Wicked Game

Marvel Cinematic Universe
M/M
G
Wicked Game
author
Summary
Peter Parker pracuje dniami i nocami, aby utrzymać siebie i chorą ciotkę. Młody chłopak z każdym dniem coraz gorzej radzi sobie z pogodzeniem ze sobą studiów, pracy i życia rodzinnego. Co się stanie, gdy na jego drodze stanie najbardziej znany geniusz, filantrop, milioner i na dodatek playboy - Tony Stark?
All Chapters Forward

Chapter 3

Sobota. Niecałe czternaście godzin minęło od tego niecodziennego spotkania. Praktycznie przez całą noc, myśli Parkera krążyły wokół przystojnego mężczyzny, który zamącił tego dnia w jego młodym umyśle. Czy było to męczące? Na pewno po części tak. W końcu ciało domaga się upragnionego wypoczynku po ciężkim dniu pracy, ale plany zostają pokrzyżowane przez nadmiernie pracujący mózg. Dlatego z całą pewnością pobudka po takiej nocy, przyszła chłopcu z wielką niechęcią i z wyraźnym niezadowoleniem opuścił swój mały pokoik równo o siódmej.

- Ktoś tu chyba wstał lewą nogą – do jego uszu dotarł rozbawiony i jakże melodyjny głos, dochodzący prosto z kuchni, skąd dało się również wyczuć kuszący zapach tostów z serem.

Peter uśmiechnął się radośnie, od razu kierując się do pomieszczenia, gdzie głównie rankami królowała jego ciotka, szykując dla dwójki domowników coś pysznego do wrzucenia na ząb.

- Dzień dobry, May – przywitał się z kobietą i ucałował delikatnie jej policzek, po czym grzecznie zajął miejsce za małym stoliczkiem, które idealnie sprawowało się na wspólne jedzenie posiłków. Co prawda przez tak duży nadmiar obowiązków typu: praca, szkoła, nie za często mogli sobie pozwolić na wspólną wieczerzę, ale dzisiaj było inaczej. Pani Parker miała tego dnia wolne w pracy, a chłopak miał zmianę dopiero w godzinach popołudniowych.

- Czyżbyś znowu nie spał całą noc? – zapytała ciotka z łagodnym uśmiechem na ustach. Dobrze wiedziała, że jej bratanek potrafi przepuścić całą noc zamiast na sen, to na naukę lub ważne projekty. I choć nieraz ją to martwiło, to nie mogła go winić, za takie przesiadywanie do późna. W końcu ich aktualna sytuacja pozostawiała wiele do życzenia.

- Ależ spałem, znaczy się… Próbowałem spać, ale niekoniecznie dobrze mi szło – przeciągnął się na krześle, niczym kot, po czym z cichym westchnięciem znowu spojrzał na kobietę. – Pomóc ci w czymś?

- Nie ma potrzeby, już i tak kończę– odpowiedziała, w tym samym czasie już szykując talerze, na których następnie wylądowały świeżo upieczone tosty. 

Sprawnie uwinęła się z ustawieniem wszystkiego na stoliku i już po chwili razem wzięli się za zajadanie, uprzednio życząc sobie „smacznego”.

- W takim razie, co ci tak spędzało sen z powiek? – zagadnęła, kiedy to szatyn komicznie pojedynkował się z ciągnącym się z tosta serem.

Peter wymamrotał jakąś krótką odpowiedź, który była na tyle niewyraźna, że May aż parsknęła śmiechem i podała młodzieńcowi chusteczkę, aby ten mógł wytrzeć ze swojej twarzy żółty nabiał.

- Nie zrozumiałam ani jednego słowa, które powiedziałeś – odparła, przypatrując się chłopcu z promiennym uśmiechem.

- Powiedziałem, że nic takiego – powtórzył szybko i z wdzięcznością przyjął kawałek papieru, którym pospiesznie się wytarł.

- Nie wierzę – ciotka napuszyła policzki, przybierając na moment znudzony wyraz twarzy, kiedy to nagle coś niebezpiecznego zabłysło w jej oczach. – Pewnie rozmyślałeś o jakiejś koleżance lub koledze z uniwersytetu, co? – wyszczerzyła się drapieżnie i trąciła delikatnie ramię młodej omegi.

Ciemnooki pisnął speszony i prawie opuścił na stół swojego niedokończonego tosta.

- May! To wcale nie tak, jak sobie wyobrażasz! – wywrócił teatralnie oczami, resztkami sił walcząc z palącymi jego policzki rumieńcami.

- Jak to nie? Nikt ci tam nie wpadł w oko? Hmm? – nieznacznie nachyliła się ku niemu, jakby to miało pomóc jej w wyciągnięciu czegoś więcej z chłopca.

- Nie – odpowiedział stanowczo, ale jego głos lekko drżał, gdyż starał się zachować powagę, choć od środka chciało mu się śmiać z zachowania ciotki.

Ze zrezygnowanym pomrukiem szatynka opadła na swoje miejsce i z niezadowolenia wydęła wargi.

- Ale na pewno mój przystojny bratanek ma wokół siebie cały wianuszek adoratorów! – niemalże wykrzyknęła niczym dowódca wojska, zapewniający swoich żołnierzy o nadchodzącym zwycięstwie.

Parker znowu miał wrażenie, że jego twarz wybuchnie czerwienią, ale jakimś cudem, udało mu się opanować falę wstydu i zażenowania.

- N-nie mam żadnych adoratorów – wypalił i skupił się na dokończeniu śniadania, kiedy to kobieta ciągle badała go wzrokiem.

- Na pewno jacyś są, tylko ty ze swoim nosem w książkach nawet ich nie dostrzegasz…

Peter już tego nie skomentował i po prostu skończył jeść to, co miał na talerzu. Mimo to co chwila zerkał w stronę ciotki, również tak jak ona przed chwilą, lustrując ją uważnym wzrokiem.

May Parker była piękną kobietą beta po czterdziestce. Wiele osób dawała jej nie więcej niż trzydziestkę, dzięki jej wiecznie młodemu wyglądowi. Nawet choroba nie potrafiła odjąć jej tego osobistego uroku. Fakt jej twarz wydawała się bardziej zmęczona, włosy stawały się coraz cieńsze, nic już nie mówiąc o pojawiających się łysych plackach w różnych punktach na jej głowie, co zmusiło ją do coraz częstszego zakładania kolorowej chustki podczas wyjść z domu. Mimo to wciąż była atrakcyjna i na pewno była najpiękniejszą kobietą na świecie w oczach jej bratanka. Mógłbyś spytać Petera o każdej porze dnia, kto jest najpiękniejszą i najdzielniejszą kobietą wszechświata, to bez cienia wahania odpowiedziałby, że May Parker.

Od już bliska pięciu lat May była wdową po wspaniałym mężczyźnie, jakim był Ben Parker. Jego nagła śmierć zaburzyła całkowicie tryb życia ich małej rodzinki, która z dnia na dzień z trójki osób zmalała do dwóch. Do dzisiaj przeżywają żałobę. Każdy na swój sposób…

Peter na przykład dalej miewa koszmary związane z tamtym strasznym dniem, kiedy to stracił wujka w strzelaninie, w której zupełnie przypadkiem wzięli udział. Poza koszmarami towarzyszy mu zespół stresu pourazowego, objawiający się w postaci ataku paniki, którą zazwyczaj powoduje hałas bliski temu, który towarzyszy wystrzałowi broni palnej.

Jeszcze kilka lat do tyłu na ścianach w jego pokoju wisiały fotografie całej trójki, uwieczniające wspólne wyjścia na przykład do wesołego miasteczka, parku lub innych miejsc, gdzie można było wybrać się z rodziną. Teraz te zdjęcia schowane są głęboko w szafie razem ze starą studencką bluzą Bena, którą podarował Peterowi na rozpoczęcie nauki w Midtown High School. Chłopak nie potrafił znieść natłoku wspomnień, ilekroć spoglądał na starą, znoszoną bluzę, która wciąż pachniała unikalnym zapachem wujka lub na uśmiechnięte twarze na zdjęciach. Te drobne rzeczy brutalnie dawały mu do zrozumienia, że te szczęśliwe chwile minęły i już nigdy nie powrócą… Nic nie sprawi, że Ben Parker wróci do życia i jak gdyby nigdy nic wejdzie przez frontowe drzwi z tym swoim szczerym uśmiechem, po czym krzyknie: „Wróciłem! Gdzie mój komitet powitalny?”.

May za to pomimo upływającego czasu, nie potrafiła pozbyć się rzeczy po zmarłym małżonku. Wciąż połowa szafy była zapełniona jego ubraniami, które podczas porządków były z najwyższą czcią tylko przekładane z miejsca na miejsce. Wciąż potykała się o obrzydliwie niegustowny taboret, który tak bardzo spodobał się Benowi, kiedy ten był na lokalnej wyprzedaży staroci. Pamięta, jakby to było wczoraj, ten dzień, w którym mężczyzna jej życia przytaszczył ten mebel do ich małego mieszkanka. Szatynka początkowo nie chciała się zgodzić, by coś takiego stało w ich salonie, gdyż zaburzyłoby to cały jego „nowoczesny” urok, ale z drugiej strony nie potrafiła odmówić swojemu mężowi, kiedy patrzył na nią oczami szczeniaczka, tak bardzo podobnymi do tych, których nieraz używał Peter, by udobruchać zezłoszczoną ciotkę. Z całą pewnością te słodkie oczy w rodzinie Parkerów były cechą dziedziczną, bo jak inaczej to wyjaśnić?

Parkerowie nie mieli własnych dzieci. Jakoś nigdy nie śpieszyło im się do bawienia się w pieluchy, poza tym już od dawna wiedzieli, że raczej posiadanie potomka, byłoby trudne ze względu na bezpłodność May. Oczywiście nie przejęli się tym i uzgodnili, że jeśli kiedyś zdecydują się na dziecko, to zawsze przecież mogą jakieś zaadoptować. Jednak nie spodziewali się, że rodzicielstwo przypadnie im szybciej, niż mogliby sobie wyobrażać. Po niespodziewanym wypadku brata Bena i jego żony, przygarnęli pod swoje skrzydła małego Petera, który osierocony, nie miał tak naprawdę gdzie się podziać. Jedyną bliską rodziną, jaka mu pozostała to byli właśnie wujek Ben i ciocia May.

Małżeństwo niemalże bez wahania podjęło się opieki i wychowania małego chłopca, w którym natychmiast się zakochali. Nie potrzebowali dużo czasu, by stać się prawdziwą rodziną. Peter uważał ich za swoich rodziców, a oni go za swojego rodzonego syna.

Kobieta uśmiechnęła się pod nosem, wspominając te piękne i stare czasy.

- Coś się stało? – chłopak zapytał, widząc, że jego ciotka gdzieś odlatuje myślami.

- Tak sobie tylko wspominam – odpowiedziała, po czym wgryzła się w kawałek tosta. Dzisiaj wyjątkowo nie miała apetytu. Ogólnie po zmianie leku na nowy coraz trudniej było jej coś przełknąć, a potem jeszcze utrzymać w żołądku. Nie chciała martwić siostrzeńca, dlatego starała się zachować dobry uśmiech do złej gry.

- Czy mówiłam ci już, jak poznaliśmy się z Benem?

- Tak, bodajże z… milion razy? – Parker parsknął pod nosem, przypominając sobie historię, o którą praktycznie zawsze prosił Bena lub May by opowiedzieli mu przed snem, kiedy to jeszcze był małym brzdącem.

Para poznała się na izbie przyjęć. To był pierwszy dzień pracy May, jako dopiero co upieczonej pielęgniarki. Był to również wieczór, kiedy autobus wycieczkowy zderzył się z tirem, dlatego tego dnia był naprawdę duży ruch, przez co ciotka chłopaka nie miała ani chwili wytchnienia.

W pewnym momencie dostała pod opiekę staruszka, który również uczestniczył w wypadku, ale poza kilkoma siniakami nie odnotowano u niego żadnych poważniejszych obrażeń i jedynie miał zostać zatrzymany na obserwację, a May miała go zawieźć wózkiem na salę. Mężczyzna ten jednak był niemożliwie nieznośny dla młodej pielęgniarki i jęczał, jakby co najmniej miał zaraz wyzionąć ducha.

- Lekarza! Lekarza! Ja umieram! – wrzeszczał na cały głos, co powodowało niezadowolone spojrzenia skierowane w stronę starca i pielęgniarki, która miała go pod opieką.

- Proszę pana, proszę się uspokoić, przeszkadza pan innym pacjentom… Gdy tylko któryś z lekarzy będzie wolny, to może zbadać pana jeszcze raz – May próbowała go uspokoić, ten jednak nie dawał za wygraną.

- Pozwę was wszystkich! Szczególnie ciebie! – wskazał grubym palcem na wtedy bardzo młodziutką ciotkę Petera.

Wtedy z odsieczą przybył bardzo przystojny młodzieniec z onieśmielającym uśmiechem. Miał na sobie ciemny uniform z odblaskami, rękawiczki jednorazowe i przewieszony przez szyję stetoskop.

- W czymś mogę pomóc? – zapytał melodyjnym głosem, bardzo przyjemnym dla ucha.

- Potrzebuję lekarza! – wrzasnął facet na wózku, nim kobieta zdążyła otworzyć usta.

- To dobrze się składa, bo akurat jestem lekarzem – młody mężczyzna wyszczerzył się promiennie, a staruszek od razu zamilkł, wpatrując się w nieznajomego, jak wół w malowane wrota. Tylko May przyglądała się tej sytuacji z niedowierzaniem, gdyż doskonale widziała na mundurze mężczyzny napis „ratownik pogotowia medycznego” i poza tym nie widziała, żadnej innej plakietki, która mówiła o tym, że był lekarzem.

- Jest pan zdrów jak ryba – z toku jej myśli wyrwał ją znowu ten męski, ale jednocześnie bardzo łagodny głos. – A teraz proszę się pozwolić tej pięknej pani odwieźć na salę – puścił oczko w stronę szatynki, na co ona zarumieniła się i pospiesznie skinęła głową w podziękowaniu, po czym zajęła się pacjentem.

Po tym wydarzeniu spotkali się jeszcze kilka razy na izbie przyjęć, kiedy to Ben przywoził do szpitala pacjentów i podczas właśnie takich akcji udało im się jakoś niepostrzeżenie wymienić numerami telefonów. I w sumie tak to się wszystko zaczęło.

Z całą pewnością relacja, jaką mieli Ben i May, była godna pozazdroszczenia. Peter do teraz marzy by i kiedyś mu przytrafił się taki związek.

- Zamówmy tajskie, jak wrócisz z pracy. Mam cholernie wielką ochotę na tajskie jedzenie – kobieta odchyliła się delikatnie na krześle, a jej bratanek jedynie pokiwał głową, gdyż trochę czasu już minęło, kiedy ostatni raz jedli wspólnie coś z kuchni Tajlandzkiej. Trzeba to nadrobić.

- Masz to jak w banku – dodał tylko, gdy wstawał z pozbieranymi wcześniej talerzami, z którymi następnie skierował się w stronę zlewu. Jako że ciotka zrobiła dla nich śniadanie, to Peter pozmywa, żeby było sprawiedliwie.

- Świetnie – uśmiechnęła się szeroko, po czym zerknęła w stronę małego zegarka, stojącego na blacie kuchennym. – O słodki Jezu! Zaraz leci powtórka mojego ulubionego serialu, czemu nic mi nie powiedziałeś?! – zerwała się jak poparzona i pognała do salonu, a Peter mógł usłyszeć, jak stara sofa trzeszczy pod ciężarem kobiety.

- Czy to ten serial, w którym główny bohater jest ponadprzeciętnie przystojnym mężczyzną, który jest bardzo samotny i szczęśliwym trafem spotyka na przyjęciu charytatywnym piękną, ale równocześnie niedostępną kobietę, w której się zakochuje? – zachichotał pod nosem, dobrze wiedząc, że jego ciotka ma słabość do takich oklepanych romansideł.

- Tak, dokładnie ten! – May odkrzyknęła.

- Co za nuda – jęknął cierpiętniczo, wycierając dłonie o ręcznik papierowy.

- Peter Parker! Dla własnego bezpieczeństwa lepiej zamilcz!

Peter wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

 

~*~

 

Kolejny tydzień zleciał Peterowi głównie na pracy i nauce. Był zmęczony, co powodowało, że większość jego poczynań było dość chaotycznych. Na przykład coraz częściej przysypiał na zajęciach i prawie zapomniał oddać szkic projektu, nad którym spędził większość wolnego czasu w weekend. Do tego w pracy zdarzało mu się wiele pomyłek, za które oczywiście dostawał ostre reprymendy od kierowników zmian. Jednak jedna rzecz nie dawała mu przez ten tydzień spokoju… Albowiem…

Obecność pieprzonego Tonyego Starka w każdym dniu kiedy miał zmianę w kawiarni!

Za pierwszym razem Peter pomyślał, że to przypadek i może mężczyźnie posmakowała kawa, którą ostatnio mu przygotował, ale kiedy kolejnego dnia zobaczył przystojną alfę w drzwiach kawiarni, zaczął się robić trochę podejrzliwy.

Popytał innych pracowników i dowiedział się, że Stark zaszczyca lokal swoją obecnością, tylko i wyłącznie w dzień, kiedy akurat on pracuje. Oczywiście nikt nie powiedział na głos, że to właśnie niepozorny Parker był powodem wizyt milionera, ale każdy mógł się już powoli domyślać, że tak właśnie jest.

Na dodatek Tony za każdym razem przychodził akurat pod koniec zmiany chłopaka i proponował mu podwózkę do domu, która standardowo kończyła się pojawieniem MJ lub Neda, którzy zabierali Starkowi młodą omegę spod nosa.

Peter dalej łudził się, że mężczyźnie po prostu przypadła do gustu przygotowana przez niego Con Panna, jednak coraz bardziej się zaczął zastanawiać nad słowami przyjaciółki, która w gwoli przypomnienia lubiła napomknąć, że ten sławny playboy po prostu chce się dobrać do majtek Parkera.

Mimo to młoda omega nie mogła poświęcić zbyt wiele czasu na analizowaniu zachowania starszego geniusza. Co prawda ta alfa bardzo często chodziła mu po głowie, ale nie mógł sobie pozwolić na dodatkowe rozpraszanie, biorąc pod uwagę, że ostatnimi czasy wszystko, czego się podejmuję leci na łeb na szyję.

Jednak jak to w życiu bywa, trzeba po prostu dalej przeć naprzód.

Nadszedł nowy tydzień i Peter zaczynał w poniedziałek ranną zmianą w piekarni, położonej blisko jego mieszkania. May miała na popołudniu i przed pracą planowała pójść na zakupy w celu uzupełnienia lodówki, w której świeciło pustkami. Szatyn pocieszał się wizją, że niedługo czeka go wypłata i część pieniędzy będzie mógł odłożyć na leczenie ciotki i inne wydatki.

To miał być kolejny dzień pracy, wypełniony drobnymi (lub czasem większymi) pomyłkami, spowodowanymi zbytnim przemęczeniem, gdyby nie telefon, który Peter dostał w środku zmiany.

„Cholera… Byłem święcie przekonany, że zostawiłem telefon w szafce…”, omega pospiesznie wyciągnęła z kieszeni spodni poobijane urządzenie, na którym wyświetlał się znajomy numer.

- Parker! – usłyszał za sobą upominający głos i aż wzdrygnął się z przestrachu. – Jaka była mowa o używaniu komórek podczas pracy?

- Przepraszam, pani Jorgensen – wybełkotał drżącym głosem, podnosząc wzrok na starszą kobietę. – T-to telefon ze szpitala… Myślę, że muszę odebrać…

Oczy szefowej złagodniały i pokiwała głową, dając chłopcu znać, by poszedł spokojnie odebrać. Jako jedna z nielicznych orientowała się w sytuacji rodzinnej Petera. Była bardzo pomocna dla jego ciotki i niego, choćby poprzez samo to, że zaproponowała mu tu pracę, a czasami nawet dawała mu za darmo jakieś ciastka lub pieczywo, które się nie sprzedały w ciągu dnia.

Młodzieniec pospiesznie wyszedł za lady i skierował się na zaplecze, gdzie w końcu nacisnął zieloną słuchawkę.

- Peter Parker przy telefonie…

- Witam, panie Parker… Dzwonię w sprawie twojej ciotki May Parker – tyle to już potrafił się domyślić, jednak zżerał go niepokój, co mogło się wydarzyć. – Niecałą godzinę temu twoja ciocia została przywieziona na oddział… - chłopak wziął głęboki wdech, czując iż jego ciało popada w drżenie, które często miewał przed atakami paniki.

- C-co się stało? J-jak ciocia się czuje? – wyszeptał słabym głosem, powstrzymując się z całych sił, by nie popaść w panikę. Oparł się plecami o chłodną ścianę budynku i starał się unormować oddech.

- Jedyne co mogę panu przekazać przez telefon, to to że jej stan jest stabilny… Lekarz prowadzący pańską ciotkę jednak nalega, by jak najszybciej pan przyjechał do szpitala…

- Tak, dobrze, rozumiem… Dziękuję pani za informacje, do usłyszenia… - rozłączył się i pozwolił swojemu ciału zsunąć się po ścianie.

- Peter, wszystko w porządku? – szefowa pojawiła się na zapleczu i zmartwiła się stanem szatyna, w którym go zastała. Chłopak klęczał skulony pod ścianą, a twarz miał zasłoniętą dłońmi, a na dodatek gołym okiem można było zauważyć, jak kompulsje wstrząsają jego ciałem.

„Nic kurwa nie jest w porządku!”, przeszło mu przez myśl, po czym odsłonił swoją bladą jak u trupa twarz.

- Przepraszam, pani Jorgensen, ale muszę niestety się wcześniej zwolnić… Muszę jechać do szpitala – wysilił się na uspokajający uśmiech, który posłał starszej kobiecie, jednak najwyraźniej nie był wystarczająco przekonywujący, bo ona dalej patrzyła na niego z przestrachem, jakby miał jej tu zaraz zemdleć.

- Jasne, jesteś wolny – po chwili pokiwała ze zrozumieniem głową, a on podniósł się z ziemi.

- Dziękuję, postaram się w najbliższym czasie odpracować te godziny – dodał jeszcze na odchodnym, po czym zniknął za drzwiami. Musiał zebrać się do kupy i dotrzeć szybko do szpitala.

Dlatego też od razu skierował się do szatni, gdzie z prędkością świtała zmienił swoje ubrania. Zastanawiał się, czy powinien skierować się na przystanek autobusowy, czy może wezwać taxi, ale szybko przypomniał sobie, że na ten drugi środek transportu nawet nie miał przy sobie pieniędzy. Więc pozostała opcja związana z transportem publicznym. Jednak wnet się przekonał, że nie był to zbyt dobry pomysł.

Po dłuższym siedzeniu w autobusie, który toczył się z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, pełnym narzekających ludzi, postanowił, że chyba szybciej dotrze na miejsce z buta.

„Cholerne korki…!”

Na najbliższym przystanku wypadł z pojazdu, potykając się przy tym o własne nogi, po czym ruszył biegiem, starając się przy tym nie wpaść na żadnego z przechodniów. Ludzie patrzyli na niego sceptycznym wzrokiem, kiedy to próbował przebiec przez tłum innych osób, ale nie obchodziło go to. Aktualnie jedyne co się dla chłopaka liczyło, to zobaczenie się z May.

Po kilkunastu minutach biegu wpadł do szpitala zdyszany i cały spocony. Lekko wilgotne loki opadały mu na czoło i musiał na chwilę przystanąć, aby nabrać porządny haust powietrza, nim skierował się do recepcji.

- Ja do May Parker, tak jestem z rodziny, w której sali leży? – zapytał mężczyznę siedzącego za ladą na jednym wdechu, uprzednio już odpowiadając na możliwe pytania, czy wątpliwości.

Facet spojrzał na niego z przymrużeniem oka, po czym wklepał imię i nazwisko do komputera, po czym rzucił obojętnie: „Sala 34, piętro II.”.

To wystarczyło Peterowi, by znowu pognać biegiem, ale tym razem w stronę windy.

- Nie biegać! – ochroniarz wrzasnął na młodzieńca, ale ten nawet nie zwrócił na niego uwagi. Jedyne co słyszał to łomot własnego serca, które chyba szykowało się na wyskoczenie z klatki piersiowej.

- Sala 34, sala 34 – powtarzał pod nosem jak mantrę, kiedy już znalazł się na odpowiednim piętrze, szukając na tabliczkach odpowiedniego numeru.

Kiedy już dotarł do punktu docelowego, wziął kolejny drżący oddech i otworzył drzwi z impetem, tak że prawie wyleciały z zawiasów.

- Peter – May przywitała go z łóżka szpitalnego, gdzie leżała z różnymi kabelkami podpiętymi do jej ciała. Mimo to na jej ustach wciąż gościł pogodny uśmiech, na widok jej ukochanego bratanka.

- May – chłopiec wyszeptał, a jego wizja zaszła łzami, widząc bliską mu osobę w takim opłakanym stanie. Kobieta wyglądała jeszcze gorzej niż, kiedy widział ją ostatni raz rano.

Szybko dopadł do jej boku, klękając na podłodze i tuląc się do jej brzucha jak małe dziecko. Zdusił w sobie szloch i po prostu pozwolił, by delikatna dłoń ciotki pogładziła go delikatnie go mokrych od potu włosach.

- Już dobrze kochanie, o nic się nie martw – szeptała spokojnie, a Peter napawał się jej ciepłym głosem.

Dopiero po chwili, kiedy się uspokoił, odsunął się nieznacznie od szatynki i przyjrzał jej się uważnie.

- Co się stało? – wydusił z siebie, tak naprawdę dotąd nie wiedząc, dlaczego trafiła do szpitala.

- A… - uciekła wzrokiem w stronę okna, przez chwilę się zastanawiając nad odpowiedzią. – Byłam na zakupach i zasłabłam…

Peter zmarszczył brwi, mając wrażenie, że May coś jeszcze ukrywa, tylko nie chce mu powiedzieć.

- A poza tym wszystko w porządku?

Szczerze powiedziawszy z miny kobiety, Peter mógł wyczytać, że chyba niczego więcej się od niej nie dowie…

 Nie był głupi i także nie był ślepy. Dobrze wiedział, że May zawsze ukrywała przed nim okrutne fakty, dotyczące jej choroby. Myślała, że w ten sposób go uchroni, że nie będzie musiał się martwić, ale efekt w sumie był odwrotny.

- Ciociu? - próbuje po raz kolejny, ale kobieta beta nie potrafi przekazać chłopcu tych złych wieści. Jednak okazuje się, że nie będzie musiała tego zrobić sama i wyręczy ją w tym jej lekarz prowadzący, który właśnie wszedł do pomieszczenia.

- Witam, Peter, cieszę się, że udało ci się tak szybko tutaj dotrzeć – mężczyzna w średnim wieku, przyodziany w biały lekarski kitel, uśmiechnął się na przywitanie do młodej omegi, która ani na moment nie opuszczała boku swojej ciotki.

Chłopak jedynie wymamrotał ciche „dzień dobry”, lustrując bystrym wzrokiem doktora, który nerwowo bawił się dokumentami trzymanymi przez niego w dłoniach. Najwyraźniej były to najnowsze wyniki badań May.

- Rozmawiałem już o tym z twoją ciotką, ale myślę, że również jestem winien tobie wyjaśnienia – zauważając, że Peter wciąż klęczy na podłodze, z czystej uprzejmości wskazał mu ręką wolne krzesło, stojące przy samym łóżku. Szatyn bez słowa zmienił swoje położenie i utkwił wzrok w mężczyźnie, jednocześnie gorączkowo ściskając dłoń chorej cioci.

- Więc tak… Jak już powiedziałem to wcześniej May, wyniki nie są dobre… - westchnął ciężko. Mimo tylu lat doświadczenia w zawodzie lekarza onkologii wciąż z trudem przychodziło mu informowanie pacjenta i jego rodziny o złych rokowaniach rozwijającego się schorzenia.

- Co to znaczy, doktorze? – tym razem Peter zabrał głos. – Mówił pan, że te leki przyniosą pozytywny rezultat! Płacimy ogromną kupę kasy na coś, co koniec końców i tak nie pomaga mojej ciotce?!

- Skarbie… Spokojnie - May starała się uspokoić chłopca, w którego oczach widziała złość i łamiącą serce bezradność. Kobieta już dawno pogodziła się ze swoją chorobą, czego nie można było powiedzieć o Parkerze.

- Rozumiem twoje zdenerwowanie, Peter… - mężczyzna spojrzał ze współczuciem na omegę. – Rozumiem też, że miałeś co do tego leku duże oczekiwania. Mimo że początkowo rokowania były bardzo dobre, to nie przewidzieliśmy tego, że guz twojej ciotki nagle zacznie się tak szybko rozwijać… Do tego doszły przerzuty na inne narządy… Naprawdę mi przykro…

- Co ma pan przez to na myśli?

Facet odchrząknął cicho, już mając zamiar przekazać najgorsze, jednak May postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i oznajmiła ze smutkiem:

- Pan doktor chce powiedzieć, że zostało mi już mało czasu…

- Nie – ciemnooki pokręcił głową, nie dopuszczając do siebie tych myśli. – Nie wierzę w to. Przecież ten lek miał pomóc!

Lekarz nie miał nic do powiedzenia. W końcu zrobił tyle ile mógł.

- Twoja ciocia powinna teraz dużo odpoczywać i prawdopodobnie wskazana będzie przerwa od pracy. A jeśli chodzi o dalsze leczenie… To pozostaje tylko leczenie paliatywne… Chociaż… - widząc nagłe zainteresowanie młodzieńca jego słowami, mężczyzna postanowił kontynuować. – Słyszałem o nowym, znacznie mocniejszym leku, który ma być w przyszłości wykorzystywany do leczenia właśnie raka wątroby, jednak wciąż jest on w fazie testów… Co nie oznacza, że nie mógłbym go załatwić, tylko haczyk tkwi w tym, że jest to bardzo kosztowne leczenie.

Peter pociągnął nosem i spojrzał na May. Kobieta nie była przekonana do tego, co właśnie powiedział mężczyzna, ale w sercu chłopca zapłonął nowy płomień nadziei, którego nie potrafił opanować.

- Kwota nie ma znaczenia, zdobędę pieniądze za wszelką cenę – oznajmił nagle pewnym siebie głosem, ponownie ściskając dłoń ciotki.

- Peter…

- Zostawię was na razie samych. Później jeszcze porozmawiamy i zadecydujemy co dalej – lekarz wycofał się w stronę drzwi, po czym zostawił tę dwójkę samą, wiedząc, że muszą sobie wszystko na spokojnie poukładać.

Gdy tylko drzwi za mężczyzną zamknęły się, pani Parker wzięła swojego bratanka w objęcia i zaniosła się cichym szlochem:

- Proszę Peter… Widzę, jak cię to wszystko niszczy, nie dokładaj sobie więcej na barki… Już ledwo wiążemy koniec z końcem… Spójrz na siebie. Jesteś młody, powinieneś poświęcić się nauce, zabawom, znajomym, a ty całe dnie pracujesz, jak wół… Proszę, odpuść sobie, nie mogę patrzeć jak się zapracowujesz na śmierć… Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze, po prostu odpuść…

Na słowa kobiety, którą traktował jak własną matkę, chłopak poczuł nieznośne ukłucie w sercu i pieczenie w kącikach oczu. Musiał być jednak silny… Dla May…

- May, wszystko jest w porządku… Damy sobie radę, zobaczysz… Znajdę kolejną pracę i nazbieramy na leczenie, obiecuję! – posłał jej wodnisty uśmiech, po czym po chwili ponownie wtulił się w jej ciało, które słabło z dnia na dzień.

Nie wiedział ile tak siedzieli, we własnych objęciach, ale kiedy za oknem zaczęło się już powoli ściemniać, ciotka zmusiła go do powrotu do domu.

Z wielką niechęcią żegnał się z nią przed wyjściem, obiecując, że jutro po rannych zajęciach do niej wpadnie i przyniesie jej coś pysznego do zjedzenia. Po tym opuścił szpital i wrócił do pustego mieszkania w Queens. Tam dopiero pozwolił sobie na chwilę słabości.

 Opadł na podłogę w korytarzu i wybuchł głośnym płaczem, czując w końcu jak cały ten ostatni stres, strach i bezradność minionych dni uderza w niego ze zdwojoną siłą. Miał ochotę krzyczeć, rozwalić coś, ale jedyne, na co miał aktualnie energię był płacz.  

Dlatego też siedział skulony pod drzwiami, pogrążony w mroku pustego mieszkania i zastanawiał się, jakim cudem ma poskładać swoje życie, które zostało rozpieprzone na milion kawałków.

Wiedział tylko jedno… Zrobi wszystko, żeby utrzymać ostatnią bliską mu osobę przy życiu, nieważne, jakie konsekwencje będzie musiał ponieść przez to w przyszłości.

Forward
Sign in to leave a review.