
Chapter 1
Kiedy Avengersi dowiedzieli się, że ma żonę i dzieci, byli zszokowani. „No wiesz” powiedział Bucky i wzruszył ramionami, kiedy go o to zapytał. „Być z kimś z zewnątrz przy naszej robocie? Rzadko się zdarza, żeby to ktoś rozumiał”.
Steve znowu rozstał się z dziewczyną, Pepper kolejny raz kazała Tony’emu wybierać pomiędzy nią a Ironmanem i zostawiła go, gdy wybrał zbroję, Sam miewał przygody jednonocne i żadnej na poważnie, a Natasza i Bruce tańczyli dziwny taniec, w którym jedno robiło dwa kroki w tył, kiedy tylko do przodu ruszyło drugie – nie szukali już nikogo innego, ale wciąż nie mogli odnaleźć siebie nawzajem, i to było rozpaczliwe i smutne, i Clint postanowił, że zrobi wszystko, żeby nie być jak oni. Że udowodni im, że można ratować świat i mieć rodzinę, do której można wracać. Że da się znaleźć równowagę pomiędzy byciem superbohaterem i byciem mężem i ojcem. Że on swój związek utrzyma.
Kiedy wprowadzał się do Wieży kilka lat później, nikt nie powiedział mu ani słowa. Sam poklepał go po ramieniu, Natasza podała mu piwo. Jasne, że próbowali go pocieszać, ale przynajmniej nie zmuszali go do rozmowy o tym, co zaszło. Proces tak długotrwały i tak powolny, że nie zauważył zagrożenia, póki nie stało się zbyt duże, nie do przeskoczenia, realne. Dni pełne na przemian krzyków i milczenia przechodziły w tygodnie, tygodnie zamieniały się w miesiące – Clint był jak żaba, która siedzi w garnku postawionym na wolnym ogniu, gdzie woda jest najpierw za chłodna, a potem staje się przyjemnie ciepła, i żaba rozleniwia się i traci czujność. Temperatura wzrasta, ale jest jej wciąż wygodnie, a potem się przyzwyczaja. Ogień się zwiększa, temperatura rośnie i rośnie coraz bardziej, i gdyby wrzucili żabę do takiej wody nagle, to by z niej od razu wyskoczyła, ale żaba jest tam od początku i w temperaturę wrzenia wchodzi tak płynnie, że gotuje się i nawet nie wie, kiedy to się stało.
Clint był żabą w tej opowieści i nie był z tego przesadnie zadowolony.
- Możesz zająć ten pokój. - Tony otworzył przed nim drzwi i machnął ręką w stronę sterty pudeł, poustawianych pod ścianą. - To znaczy jak ci się uda pozbyć tego.
- Co w nich jest? - Clint rzucił torbę na ziemię i podszedł do jednego z kartonów. W środku były filiżanki, wszystkie popękane, niektóre pozbawione ucha. Tony spojrzał na nie, jakaś przelotna i trudna do określenia emocja pojawiła się na jego twarzy, po czym odwrócił wzrok.
- To – powiedział powoli – filiżanki, Barton. Filiżanki z domów, których nie udało się nam uratować, albo z tych, które sami zburzyliśmy. Wiesz, coś w stylu kontroli zniszczeń. Jeśli wiesz, że pochód armii Chitauri zniszczy całą wioskę, ile budynków, stojących na jej początku, jesteś gotów poświęcić?
- Poświęcić? - Niebieskie kwiatki na białym tle wydały się Clintowi nieznośnie kruche i odłożył filiżankę z powrotem do pudła. Na innej czerwony mak tkwił pośrodku jak ostrzegawczy wykrzyknik; zmarszczył brwi, kiedy ogarnął je wszystkie wzrokiem. - Są w każdym pudle? Popękane filiżanki z cholernymi kwiatkami? Skąd to się wzięło?
- Zdziwiłbyś się, ilu ludzi na świecie uważa, że Avengersi nie są dla nich ochroną, tylko zagrożeniem. - Palce Tony’ego ostrożnie przesunęły się po zrujnowanej porcelanie. - Wydaje się całkiem wymowne, prawda? Ktoś rzucił pomysł, inni go podchwycili. Niech żyje Twitter! Od zniszczenia Sokovii dostaliśmy ich setki. Na każdą przypada sto razy tyle podziękowań, łez wzruszenia i uścisków dziękczynnych. Nat mówi, że to się równoważy, ale… - urwał i ostatni raz popatrzył na pudła. - Ale i tak nikt się nie kwapił, żeby to wywalić do kosza.
- To głupie. - Clint miał już dosyć gruzów, własnego małżeństwa, walki o dom i dzieci, i nie potrzebował jeszcze pudeł pełnych porcelanowych okruchów. - Przecież trzymając to tutaj to tak, jakbyście nie wierzyli, że to, co robimy ma sens.
- Nazwij to ostrożnością. - Tony kopnął czubkiem buta w jedno z pudeł i obaj wzdrygnęli się, słysząc chrzęszczący dźwięk tłuczonego szkła. - Przypomnieniem o tym, jak łatwo można coś zniszczyć.
Dni w Wieży Avengersów mijały mu inaczej niż czas, który spędzał we własnym domu. Zresztą i dom nie należał już teraz do niego, choć nadal jeździł tam teraz co weekend – nawet, jeśli dom nie był już jego własnością, to wciąż były tam jego dzieci i Laura była na tyle miła, że pozwalała mu się z nimi spotykać.
- Miła? - powtórzyła z niedowierzaniem Natasza. Znalazła go w kuchni, kiedy siedział samotnie przy stole i pił whisky prosto z butelki. Światła były zgaszone, a Clint wciąż nie mógł pozbyć się goryczy z gardła, nieważne, ile alkoholu nie wypił, nadal czuł ten paskudny smak porażki, który pojawił się w chwili, gdy jego pięcioletni syn zapytał, czy tata jest na niego zły, skoro już z nimi nie mieszka. - Ona nie jest miła, Clint, musiałeś iść z nią do sądu. Lubię Laurę, wiesz o tym, ale nic, co zrobiła od waszego rozwodu, nie było miłe. Na dobre i na złe, pamiętasz?
- Powinni to zmodyfikować. Nie „na dobre i na złe”, tylko „do momentu, w którym nie pojmę, za jakiego człowieka wyszłam”.
- Jak wyszła za ciebie, wiedziała kim jesteś.
- Wyszła za złodzieja i członka gangu, nikt jej nie ostrzegł, że utknie z pieprzonym superbohaterem. To zdecydowanie mogło ją przerosnąć. Superbohater. Każdego by przerosło. - Bucky zapalił światło i uniósł brwi, widząc ich przy tej whisky. - Za co pijemy?
- To nie jest tak, że macie tu jakąś prywatną konwersację, Barton, inaczej zamknęlibyście chociaż drzwi, prawda? - Tony był tuż za nim i z rozmachem postawił na kuchennym stole kolejną butelkę. - To postanowiliśmy przyłączyć się do imprezy.
- Macie dobre wpisowe, czujcie się zaproszeni. - Clint podniósł głowę ze stołu i sięgnął po whisky. - Jeszcze Sam, Bruce, Thor i Steve, i będziemy w komplecie.
- Thor wziął Bruce’a i Steve’a i poszli podrywać dziewczyny w barze. - Bucky wyciągnął skądś wino, sprawnie odkorkował i nalał do kieliszka, podsuwając go Tony’emu. - Sam poszedł za nimi, narzekając, że to będzie kompletna porażka.
- Obiektywnie przystojni. - Natasza zamyśliła się. - Zwłaszcza Cap i Thor. Bruce niczego sobie i ma dwa doktoraty, Sam jest porządnym gościem. Za nic bym się z żadnym nie umówiła. Moja matka by powiedziała, że zegar biologiczny tyka.
- Nie znałaś swojej matki.
- Ale jestem pewna, że by tak powiedziała. To w końcu moja matka, nie mogła być zbyt przyjemną osobą.
- Za długi język i chronicznie nadszczera? - Tony przysunął sobie duży słonecznik i zaczął wyłuskiwać zeń pestki. - Brzmi jak te wszystkie teściowe z dowcipów o wątpliwych walorach humorystycznych.
- Moja taka była. - Bucky musnął palcami jego skroń, poprawiając mu włosy. - Uwielbiałaby cię. To znaczy najpierw musiałbym cię ubrać w sukienkę i mówić jej, że jesteś dziewczyną, a ty musiałbyś się ogolić, ale tak, byłaby tobą zachwycona.
- Tony w sukience? - Natasza parsknęła śmiechem. - Podoba mi się. Widzę ten ciemny fiolet przy jego karnacji. I koronki, Stark, masz całkiem zgrabne uda.
- Nie jestem pewien, czy mamie Barnes spodobałyby się koronki. - Tony rozłożył ręce i posłał Bucky’emu brudny uśmiech. - Co myślisz, James?
- Myślę. - Bucky pokiwał głową. - A żebyś ty wiedział, że myślę.
- Jak pójdziecie do sypialni, to będziemy wiedzieć po co. - Natasza rzuciła w niego pestką, którą metalowe palce bez trudu złapały w powietrzu, mimo że Bucky nawet nie patrzył w jej stronę. - Nieźle, to robi wrażenie. Znowu majstrowałeś przy jego ręce, Tony?
- Jego sprawne ręce leżą w moim interesie. - Tony wydawał się rozkojarzony, kiedy kolejny raz spojrzał na telefon. - Hm…
- Co jest? - Clint znał go na tyle dobrze, by bez trudu rozpoznać niepokój na jego twarzy. - Rhodey, Pepper czy ten dzieciak w kostiumie pająka?
- Co? - Tony podniósł na niego wzrok. Był zaskoczony. - Skąd wiesz?
- To musi być któreś z tej trójki, o nikogo innego się w ten sposób nie martwisz. Najlepszy przyjaciel, długoletnia dziewczyna i coś na kształt fanboya, z którym łączą cię dziwne relacje, jakich jeszcze nie zidentyfikowałem.
- Spiderman.
- Spiderboy chyba. Ile ten dzieciak ma lat, piętnaście?
- Skończy osiemnaście za miesiąc. - Tony napisał coś na telefonie i schował go do kieszeni. - O czym zresztą mi nie pozwala zapomnieć. Ale tak, masz rację, to on. Napisał mi, że znowu ktoś go śledził. Jak to jest możliwe go śledzić? Człowiek chyba by nie dał rady, nie przy tym całym skakaniu z budynków, huśtaniu się na sieci i chodzeniu po ścianach. A jeśli to nie człowiek, to kto? I czego chce od dzieciaka? Nie podoba mi się to.
- Sprowadź go do Wieży. - Zaproponował Clint. - Nawet ze mną jest jeszcze dużo miejsca. Pomieścimy się tutaj.
- Jego ciotka nie chce się na to zgodzić. Uważa, że jest jeszcze za młody na bycie w Avengers. I że powinien mieć normalne życie.
- Normalne życie. - Clint napił się whisky i odstawił butelkę tak gwałtownie, że popatrzyli na niego wszyscy. - Taa, wiem coś o tym. Też kiedyś uważałem, że to możliwe.
Tony wyszedł, kiedy skończyło mu się wino – nie pił ostatnio dużo, zaledwie tyle, by delikatnie się wstawić, a nie doprowadzić do stanu, w którym nie mógłby chodzić i Clint podejrzewał, że ma to jakiś związek z nieprawidłowym działaniem reaktora, ale to był jeden z tematów, na które nie rozmawiali, jak jego rozwód, istnienie Boga w obecności Steve’a czy to, gdzie znikają wszystkie ciastka Oreo, skoro oficjalnie nikt ich tak naprawdę nie lubi. Bucky dopił swoją whisky, wymienił jeszcze kilka niezobowiązujących uwag z Nataszą i też wyszedł. Clint odprowadził go wzrokiem.
- Powiedz mi, Nat, czy między nimi coś jest? Bo to trochę dezorientujące, a ten cały flirt ma subtelność bomby atomowej.
- Nic, o czym bym wiedziała. Ale powiem ci, co teraz będzie. Tony zejdzie do warsztatu i zacznie pracować nad jednym ze swoich niezliczonych projektów, za którymi nikt z nas nie jest w stanie nadążyć. Będzie tak pracował przez następnych kilka godzin i całkowicie straci poczucie czasu. Kiedy się ocknie, na stojącej pod jedną ze ścian sofie – której jeszcze niedawno w tym warsztacie nie było – będzie leżał Bucky, niby to czytając coś na tym swoim ukochanym Kindle, a tak naprawdę czekając, aż Tony zrobi sobie przerwę. Podsunie mu kanapki, które wziął tam teoretycznie dla siebie, ale tak serio, to chcąc tylko, żeby Tony zjadł w końcu kolację…
- Bucky ma kod do warsztatu? - Clint uniósł brwi. - I robi Tony’emu kanapki?
- No właśnie. - Natasza wywróciła oczami. - Subtelność bomby atomowej, co nie?
- Ile to trwa?
- Odkąd Tony rozstał się z Pepper, Bucky wdzięcznie przejął jej funkcję przypominania mu o posiłkach. Ostatecznie, czemu nie? Obaj są tak pochrzanieni, że nikt inny by tego nie wytrzymał.
- Pochrzanieni? Winter zabił jego rodziców.
- Jeśli Tony zdołał to przepracować, my tym bardziej możemy. Krzywdy nikomu nie zrobią, co najwyżej sobie nawzajem, ale zdaje się, że to koszt wliczony w cenę. Odrobina szczęścia w tym popieprzonym świecie – kto może prosić o więcej?
Clint nabrał zwyczaju schodzenia do kuchni zawsze, gdy tylko samotność stawała się zbyt przytłaczająca. Kiedy mieszkał jeszcze z Laurą i dziećmi, nigdy nie otaczała go cisza. Wieloosobowa rodzina nie była cicha i nie dawała luksusu samotności; samotności, która stawała się udręką, kiedy była wymuszona. Nie umiał szukać towarzystwa innych, bo do tej pory nigdy nie musiał. Nie potrafił tak po prostu wejść do jednego z pokojów wspólnych, gdzie przebywali wszyscy, albo zejść do sali bilardowej czy kinowej, gdzie też czasem ktoś był – czuł się niezręczny, niepotrzebny i tak niewdrożony w to ich wspólne życie, jakby stale przeszkadzał.
Kiedy więc szedł do kuchni, po jakimś czasie znajdowali go sami. Przychodził Tony, zaparzyć sobie kawę, Natasza pomagała Bruce’owi piec ciastka – to było tajemnicą, jak obdarzona znakomitą pamięcią kobieta-szpieg i wybitny naukowiec z dwoma doktoratami, byli w stanie tak kompletnie zepsuć każdy, nawet najprostszy przepis i zawsze spalić te ciastka na węgiel – Clint podejrzewał, że jako słodkie pocieszenie znikały potem wcześniej wzgardzone Oreo – zjawiał się Bucky, wpatrzony w kolejnego e-booka, Sam i Thor rozmawiali o tym, jak dobrze jest latać, Steve ciągnął za resztą, jako istota współzależna i nie trzeba było wiele czasu by odkryć, że nikt z Avengersów nie lubił być sam, i że ta ich formacja, dziwna, niespodziewana i stworzona na mocy przypadku i Nicka Fury’ego – była dla nich czymś na kształt rodziny, której nikt z nich nie miał. Nikt poza Clintem, który wciąż nie mógł przeboleć straty własnej - i nikt poza Peterem Parkerem, który pojawił się pewnego dnia na kolacji, a potem po prostu został, nie zwracając uwagi na to, że wskazówka zegara znacznie już minęła północ.
- Peter – ocknął się Tony, który do tej pory pił swoją kawę i myślał nad czymś intensywnie, tak pochłonięty tematem, że nie zauważył nawet, jak oparł się o ramię Bucky’ego – ani tego, że Bucky nawet nie drgnął, wpatrując się tylko błogo w jego ciemne włosy – patrz, która godzina. May mnie udusi, jeśli natychmiast nie wrócisz do domu. Happy cię odwiezie… - urwał nagle i wszyscy próbowali teraz udawać, że nie zauważyli tego, jak wyprostował się, ściągając brwi w krótkim wyrazie bólu i jak zesztywniał, kiedy przypomniał sobie, że Happy nie może nikogo odwieźć, bo Happy był teraz mężem Pepper i że Pepper prawdopodobnie nie byłaby zbyt szczęśliwa, gdyby spróbował. Bucky trącił go delikatnie w bok i Tony odetchnął głęboko, posyłając mu słaby uśmiech. - Mój błąd, siła przyzwyczajeń. Cóż, taksówka cię odwiezie, nie będziesz łaził po budynkach w środku nocy.
- A gdybym tak – wymamrotał Peter i Clint uświadomił sobie, że poza przywitaniem był to pierwszy raz, kiedy w ogóle się dzisiaj odezwał, wyjątkowo jak na siebie cichy – a gdybym tak tu został?
- Na noc?
- W ogóle. - Peter posłał mu uparte spojrzenie i Tony nieświadomie pokręcił głową. - Panie Stark, proszę! Musi pan zrozumieć, ciotka nie jest bezpieczna, kiedy wracam do niej do domu! Do tej pory udawało mi się ukrywać i nikt nie wie, kim jestem, ale mówiłem panu, że ktoś mnie śledzi. Gubię go, albo tak mi się wydaje, ale co, jeśli któregoś dnia za mną trafi?
- Rozumiem twoje argumenty, dzieciaku, ale jak ty to sobie wyobrażasz? Jesteś niepełnoletni, May jest twoim prawnym opiekunem, jeśli zgłosi jakiekolwiek zastrzeżenia, będę musiał się tłumaczyć, że cię porwałem. Mam fatalną opinię, dziękuję bardzo – ale uprowadzenie nieletniego to już zupełnie inny kaliber. Za duży nawet jak na mnie.
- Nie musi mnie pan uprowadzać! Znaczy, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie pan uprowadził! Nie, zaraz, to nie jest to, co chciałem powiedzieć. - Peter schował czerwoną twarz w dłoniach, kiedy wokół rozległy się ciche śmieszki. - O boże, długo będziecie mnie tym dręczyć, prawda?
- Jeśli czas trwania kpin jest proporcjonalny do rozmiaru wpadki, to nie, nie ma szans, będziemy ci to wypominać co najmniej do Wielkanocy. - Natasza zmierzwiła mu włosy, mimo że Peter robił wszystko, żeby uniknąć jej ręki.
Clint zmarszczył brwi. Z jakiegoś powodu nie podobało mu się, jak próbowała zawstydzić tego chłopaka. Może dlatego, że jego córka była zaledwie kilka lat młodsza niż ten dzieciak, a już każdy, najmniej nawet złośliwy przytyk, odbierała jako upokarzającą zniewagę. To nie było tak, że nikt nie wiedział o tym, że Parker się kocha w Tonym i pewnie nawet fantazjuje o tym, jak to by było mieć go w łóżku – ale hej, byli chyba wystarczająco dorośli, żeby się z niego z tego powodu nie nabijać.
- Rozmawiałeś o tym z ciotką? - Kiedy się odezwał, Peter przez chwilę wydawał się zagubiony – dopiero, gdy na niego spojrzał, Clint uświadomił sobie, że były to prawdopodobnie pierwsze słowa, jakie powiedział bezpośrednio do niego kiedykolwiek. - Może gdybyś opowiedział jej o swoich obawach?
- Myślisz, że nie próbowałem? - Peter westchnął, po czym znowu zmieszał się, tak samo nieszczęśliwy, jak wcześniej. - To jest, proszę pana. Panie Barton.
- Mów mi Clint. - Clint machnął ręką, bo kiedy ktoś mówił „panie Barton” prawie czuł, jak ukradkiem dopada go artretyzm, podagra i zaćma. Czy podagra to było to samo co artretyzm, tylko pod inną nazwą? Nie wiedział i miał nadzieję jeszcze przez długi czas nie musieć się tym przejmować. - I co ona na to?
- Clint, dzięki. - Peter uśmiechnął się do niego szeroko i natychmiast znowu spochmurniał. - Powiedziała mi, że jeśli ja się nie boję być Spidermanem, to ona się nie boi być moją ciotką.
Clint pomyślał, że nie dość, że było to szalenie nierozsądne, to jeszcze przypominało emocjonalny szantaż. Jak Laura, gdy żaliła się, że nikt tak naprawdę nie wie o jej istnieniu i o tym, że Hawkeye ma żonę. Kiedyś nawet powiedziała coś podobnego – że jeśli on się nie boi walczyć, to ona nie boi się także i Clint próbował wyjaśnić jej, czemu to się różni – ale osiągnął tylko to, że obraziła się, gdy nazwał ją słabszą i musiał spać na kanapie. Clint nienawidził tamtej kanapy, była niewygodna i zawsze jakaś sprężyna wbijała mu się w plecy. Przypuszczał, że właśnie dlatego Laura nie zdecydowała się nigdy na jej wymianę – nawet teraz, w czasie swoich co weekendowych wizyt, musiał spać na niej także. Chciała go ukarać, nawet, jeśli robiła to nieświadomie.
- Barton, nie zachęcaj go. - Tony pokręcił głową. - Obiecałem May, że zrobię wszystko, żeby żył tak normalnie, jak to jest tylko możliwe. Jeśli wprowadzi się tutaj, równie dobrze może od razu dołączyć do Avengersów.
- A to by było złe, bo? - Peter poruszył się na swoim miejscu i Tony spojrzał na niego, zbity z tropu. - Wiem, że sam nie chciałem, ale teraz… to nieuniknione, panie Stark i pan wie, że mam rację.
- Jesteś za młody, Parker i to powinien być koniec tej dyskusji.
- Może i jestem młody, ale nie jestem głupi. Jestem świadomy ryzyka i potrafię je oszacować. Kapitan Ameryka i sierżant Barnes też byli młodzi, kiedy zaczęła się wojna!
- Miałem dwadzieścia dwa lata, kiedy się zaciągnąłem. - Steve uśmiechnął się niemal przepraszająco. - Przykro mi, Peter, ale zgadzam się z Tonym. Jesteś stanowczo za młody, żeby się narażać.
- I mając moje moce, potrafiąc to, co potrafię, mam siedzieć z boku i nie reagować, kiedy mógłbym – wiem, że bym mógł! - pomóc? - Peter spojrzał na niego wyzywająco, chociaż zwykle był tak podekscytowany tym, że stoi przed nim prawdziwy Steve Rogers, że prawie się jąkał.
Clint pomyślał, że miał czternaście lat, kiedy dołączył do Circus of Crime. Potem pomyślał o tym, że to o rok mniej, niż miała teraz jego córka i potarł dłonią czoło.
- Mogę iść za tobą, jak wracasz do domu ciotki – zaproponował. - Jestem szybki i potrafię być niewidoczny. Jeśli ktokolwiek cię śledzi, dowiem się o tym. Drugą opcją byłoby sprowadzenie twojej ciotki May tutaj, ale domyślam się, że nie byłaby tym zachwycona.
- Mówi, że lubi swoje życie. - Peter patrzył na niego z nadzieją. - Agencie… eee, Clint, naprawdę? Mógłbyś to dla mnie zrobić?
- Jasne. Będę za tobą kilka razy po akcjach. Jeśli kogoś zauważę, dorwiemy go.
- A jeśli nie, do końca życia będziesz mi wypominał paranoję? - Peter uśmiechnął się szeroko. Wyraźnie się ożywił. - Super. Dzięki. Podoba mi się ta opcja. Kiedy możemy zacząć?
- Dzisiaj? - Clint wstał. - Pójdę tylko po swój łuk i możemy iść. Jak zwykle wracasz do domu?
Okazało się, że Spiderman zwykle wracał do domu dziwaczną trasą, w większości złożoną z czegoś, co przypominało parkour, huśtanie się na dużej ilości sieci i niespełnione fantazje samobójcy, ale Clintowi udało się dotrzymać mu kroku.
- Wow, człowieku, to niesamowite! - Słyszał głos Petera w bezprzewodowej słuchawce, która tkwiła w jego uchu. - Jakim cudem nadążasz? A teraz? Powinieneś dawno połamać sobie nogi!
- Błagam, młody, robiłem to, zanim ty nauczyłeś się chodzić. - Clint sprawnie zeskoczył z dachu budynku na drugi, po czym przylgnął do ściany, obserwując zwinną sylwetkę chłopaka, który bez żadnego wysiłku dostał się nagle dwa piętra wyżej. - Teraz to ty powinieneś skręcić sobie kark.
- A ty nie powinieneś móc mnie z tej odległości w ogóle widzieć!
- A wydawało ci się, że dlaczego mówią na mnie Hawkeye, bo mam ładne oczy? - zakpił Clint i podążył za nim, niewidoczny, kiedy wydawał się znajdywać każdy cień i być dalszym przedłużeniem ciemności nad miastem.
- Nie… to znaczy nie, żebym uważał, że masz brzydkie oczy! - Peter znowu zajęczał, jak zwykle, kiedy powiedział coś szybciej, zanim nad tym pomyślał. - To niesamowite, jaki mam talent do robienia z siebie idioty w waszym towarzystwie.
- Potraktuję to jako komplement. - Clint zaśmiał się. Czuł się zmuszony do wysiłku i tak bardzo przez to żywy - krew szybciej krążyła mu w żyłach, apatia odeszła, zastąpiona wyzwaniem. - I mam też jeden dla ciebie: niełatwo za tobą nadążyć.
- Prawie nikomu się to nie udaje. - Peter wykonał lekki, niemal niewidoczny ruch dłonią, kiedy znalazł się na dachu budynku, w którym mieszkał. - Dzięki, Clint. Powiedziałbym, że będę myślał o tobie dziękczynnie przed snem, ale chyba dzisiaj po raz pierwszy od dawna rzucę się na łóżko i zasnę.
- Zawsze możesz śnić o mnie. - Clint uświadomił sobie co powiedział, kiedy Peter nie odpowiadał zbyt długo – spojrzał w jego stronę i zobaczył tylko odartą z wyrazu maskę z pustymi, białymi oczami i bez ust. To był jeden z tych głupich, pozbawionych znaczenia tekstów, jakimi często przerzucał się podczas akcji z Nat czy z Samem; ale oni zawsze odpowiadali mu od razu, tak samo zaczepnie. Nikt nie milczał tak długo, jak Peter. - Dobra, dzieciaku – odchrząknął, starając się pokonać zmieszanie, zły na siebie. - Ja spadam.
- Dziękuję – usłyszał jeszcze. Peter ściągnął maskę dopiero, kiedy znalazł się w swoim pokoju. Upchnął cały kostium w kryjówce pod sufitem i stał przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w pustą ulicę. Co to, do diabła, było? Dlaczego Clint się tak speszył? Powoli na jego twarzy pojawił się wyraz buntu.
- Widzi we mnie dzieciaka – oznajmił swojemu odbiciu, kiedy mył w łazience zęby. - A ja mu prawie powiedziałem, że podobają mi się jego oczy. Jezu, Parker. - Wypluł pastę do zlewu i wypłukał usta, a potem wrócił do swojego pokoju i rzucił się na łóżko, chowając twarz w poduszce. - Tak to ty im na pewno nie udowodnisz, że nie jesteś już dzieckiem, jak się ciągle będziesz zachowywał, jak głupi bachor.
cdn.