint zapatrzył się za okno i przełknął ciężko ślinę, kiedy poczucie porażki, spychane przez ostatni czas gdzieś na obrzeża świadomości, wróciło nagle i zaatakowało go z całą siłą. Jak bardzo było to ironiczne, że był w stanie z sukcesem walczyć dla innych o to, co sam niedawno stracił? Bucky poruszył się skrępowany i Clint pogroził mu pięścią. - Chwilowe rozczulanie się nad sobą, już okey, mam to pod kontrolą. Jak zaczniesz mnie pocieszać, to zepchnę cię z drogi.
- Tony by się ucieszył. To jego ulubiony wóz.
- Zauważyłeś? Tylko tobie pozwala go prowadzić.
- Słowo daję, Barton. - Bucky jęknął. - Ty masz jakieś życzenie śmierci, czy co?
Peter przesiadywał teraz w Wieży prawie codziennie i pewnie dlatego Clint z lekkim tylko zdziwieniem zarejestrował fakt, że siedział przy kuchennym stole o trzeciej rano i jadł płatki, popijając mlekiem pitym prosto z kartonu.
- Dopiero teraz mam chwilę, żeby coś zjeść – wymamrotał Peter. Kiedy na niego spojrzał, wydawał się prawie zasypiać na siedząco. - Nie masz pojęcia, jakie wyczerpujące potrafi być ganianie za bandą licealistów, którzy bawią się w młodzieżowy gang, wyrywający dziewczynom na ulicach torebki.
- Twoja ciotka wie, że tu jesteś?
- Nawet się zgodziła. - Peter ziewnął. Dojadł płatki, odsunął miskę i ułożył głowę na zgięciu łokcia, wyraźnie szykując się do drzemki. - Jak jej powiedziałem, gdzie jestem, to sama uznała, że nie ma sensu, żebym wracał przez pół miasta. Zwłaszcza, że za pięć godzin zaczynają mi się zajęcia laboratoryjne w firmie pana Starka. Pięć. Godzin. Czym jest moje życie?
- I zamierzasz spać przy kuchennym stole?
- Nie jestem uprzywilejowany. Nikt mi nie dał pokoju.
- To zajmij ten należący do Thora, póki go nie ma. Albo znajdź sobie jakiś, Jarvis na pewno cię poinformuje, jak akurat z tego nie będziesz mógł korzystać.
- Słusznie. - Peter podjął wysiłek i wstał, po czym potknął się, zamrugał i prawie wpadł na ścianę. Zatrzymał się jeszcze, zanim wyszedł, patrząc na niego bez zrozumienia. - Zaraz, czekaj. Ja wiem, czemu jeszcze nie śpię, choć uważam za wysoce niesprawiedliwy fakt, że tak się stało i cholernie mocno kwestionuję teraz swoje wybory życiowe, ale co ty tu robisz o tej godzinie? Mogłeś być teraz w łóżku. Straciłeś rozum, że z tego nie korzystasz? Z łóżka. Nie z rozumu.
- Nie mogę spać – zbył go Clint, wymownie potrząsając kartonem. - Zszedłem na dół, by podgrzać sobie gorącego mleka, ale ktoś wypił całe.
- Tak – zgodził się z nim Peter. - Podobno starsi ludzie tak mają, że z wiekiem potrzebują coraz mniej snu.
- Zejdź mi z oczu, Parker, bo ci następnym razem dodam do tego mleka maść na pająki.
Któregoś dnia Peter przytargał do jego pokoju spore pudło, wypełnione klejem do ceramiki, jakąś własnoręcznie stworzoną mieszanką laki i srebra, i zestaw narzędzi rzemieślniczych z kilkunastoma rodzajami pędzelków na czele.
- Chyba żartujesz – powiedział Clint na jego widok. Leżał na łóżku i czytał książkę, kiedy rzucono mu cały ten majdan na łóżko. - W ogóle nie powinieneś być teraz w szkole?
- Przerwa świąteczna. - Peter usiadł po turecku na materacu i przysunął sobie jedno z pudeł, wyciągając ze sterty filiżanek jedną, której ledwie trzymało się ucho.
- Nie mów, że zamierzasz je naprawiać.
- Mogę spróbować. A wy moglibyście mi pomóc. Te pudła stoją tu od wieków. Nie wmówisz mi, że ktoś się jeszcze łudzi, że zamierzacie je kiedyś wyrzucić.
- Nie sądzę – przyznał mu rację Clint. Odłożył książkę i usiadł koło niego, bezmyślnie obracając w palcach zniszczoną filiżankę. - Ale to robota głupiego, Petey. Co zamierzasz z tym potem zrobić, korzystać?
- Pomyślałem o świątecznym jarmarku. Moglibyście to sprzedawać. Całą drużyną, znaczy. Symbolika jest ważna, zwłaszcza, jak sami już robicie za symbole. I tak się na każde święta spotykacie z mieszkańcami. A dochód przeznaczyć na odbudowę miasta. Wciąż są tam rejony, gdzie poza gruzami nic nie zostało.
- Oszalałeś. Wyśmieją nas tylko. Nikt tego nie kupi.
- Zdziwiłbyś się, Clint. - Peter wydawał się uparty i patrzył na niego poważnie, z głową trochę przechyloną w bok i dziwnym, trudnym do określenia kolorem oczu, które wydawały się zmieniać w zależności od tego, jak na nie padało światło, i Clint nieświadomie przysunął się bliżej, śledząc te refleksy, zaintrygowany. - Może wy tego nie widzicie, skupieni tylko na tym, co wam nie wyszło, ale Avengersi są dla wielu ludzi szansą na coś nowego. Na to, że można coś naprawić. Nadzieją na to, że nawet z gruzów może kiedyś coś powstać.
Clint odchrząknął, bo poczuł dławienie w gardle. Pomyślał o Laurze, która ostatnio znów pozwoliła mu, by został na kolacji. O synu, jak wciąż cieszył się, gdy go widział i o córce, która powiedziała mu, że rozumie i to, że się rozwiedli, to wcale nie znaczy, że przestali ją kochać. Pomyślał o reszcie drużyny i o tym, jak wciąż starała się być zajęta, o Buckym, który codziennie walczył z samym sobą, żeby nie dać się dopaść przeszłości, czekającej, żeby rozszarpać go na miliard kawałków wyrzutami sumienia, i sięgnął po jeden z pędzelków.
- Dobra, Parker – powiedział, ostrożnie wyławiając z pudła fragment odłamanego uszka. - Ale ostrzegam cię, że nigdy nie byłem najlepszy z plastyko-techniki.
- Jasne, Hawkeye – prychnął Peter, uważnie mieszając w pudełku jakąś tajemniczą mieszankę. Kiedy Clint nie patrzył, posłał mu zadowolony z siebie uśmiech, od razu pochylając się znowu nad swoją robotą. - Bo komu jak komu, ale naszemu drużynowego snajperowi to się faktycznie nic, tylko ręce cały czas trzęsą. Uważaj, żeby ci ktoś przypadkiem nie uwierzył.
cdn.