
Chapter 11
Przygotowania do kolejnej misji są łatwą, znajomą rutyną. Jest coś przewrotnie zabawnego w tym, że dla osiągnięcia pokoju znowu trzeba walczyć.
- Jeśli pragniesz pokoju, szykuj się do wojny. - Coulson patrzy na niego beznamiętnie, z tym samym co zwykle stoickim spokojem i Steve zastanawia się, czy agent naprawdę nigdy się nie bał, czy po prostu tak dobrze umie udawać, że przestał.
- Założę się, że powiedział to jakiś rzymski imperator, który do tej pory wojnę widział tylko na stronach ksiąg w bibliotece cesarskiej i miał pewne mylne wyobrażenie o tym, jak to naprawdę wygląda – mówi Steve. Jest w paskudnym humorze.
Coulson uśmiecha się.
- Właściwie to słowa te pochodzą od Liwiusza. Istotnie był rzymianinem, ale zdaje się historykiem, nie cesarzem. I nie powiedział dokładnie tej frazy, którą się mu przypisuje, a tylko „gotujcie się do wojny, skoroście pokoju ścierpieć nie potrafili” i…
- Phil. - Steve mocniej zaciąga paski od swojego uniformu. - Litości. A jeśli teraz zrobisz mi wykład na temat terminu „litość” i tego, co różni tę litość od „współczucia”, to ty i ja będziemy mieć tu pewien problem, kolego.
- Planowałem wykład, ale o zgoła odmiennym temacie głównym, kapitanie. - Coulson nie traci nic ze swojego spokoju, nawet gdy w pozornie zrelaksowanej pozycji opiera się o ścianę. - Chciałem raczej upewnić się, że wiesz, w co się pakujesz.
- Nigdy do końca nie wiedziałem – zdradza Steve, wzruszając ramionami. - I nigdy mnie to nie powstrzymało, prawda?
Tym, co odróżnia tę misję od zwykłej rutyny, do której Steve przyzwyczaił się odkąd go „odmrożono”, jest brak znajomych twarzy dookoła. Phil tylko nadzoruje całą misję, a Sharon koordynuje wszystko z siedziby SHIELD w NY. Nie ma Tony’ego, który mógłby rzucać ironiczne komentarze, nie ma Bucky’ego, u którego boku Steve walczył tak często, że zna już kroki ich wojennego tańca na pamięć; nie ma tu Czarnej Wdowy ani Hawkeye’a, nie ma Hulka i Thora. Nie ma nikogo ze starej drużyny Avengers, a to oni stali się przez te wszystkie lata drużyną Steve’a i przez chwilę, po raz pierwszy, czuje wątpliwości.
Czy naprawdę jest gotów to zrobić? Czy, co najważniejsze, chce to zrobić? Zbudował tu kawał życia, w tym nowym świecie, do którego od początku nie umiał się przystosować. Tu jest jego drużyna, jego przyjaciele – tu jest świat, który zna teraz tak dobrze już, jak kiedyś ten dawny, miniony. Czy powrót do lat czterdziestych jest tym, co w końcu naprowadzi jego życie na właściwie tory?
Z drugiej strony, czy drużyna Avengers jeszcze istnieje? Tony i Bucky uczestniczą w misjach coraz rzadziej. Zmęczony ciągłą walką, która niczego nie zmienia, Tony próbuje ugryźć temat zmianami z innej strony i angażuje się w politykę; Bucky jest zmęczony walką w ogóle, a misją nadrzędną ponad drużyną Avengers stała się dla niego ochrona własnej rodziny. Natasza po rozwodzie z Clintem odsunęła się od reszty, Thora nie widziano na ziemi od tak dawna, że znów zaczyna wydawać się jedynie bóstwem z nordyckich legend i mitów, Bruce pogodził się ze swoim drugim ja i obaj zgodnie stwierdzili, że wolą skupić się na pracy w laboratorium, niż w terenie, zaś Clint… Clint…
Steve z frustracją ściska nos u nasady.
Ostatnim, czego chce, to myśleć o Clincie i ironią losu jest to, że myśleć o nim nie przestaje, nawet jeśli zwykle jest to zaledwie strzęp prawdziwej myśli, zwinięty gdzieś pomiędzy jednym zwojem mózgowym a drugim. Czy oni dwaj mieli w ogóle szansę? Nie tylko na seks i wspólne żarcie kaczki, nie tylko na naprawianie zepsutego piekarnika i rozmowy do rana, na wspólny śmiech i na kłótnie, na niezręczny dotyk, który nie inicjował intymnej bliskości, a tylko oferował pocieszenie i wsparcie i… Steve jest zagubiony. Bo właściwie czym więcej, niż tym, co mieli, jest związek? Ale nie, to przecież nie może być wszystko! Na pewno jest coś więcej w prawdziwej relacji, to nie może być tylko tyle. Nie cała ta niepewność, nie brak stabilizacji, nie lęk, do którego nie ma się nawet prawa.
„Więc na co ty właściwie liczysz, kapitanie?” Steve wzdryga się, kiedy w odbiciu w lustrze zamiast siebie widzi ironicznie uśmiechniętego łucznika, o którym tak bardzo stara się nie myśleć wcale.
Nie wie dokładnie, na co liczy. Ma pewne oczekiwania: że Peggy ucieszy się na jego widok, że z radością przyjmie jego oświadczyny, że będzie stała u jego boku jak dobra, wierna żona, która… która… sielankową wizję psuje nagły zgrzyt. Pamięć o tym, jak Sharon jest podobna do Peggy. Sharon, która nie ma rodziny, bo mieć jej nie chciała, ambitna, przebojowa kobieta, która pnie się po szczeblach kariery, zamiast troszczyć o męża i rodzić kolejne dzieci. A co, jeśli i Peggy pragnie czegoś innego? Nie życia na sposób sielsko-anielski w zgodzie z tym, czego od kobiet i mężczyzn oczekiwano przed wojną? Przecież już wtedy Peggy była i przebojowa, i ambitna. Steve nierozerwalnie złączył w myślach fakt swojego zaginięcia z jej rozwinięciem kariery, ale nie może nie mieć pewnych wątpliwości. Może nie tylko utrata pierwszej miłości skłoniła Peggy do podążania samotną ścieżką kariery, może nawet, gdyby Steve nie zniknął, wybrałaby ją, a nie życie rodzinne? A sam Steve? Jak on się w ogóle odnajdzie w takiej zwykłej, codziennej rzeczywistości, w której nie trzeba walczyć i nie da się przebić głową muru? Cały rasizm i nierówność społeczna, homofobia i uprzedzenia, to wszystko będzie jeszcze tak silne i zakorzenione, a cała rewolucja, która dała grupom, do tej pory spychanym na margines, miejsce w społeczeństwie, wciąż będzie daleko przed nimi?
Tak długo żył w tych czasach, że w pewien sposób przecież nie tylko się do nich przyzwyczaił, ale i nauczył się je doceniać. Wszystkie udogodnienia życia na co dzień, chociażby wygodne metro, którym można tak łatwo dostać się z jednego końca miasta na drugi, samoloty – bukowanie biletów jest teraz dziecinnie proste, wystarczy włączyć internet i… Internet! Steve wzdycha. Będzie mu brakować internetu i tej łatwości w wyszukiwaniu informacji, tego poczucia wspólnoty i bliskości z resztą świata, gdy na wiadomości od bliskich w innym kraju nie trzeba czekać tygodniami, boi wystarczy włączyć telefon czy komputer. Z drugiej strony – czy w czasach, o których myśli z taką nostalgią, naprawdę czekają nań ci „bliscy”, którzy kontaktu z nim mogliby łaknąć?
Tyle się działo, odkąd obudził się „tutaj” i codziennie łapie się na tym, że blaknie i zaciera się coraz więcej z tego „tam”.
Steve odpycha od siebie te myśli, próbując utwierdzić w przekonaniu, że początkowe uczucie wyobcowania przecież w końcu minie (tak, jak minęło, gdy przybył tu), a potem już będzie dobrze i tak, jak być powinno – będzie Peggy, której oczy rozświetlą się szczęściem na jego widok. Och, jak dobrze jest wyobrażać sobie jej przejęcie, radość i niedowierzanie, gdy zacznie jej opowiadać o wszystkim, czego był świadkiem! Steve jest pewien, że będzie zaśmiewać się z prezerwatyw, które można kupić w automacie na rogu ulicy i że rozpromieni się, gdy usłyszy, że Ameryka doczekała pierwszego czarnoskórego prezydenta, a marzenia ich wspólnej przyjaciółki, Juliette Swinton, która kochała kobiety, nie są dłużej mrzonkami, a stały się faktem, gdy wprowadzono i zalegalizowano równość małżeńską? Może nawet… może nawet Steve opowie Peggy o tym, co czuł do Tony’ego Starka? Ciekawe, co ona na to. Będzie mu współczuć? A może zbeszta go, że tak długo czekał i dał go sobie odebrać? Na pewno nie, będzie zbyt szczęśliwa, że wrócił do niej. Bo na pewno nie okaże mu wzgardy – Peggy nie była taka. Będzie wspierająca, kochana i dobra, tak, jak ją zapamiętał.
I będą tam wszyscy koledzy z wojska! Będzie jego mama – Steve czuje ucisk serca na myśl o tym, że, jeśli wszystko pójdzie tak, jak zaplanował, to niedługo zatonie w objęciach Sarah Rogers, a ona będzie taka dumna z niego i taka szczęśliwa, że wrócił bezpiecznie. Przedstawi jej Peggy – oczywiście, zanim jeszcze zada Peggy to jedno, najważniejsze pytanie – a ona ich pobłogosławi. Do ołtarza zaś Peggy, prześliczną i przejętą, w białej, długiej sukni, poprowadzi Howard Stark, wielki przyjaciel ich obojga. Kibicował im od samego początku. I będzie tam też jego żona, mądra, elegancka Maria, do której Peggy będzie mogła zwrócić się wstydliwie po kilka porad na temat ich małżeńskiego pożycia i-
- i nie będzie Tony’ego.
Nie będzie Tony’ego, bo Tony przyjdzie na świat znacznie później. Urodzi się, kiedy Steve i Peggy będą mieć już gromadkę swoich dzieci (koniecznie co najmniej dwoje: śliczną dziewczynkę, która będzie podobna do swojej matki i jasnowłosego, rezolutnego łobuziaka, który nigdy nie będzie musiał chodzić w podartych spodniach i chorować na astmę, bo Steve dzięki serum nie przekaże synowi słabych, wadliwych genów, przez które sam tak cierpiał w dzieciństwie). Zabawnie pomyśleć o tym, że może mały Tony będzie się bawił u nich w domu? Albo będzie nazywał jego samego „wujkiem Stevem”? Steve uśmiecha się czule do tej myśli. Byłoby wspaniale, gdyby mógł pomóc Howardowi i Marii wychować syna na wspaniałego mężczyznę – bez okropnej, bolesnej śmierci rodziców, bo w odpowiednim momencie zapobiegnie tragedii, razem z Howardem schwytają i ustabilizują Bucky’ego, a potem… a potem…
Steve wciąga powietrze przez zęby, kiedy z całą mocą uderza go okrutna prawda.
A potem Tony i Bucky nie będą razem, bo Bucky, uzdrowiony i przywrócony wcześniej, będzie od Tony’ego znacznie przecież starszy. Nie będzie ich małej rodziny, nie będzie Morgan Stark. Syn Nataszy – o ile w tej nowej rzeczywistości Natasza będzie miała syna – wychowa się w przytułku, zapomniany i opuszczony przez wszystkich. Czy w ogóle powstanie drużyna Avengers? Steve mógłby tego dopilnować! Mógłby sprawić, że wszystko potoczyłoby się tak, jak powinno...
Może nawet, gdyby szczerze porozmawiał z Buckym, zdołałby wyjaśnić mu, że ten dzieciak, Tony Stark, będzie kiedyś miłością jego życia? Może Bucky zgodziłby się na niego poczekać? I może wtedy udałoby się nie burzyć tego, co w tej przyszłości tak dobre przecież i piękne – rodziny Starków, Tony’ego w objęciach Bucky’ego, Marii Stark, uśmiechającej się do Howarda – a tylko pozbawić to goryczy i bólu. Śmierci, naznaczającej wszystko.
Steve może to zrobić. Da radę to zrobić. Wszystko będzie dobrze, musi tylko…
Bierze głęboki oddech, ostatni raz upewnia się, że czas ustawiony jest odpowiednio, a potem skacze.
***
Ciszę przerywa tylko odgłos splecionych ciał, poruszających się w jedwabnej pościeli, symfonia drobnych jęków i szybkich oddechów. Przepełnione pożądaniem oczy Bucky’ego ciemnieją jeszcze bardziej, gdy Tony krzyczy, na granicy orgazmu.
- James… - błaga Tony, wyginając się w jego stronę. - Jeszcze trochę. Jeszcze trochę, kochanie, proszę, tak mi dobrze…
Palce Bucky’ego, miękko gładzące jego zarumieniony policzek, kontrastują z ostrym, mocnym tempem, w którym wbija się w rozgrzane, śliskie ciało.
- Jeszcze trochę… jestem tak blisko, Tony, jeszcze tylko…
Tony zaciska się na nim, przyciągając mocniej do siebie; przez chwilę patrzą sobie w oczy z tak bliska, złączeni najbardziej, jak to tylko możliwe – a potem Tony przekręca ich obu, jego silne ramiona, dźwigające codziennie ciężką zbroję, z łatwością obejmują plecy i biodra Jamesa tak, by ten leżał na plecach, a Tony go ujeżdżał – i James śmieje się namiętnym, zdyszanym śmiechem, zachwycony tą siłą i tym ciepłem, i jest tak blisko, i jeszcze tylko trochę, aż…
Ostry, naglący dźwięk alarmu rozlega się w całej posiadłości.
- Kurwa! - krzyczy Tony, ale jest już za późno, żeby powstrzymać spełnienie. Dochodzi mocno, jednocześnie zszokowany i pozbawiony tchu, a James podąża za nim, przez chwilę nie wiedząc, co się wokół nich dzieje. Kiedy odzyskuje oddech, Tony zsuwa się z niego, sięgając po swoje spodnie. Czuje, jak drżą mu ręce.
- Jarvis! - Głos Bucky’ego jest głośny jak trzask bicza, gdy uruchamia specjalny protokół SI. - Co się dzieje? Czy zostaliśmy zaatakowani?
- Wykryto obecność intruza przed drzwiami sypialni, sierżancie – odpowiada Jarvis, nie tracąc nic ze swojego kamiennego spokoju. - Przepraszam, zareagowałem pospiesznie. Nie wykryto żadnego zagrożenia…
- Jakim, kurwa, cudem, ktoś, kto znajduje się nagle przed drzwiami naszej sypialni nie stanowi żadnego zagrożenia?! - Tony wściekle szarpie za pasek dżinsów, zapinając je i z trudem powstrzymując się przed rozwaleniem drzwi – i intruza za nimi – z repulsora. - Przysięgam na Teslę, że jak ten skretyniały, pozbawiony mózgu i kultury pacan nas podsłuchiwał, to odstrzelę mu uszy!
- Tony, na Boga. - Bucky siedzi na łóżku, nagi i oszołomiony, bezradnie spoglądając na swojego męża. - Ty wiesz, kto tam stoi?
- Oczywiście, że Strange! – odpowiada Tony ze złością. - Nikt inny nie byłby w stanie zjawić się tu nieoczekiwanie, ominąć zabezpieczenia, a przy tym „nie stanowić zagrożenia” – parodiuje swoją sztuczną inteligencję. - Strange stanowi zagrożenie, J! Dla mojego zdrowia psychicznego stanowi!
- Zapamiętam, Stark. - Dobiega ich po chwili zza drzwi. - A teraz, czy możesz się skończyć wydzierać i tu przyjść? Nie chciałbym tam wchodzić, bo nie wiem, co zobaczę – usłyszałem już wystarczająco dużo – dodaje i Tony mruczy coś, co brzmi jak „oskalpuję drania tą jego mandalą!” – a sprawa jest, uwierzcie, wyjątkowo pilna.
- Co jest na tyle pilnego, żeby włamywać się ludziom w środku nocy do domu?! - Tony szarpnięciem otwiera drzwi, upewniwszy się, że James zdążył się ubrać. - Ty nadęta, czarodziejska buło, jak ustalałem protokół, w którym byłeś „bezpiecznym gościem”, to chyba nie przemyślałem tego za dobrze! Odbiło ci? Co ty, wpadłeś posłuchać, jak uprawiamy seks?
- Tłumaczę ci, że mam pilną sprawę…
- To trzeba było zadzwonić!
- Tony. - Tym razem to Bucky zwraca mu uwagę i Tony od razu przestaje krzyczeć, spoglądając w jego stronę. Ale Bucky nie patrzy na niego, skupiony na człowieku, który bezwładnie zawisł w powietrzu, otoczony żarzącą się, czerwoną kulą magii. Nie wygląda, jakby był ranny – wygląda, jakby spał, kiedy miarowo unosi się jego klatka piersiowa, a powieki trzepoczą, gdy śni o czymś głęboko.
Jest taki drobny i szczupły. Zupełnie inny, niż się go nauczyli pamiętać i Bucky Barnes gwałtownie wciąga powietrze. Steve Rogers wygląda tak, jak na chwilę tuż przed przyjęciem serum, zupełnie, jakby to się nigdy nie wydarzyło.
- Steve? - pyta z wahaniem Tony, unosząc brwi ze zdumieniem. - To... to on, prawda? Ale... Co się tu, do cholery, dzieje?
- Przejdźmy do jakiegoś… salonu, dobrze? - Strange pozostaje niewzruszony, kiedy ogarnia wzrokiem sypialnię i ani słowem nie komentuje zapalonych świec, ani do połowy wypitej butelki drogiego szampana. - Naprawdę muszę z wami porozmawiać, zanim podejmę decyzję, to zrobić z nim dalej.
James w pierwszej kolejności upewnia się, że dzieci są bezpieczne i śpią spokojnie. Na szczęście ich pokoje są wyciszone i odizolowane dźwiękowo, a monitorujący je nieustannie Jarvis czuwa nad ich bezpieczeństwem – ale i tak, tkwiąca głęboko w Buckym potrzeba, musi zostać zaspokojona. Nie będzie w stanie zająć się niczym innym, jeśli będzie miał choć cień obawy, że jego rodzinie coś grozi. Więc, kiedy schodzi na dół, Tony uśmiecha się do niego miękko.
- Śpią?
- Jak susły. - Bucky siada obok na kanapie – naprzeciwko nich, tkwi w wygodnym fotelu Stephen Strange. Jakimś sposobem nawet w komfortowym „uszaku”, stworzonym specjalnie po to, by móc się w nim odprężyć i zrelaksować, udaje mu się pozostać sztywno wyprostowanym i czujnym. Ale na wspomnienie dzieci przelotny uśmiech na chwilę odmienia jego surową twarz.
- Jak miewa się Morgan?
- Znakomicie, kiedy nie ma cię obok i nie możesz jej pokazywać portali. - Tony pochyla się, by nalać do trzech filiżanek świeżo zaparzonej kawy, podsuwa jedną gościowi, a dwie bierze dla siebie i Jamesa. - Wpadłeś do nas ze znokautowanym Kapitanem Ameryką w wersji pre-serum, żeby zapytać, jak miewa się nasze dziecko? Oryginalne, Stephen, nawet jak na ciebie.
Tony nie może powstrzymać się od patrzenia na Steve'a. Nieprzytomny mężczyzna wygląda na tak kruchego.
- Nie znokautowałem go. - Strange z przyjemnością pije kawę, na chwilę przymykając oczy. - Znakomita kawa, Anthony. Zdradzisz mi, skąd pochodzi?
- Powiedz mu coś – mówi z groźbą w głosie Tony, spoglądając na Jamesa – bo nie wytrzymam i mu wsadzę tę kawę w dupę.
- Wybacz, Stephen. - Bucky wywraca oczami na wybryki swojego męża i patrzy na maga. - Aczkolwiek może zostawmy niezobowiązujące pogawędki na później i istotnie powiesz nam, o co w tym wszystkim chodzi.
- To może się wam nie spodobać – mówi Strange i obaj jednocześnie prychają.
- Wiesz, Stephen. - Tony patrzy na niego z bezmiarem drwiny. - Ten nie-znokautowany, chuderlawy i nieprzytomny Steve, wiszący koło nas w powietrzu, też nam się nie do końca podoba. Więc może zacznijmy od tego?
Więc Doktor Strange mówi im o wszystkim. O tym, jak Steve postanowił dołączyć do misji, organizowanej w największej tajemnicy przez jedną z komórek SHIELD. O tym, jak podczas tej misji trwania odłączył się od swojej grupy i ślad po nim zaginął. O tym, jak powiadomiona o anomaliach w linii czasowej najwyższa rada magów była zmuszona interweniować, gdy chaos, spowodowany zmianą czasu, wymknął się spod kontroli. O tym, jak zadecydowano, by sprowadzić Steve’a Rogersa z powrotem, odebrać mu wszelkie moce, umieścić go pod tymczasowym nadzorem i wspólnie z zespołem, do którego tyle lat należał, zadecydować co dalej.
- Anomalie? - Tony marszczy brwi i wymieniają z Jamesem zaniepokojone spojrzenia. - Co dokładnie się stało? Zaszły jakieś zmiany?
- Co zrobił ten gnojek? - pyta wprost zagniewany Bucky. - Jak mógł być takim aroganckim, samolubnym osłem? Naprawdę chciał zmienić linię czasową?
- I nawet mu się to udało. - Strange kręci głową i, kiedy pociera oczy, widać, że jest znużony. - Postawił wszystkich w stan najwyższej gotowości i każdy z nas się dwoił i troił, żeby zapobiec kataklizmowi.
- Ale przecież podróżowaliśmy już wcześniej w czasie – zwraca mu uwagę Tony. - I nic się nie stało?
- Bo nie próbowaliście mieć żadnego znaczącego wpływu na ówczesną linię czasową – wyjaśnia Strange. - A on postanowił wrócić do przeszłości, zostać tam – i tym samym wyrzucić całą przyszłość, która już przecież się stała, do kosza.
- Co? - Bucky dławi się powietrzem. Nie może oddychać, kiedy myśli, że – nawet o tym nie wiedząc – mógł wszystko stracić. - Jak to: postanowił wrócić do przeszłości? Przecież to całkowicie zmieniłoby przyszłość! Jak mógł o tym nie pomyśleć? To jest…
- James. Spokojnie. - Miarowa, ciepła dłoń Tony’ego, położona na jego udzie, stabilizuje go i uziemia. Przyciąga go mocno i przylegają do siebie, łącząc długi pocałunek, zrodzony ze strachu i niepewności. - Mam cię. Jesteś tu. Obaj jesteśmy. Są nasze dzieci. Nic się nie zmieniło.
- Nie zmieniło się, bo to odwróciliśmy. - Stephen Strange patrzy na nich z surowym, intensywnym smutkiem. - Nie powiem wam, co się stało – co mogło się stać, gdyby nie interwencja magów – ale nie wolno bawić się z czasem, Anthony. Ty i wszyscy Avengersi powinniście zapamiętać to sobie. Nie można zadzierać z porządkiem świata. Tym razem byliśmy o krok od katastrofy.
- Czego od nas wymagasz? - pyta Tony. Patrzy na śpiącego Steve’a z oszołomieniem i potrząsa głową. - Co za pieprzony bałagan. Zjawiłeś się tu z nim, żeby…
- Wiem, że to wasz przyjaciel – odpowiada mag wprost. - I wiem, że powinienem przekazać go SHIELD, oraz że wy też macie obowiązek to zrobić. A wtedy najprawdopodobniej…
- Zostanie postawiony przed sąd wojenny. - Bucky drży tak mocno, że jego zęby prawie szczękają o siebie. - Skażą go, zamkną w więzieniu, a my…
- Nigdy więcej go nie zobaczymy. - Tony odwzajemnia jego wystraszone spojrzenie. - Skazany jak przestępca, zniknie na wieczność bez słowa.