Aby wyleczyć rany, należy ich przestać dotykać

Marvel Cinematic Universe Marvel The Avengers (Marvel Movies) Marvel (Comics)
F/M
M/M
G
Aby wyleczyć rany, należy ich przestać dotykać
author
Summary
(Nigdy nie sądziłam, że to się kiedykolwiek wydarzy, a jednak to się dzieje! Dalszy ciąg Blizn przed Wami. Czytanie bez znajomości pierwszej części serii możliwe, acz nieco trudne, bo wchodzimy w ciąg dalszy mocno związany z poprzednią częścią, z masą odniesień do niej.)- Nat też wpadnie?- Nie – powiedział Clint i jakiś ostrożny ton zabrzmiał w jego głosie. - Tylko ja. Masz piwo?- Likier czekoladowy.- Ja pierdolę, Rogers, co ty robisz ze swoim życiem?- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Za ile będziesz?- Jak kupię browar. Zamawiaj tę kaczkę, kapitanie.
All Chapters Forward

Chapter 7

Steve wraca do swojego mieszkania, choć pewna opiekuńcza część jego istoty, której istnienia nawet do tej pory nie podejrzewał, głęboko sprzeciwia się zostawieniu u Starków malucha znalezionego pod swoimi drzwiami. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że w opiece nad dzieckiem, szczególnie tak małym, ci dwaj – Tony i Bucky – mają na pewno więcej doświadczenia niż on. Zwłaszcza z pomocą Jarvisa, który opiekuje się mieszkańcami swojego domu lepiej, niż najstaranniej wykwalifikowany lekarz. No i z wątpliwą, acz entuzjastyczną pomocą Morgan: dziewczynka na widok niemowlęcia, śliniącego się na kanapie i z zapałem ssącego swój kciuk najpierw zaniemówiła, a potem wyraziła gorący zachwyt połączony z nadzieją, że będzie jej wolno karmić go butelką. Oraz zabrać na quada. Steve nie może nic poradzić na to, że wciąż śmieje się na wspomnienie przerażonej miny Bucky’ego, który jest w oczywisty sposób rozdarty pomiędzy czułością dla córki, a nieustannym przestrachem o pomysły, które mogą wpaść jej do głowy.

Wbiega do budynku, z przyzwyczajenia ignorując windę (Clint śmieje się często z niego, kiedy z uporem tłumaczy chęć wchodzenia po kilku kondygnacjach schodów treningiem, bo nie chce wyjść na mięczaka i przyznać, że po prostu odmawia korzystania z windy, bo akurat wtedy ktoś może przecież bardziej jej potrzebować, ale zwykle oczy Clinta są wtedy czułe, a jego uśmiech miękki na brzegach, więc Steve nie przejmuje się jego docinkami i z aprobatą patrzy, jak Clint sam podejmuje ten dziwny nawyk i nawet swój rower taszczy już ze sobą po schodach). Myśl o Clincie jest jednocześnie pełna zmartwienia i złości, bo – naprawdę! – mógłby dać w końcu znać, że żyje i ma się dobrze, zamiast kazać mu polegać na skąpych i niechętnych wiadomościach od Nataszy, które są wyjątkowo, nawet jak na jej obcesowość, zdawkowe: Clint wstał i zdjęli mu szwy. Clinta czeka długoterminowa, nużąca praca z fizjoterapeutą, jeśli chce w pełni odzyskać sprawność w lewej dłoni. To ostatnie bardzo martwi Steve’a, bo, mimo że wie przecież o tym, że łucznik jest oburęczny, to wie też, że o ile Clint może z nieskończoną cierpliwością spędzać długie tygodnie na śledzeniu kolejnego celu i nie wykaże grama zniecierpliwienia, gdy misja się przedłuży, to jest też jedną z najbardziej lekkomyślnych osób w stosunku do samego siebie. A to wiele mówi o tym, jak niefrasobliwym odnośnie własnej kondycji kto jest człowiekiem, kiedy zna się Tony’ego Starka.

Gdy dociera na swoje piętro, przez chwilę waha się, nim z obawą przekroczy załom korytarza i spojrzy na drzwi mieszkania. Tym razem na szczęście na progu nie leży kolejne płaczące dziecko, ale nerwy Steve’a są w strzępach i odmawia modlitwę dziękczynną, przekręcając klucz w zamku. Chryste, jaka to jest jednak rudera, uświadamia sobie, kiedy szybkim spojrzeniem obrzuca zagracony przedpokój, rozgałęziający się w inne pomieszczenia na kształt ponurego węża, który połknął za dużo i dopiero zaczyna zdawać sobie sprawę, że trochę przekombinował. Trawienie w trzewiach zabałaganionych pokojów jest maksymalnie przeciążone i Steve po raz kolejny dziwi się, jak wiele rzeczy, zbędnych i tych absolutnie potrzebnych, jest w stanie pomieścić ten przecież przeciętny, nowojorski metraż. Któryś już raz z kolei ma ochotę wziąć z kuchennej szuflady parę mocnych, czarnych worków na śmieci, napełnić je tą toną nieużywanych hantli, zepsutych rowerowych dętek, podartych podkoszulków i nieprzeczytanych nigdy numerów New York Timesa, ale kolejny raz chęć ta przegrywa ze wzruszeniem ramion i odłożeniem jej na święte nigdy-jutro, czyli dzień, który nie nadchodzi, ale który zawsze jest komfortową wymówką. Jutro tu zrobi porządek. Jutro w końcu zdobędzie się na odwagę i porozmawia z Clintem. Jutro powie Tony’emu, że nie chce mieszkać w Wieży Avengersów i będzie udawać, że nie widzi pełnych litości i poczucia winy spojrzeń Bucky’ego. Jutro powie Nat, że jeśli się z kimś rozwodzi, to nie po to, żeby wciąż nazywać tę osobę swoim mężem i nie będzie uciekać przed konfrontacją, kiedy ona w odpowiedzi zapyta go, czemu właściwie mu to przeszkadza, a po jej tonie będzie dobrze słychać, że zna już odpowiedź.

Jutro. Jutro było stabilnym, bezpiecznym kołem ratunkowym, którego nikt nigdy nie używa, ale o którym dobrze wiedzieć, że jest pod ręką, zwłaszcza kiedy czyjeś życie wygląda tak, że lubi dużo pływać wspak, po pijanemu i w lodowatej wodzie, do której skacze na główkę.

Steve jeszcze przez chwilę bawi się myślą, by w końcu zamienić to nigdy nie nadchodzące, mityczne jutro na dziś, ale w efekcie macha tylko ręką i idzie do kuchni, zrobić sobie kanapkę. Jezu, jest taki zmęczony, że ledwie się trzyma na nogach. Oczywiście nie zrobił po drodze zakupów, więc do jedzenia ma w zasadzie tylko pewien zapas mleka dla niemowląt, które przywiozła Pepper i słone paluszki. W końcu gotuje ryż i wyciąga z zamrażalnika kurczaka, bo przecież druga w nocy to świetna pora na obiad. Mógłby, oczywiście, zamówić jakąś pizzę, bo w Nowym Jorku całodobowe knajpy z fastfoodem są na każdym rogu ulicy, ale gotowanie go uspokaja. Rozmraża mięso w mikrofalówce, kroi na cienkie paski, marynuje szybko w miodzie i piwie, dzieli na różyczki nieco podwiędły brokuł i prawie przeocza w tym wszystkim dźwięk przychodzącego smsa. Wyciera dłonie w kuchenną ścierkę, sięgając po telefon i uśmiecha się szeroko, widząc załącznik wiadomości: zdjęcie przedstawia leżącego na łóżku Tony’ego, który jedną ręką przygarnia do siebie roześmianą Morgan, a drugą troskliwie podtrzymuje śpiące na jego piersi dziecko. Uśmiech Steve’a jest pełen ulgi, kiedy uświadomi sobie, że ten niechciany przez własnych rodziców maluch jest pod dobrą opieką. Jeszcze nie wie jak i czy kiedykolwiek będzie w stanie zrozumieć Nataszę, która postanowiła urodzić swoje dziecko i je potem porzucić, ale już czuje, jak trochę ściska mu się serce na myśl, że pewnie trafi do jakiejś – wspaniałej zapewne i opiekuńczej, bo Pepper Potts z pomocą niezawodnego Jarvisa już się o to postara – rodziny zastępczej, a po jakimś czasie wszyscy o nim zapomną. Może i dobrze. Może maluch nie będzie musiał żyć z piętnem tego, że kiedy się urodził, to nikt go nie chciał, a jego matka jest nieodpowiedzialną, okropną… Steve zaciska palce na blacie tak mocno, że aż bieleją mu kostki i przez chwilę oddycha ciężko, kiedy w tym samym czasie boi się, że się porzyga ze złości i stanowczo każe sobie natychmiast przestać. Nie zna całej sytuacji. Nie może oceniać. Nie mają teraz łatwej relacji, on i Nat, ale jest przecież jego przyjaciółką. Do diabła, nawet, gdyby nie była, to nadal jest człowiekiem, a człowiek ma prawo do błędów, prawda? Steve wie o tym, nawet, jeśli wszystko w nim twierdzi, że porzucenie własnego dziecka na czyimś progu to taki błąd, którego się nie da wyjaśnić. Nie, żeby Natasza w ogóle miała szansę to zrobić, kiedy wciąż jest w Niemczech, ale ktoś musiał zrobić to za nią, ktoś, komu zaufała na tyle, by myśleć, że zajmie się jej synem. Bo Steve zdecydowanie woli tę wersję, niż tę, w której Nat by o to zwyczajnie nie dbała. Może i nie jest najbardziej czułą osobą na świecie, ale nie jest… nie mogłaby…

Dobra. Steve już po fakcie uświadamia sobie, że rozgotowany ryż zamienił się w gęstą papkę i przywarł na amen do garnka, a kurczak na patelni spalił się i jest twardy na tyle, by połamać sobie na nim zęby.

Wyrzuca więc niedoszłą kolację do kosza. To tyle, jeśli chodzi o uspokajającą moc gotowania. Zjada nieapetycznie wyglądający, podżółknięty brokuł, popija pozostałym z marynaty piwem i idzie spać, chociaż mija kilkadziesiąt minut bezsensownego przewracania się z boku na bok, nim w ogóle jest w stanie w końcu zasnąć.

 

***

Budzi go telefon. Steve ma pod powiekami piasek i jest cholernie niewyspany, ale nadal jest Stevem i to jego steve’owe poczucie obowiązku wygrywa z chęcią walnięcia smartfonem o ścianę. Odbiera, starając się ukryć ziewanie.

- Tak? - mówi nieprzytomnie, sprawdzając godzinę. Dobry Boże, jest ledwie ósma rano, przecież on dosłownie dwie godziny temu zasnął.

- Cześć, wujku! - radosny głos Morgan sprawia, że uśmiecha się i wcześniejsza irytacja znika jak ręką odjął. Jak on kocha tego zwariowanego dzieciaka. - Wpadniesz na śniadanie? Wpadnij! Będziemy mieli gofry, no i Roger się nie może doczekać! To znaczy Roggie, bo ja na niego będę mówiła Roggie, jest jeszcze taki mały…

- Roggie? - powtarza po niej Steve, nie nadążając trochę za wartkim nurtem rozmowy. - Kim jest Roger, skarbie?

- No przecież tym małym dzieckiem, które przyniosłeś, wujku – wyjaśnia Morgan dorosłym tonem sędziwej staruszki. - Jest taki słodki.

Z tym nie sposób się nie zgodzić. Steve przełącza telefon na głośnomówiący i idzie do łazienki, żeby umyć zęby. Morgan opowiada mu w międzyczasie o gofrach, o bitej śmietanie i śliwkowym dżemie, o czekoladzie i mleku czekoladowym, które najwyraźniej powinien ze sobą przynieść, a nawet o tym, jak Roggie zrobił kupę i jak to okropnie śmierdziało. Steve kręci głową, kiedy Bucky w końcu przejmuje telefon i stanowczo każe córce iść się ubrać, zamiast wciąż biegać po mieszkaniu w piżamie.

- Roger, co? - pyta, bezskutecznie starając się wbić w zbyt ciasne dżinsy, nim jego zaspany umysł pojmie w końcu, że spodnie te zdecydowanie nie należą do niego, tylko do Clinta. Przekopuje się przez stos wypranych ubrań, których w końcu nikt nie pochował do szafek i z triumfem znajduje coś, co da się założyć na rodzinne śniadanie, nawet, jeśli wciąż jest tak pomięte, że wygląda, jakby przespał w tym całą noc. - Rozumiem, że to całkiem przypadkowe imię?

- Dzieciak musi się jakoś nazywać, póki tu jest, nie możemy go stale wołać „dzieciakiem” – wyjaśnia Bucky, w tle mówiąc do Tony’ego, że Dummy próbuje założyć Rogerowi pieluchę i zaraz wyrwie mu nogę, oraz upominając córkę, że piasek kinetyczny na całym kuchennym stole to zdecydowana przesada. Steve jest przyzwyczajony do tej podzielności uwagi, jak każdy, kto dzwoni do Starków, więc w międzyczasie kończy się golić i wciąga na siebie sweter. Ignoruje też nieprzyjemne ściśnięcie żołądka, które czuje, kiedy słyszy o tym "póki tu jest", bo to tylko przypomina o tymczasowości tego rozwiązania. Roger, czy jakkolwiek nazwą chłopca, nie zostanie przecież u Starków na zawsze. - A skoro przyniósł go do nas Rogers, to sam rozumiesz, że się nasunęło.

- Mały jest biedny i bez głupiego imienia, nie rozumiem, czemu go tak krzywdzisz – wytyka Steve i prawie słyszy przez telefon, jak Bucky wywraca oczami.

- A co, miałem go nazwać Grant? Dobrze wiesz, że Morgan by to też zdrobniła, a nie dopuszczę do tego, by jakiekolwiek dziecko się pod moim dachem nazywało Mrówką*. Pośpiesz się, Stevie, bo zjemy ci wszystkie gofry. I kup po drodze mleko czekoladowe, bo Morgan tak się o nie dopomina, że zaraz się zapowietrzy z emocji.

Gdy Steve dociera na miejsce, na rodzinnym śniadaniu Starków poza samymi Starkami jest też oczywiście mały Roggie i Pepper Potts z mężem i córkami. Dziewczynki niemal od razu biorą w obroty Morgan i porzucają śniadanie na rzecz zabawy na górze, zabierając ze sobą przyniesione przez Steve'a mleko czekoladowe i kilka gofrów, więc dorośli mogą swobodnie rozmawiać. Steve wita się z Happym uściskiem dłoni i całuje Pepper w policzek. Pepper obdarza go półuśmiechem, po czym wraca wzrokiem do leżących przed nią kartek w formacie A-4

- Zredagowałam i wydrukowałam formularz tymczasowego prawa do opieki zgodny ze stanem nowojorskim – informuje Tony’ego, który kołysze dziecko w ramionach i z wprawą karmi je mlekiem z plastikowej butelki. - Musicie to podpisać wraz z Jamesem, jeśli mały ma tu zostać, póki… cóż, nie wiem dokładnie. - Marszczy brwi i wzrusza nieco bezradnie szczupłymi ramionami. W przeciwieństwie do wymiętego ubrania Steve’a, Pepper ma na sobie nienagannie odprasowaną bluzkę i ołówkową spódnicę, a jej mąż nosi nawet krawat. Z tego, co zdążył zobaczyć Steve, nim dziewczynki zniknęły na górze, bliźniaczki są ubrane w schludne, markowe sukieneczki i stanowią doskonałe przeciwieństwo Morgan, która – podobnie zresztą jak Tony – wciąż nosi piżamę. Inna sprawa, że Tony Stark nawet w piżamie potrafi wyglądać tak, jakby był to właściwy strój na każdą okazję. Bucky zabiera dziecko od męża, by Tony mógł napić się kawy i kołysze małego Rogera w ramionach, a maluch niemal natychmiast błogo zasypia. Szczęśliwy dzieciak, zupełnie nieświadomy tego, jak zatroskani są z powodu jego obecności wszyscy, zebrani przy stole, zasępieni dorośli. - Bo rozumiem, że dziecko tu na razie zostanie?

- To chyba jedyna sensowna opcja? - Tony próbuje brzmieć logicznie i zracjonalizować rozsądkiem swoje i tak doskonale widoczne pragnienia, chociaż nikomu nie umyka czuły gest, jakim ostrożnie gładzi włosy śpiącego w objęciach swojego męża dziecka. - Rozmawialiśmy o tym w nocy, Pep i razem z Jamiem uważamy, że oddanie go do jakiegoś… przytułku w ogóle nie wchodzi w grę. Przynajmniej póki nie dowiemy się, jak na całą tę… sytuację... jak na nią się zapatruje Natasza.

- Nie powiedzieliście jej jeszcze o nim? - dziwi się Pepper i teraz przychodzi kolej Bucky’ego, by wzruszyć ramionami.

- Nie wiemy, co tak naprawdę zaszło, ani co skłoniło ją do oddania dziecka. Lubię Romanov i nie uważam jej za pozbawioną empatii i ludzkiej przyzwoitości… cóż, tu użyłbym brzydkiego słowa, ale nie chcę ranić Rogerowi dziecięcych uszu. W każdym razie… jak to się mówi prawnie? Jest niewinna, póki nie udowodni się jej winy. A chyba nikt na jej miejscu, będąc na drugim końcu świata, nie chciałby przebyć całej drogi powrotnej ze świadomością, że jego dziecko zostawiono na czyimś progu jak zbędny balast. Dowie się, jak wróci.

- James jest zbyt uprzejmy, by wyrazić najgłębiej skrywaną obawę, że gdyby wiedziała wcześniej, mogłaby za wszelką cenę uniknąć konfrontacji i w ogóle nie wrócić. - Tony wywraca oczami, kiedy Bucky spogląda na niego z przyganą. - Nie patrz tak na mnie, kochanie. Każdemu w tym pomieszczeniu musiało przyjść to do głowy. W końcu urodziła to dziecko. Komukolwiek je zostawiła, na pewno brała pod uwagę, że jeśli coś pójdzie nie tak…

- To jej dziecko zostanie podrzucone akurat pod drzwi mojego mieszkania? - Steve odkłada niedojedzonego gofra i sięga po niemal już pusty dzbanek z kawą, bo zdecydowanie potrzebuje kofeiny. - Przecież to nie ma sensu. Ona tam nawet nie mieszka.

- Ona nie, ale mieszka tam jej były mąż i jego współlokator, hiperodpowiedzialny Steve Rogers. - Tony podaje Dummy’emu pusty dzbanek i nakazuje mu zrobić więcej kawy. - Ktokolwiek zostawił ci dziecko, wiedział dobrze, co robi. Zatem wiedział też zapewne, że Nat nie ma teraz w kraju. Jeśli z jakiegoś powodu nie mógł dłużej opiekować się Roggiem, na pewno było łatwiej podrzucić go na Brooklyn, niż do Berlina. Poza tym… - Tony patrzy na nich uważnie. - Czy ktoś z was w ogóle wie, gdzie tak naprawdę mieszka Romanov, odkąd rozwiodła się z Bartonem? Tak myślałem – ciągnie, kiedy nikt nie odpowiada. - Nawet Jarvis nie jest w stanie jej namierzyć. Cóż, moi drodzy, przyjaciółka czy nie, musimy pamiętać, że jest ona przede wszystkim znakomicie wyszkolonym szpiegiem. Łatwiej wyśledzić, gdzie mieszka niefrasobliwy w ukrywaniu swojego adresu Kapitan Ameryka, niż…

- Przepraszam, niefrasobliwy? - Steve powtarza po nim z irytacją. - A to nie tak, że rezydencja cholernych Starków jest notorycznie pokazywana we wszystkich kanałach dotyczących projektowania wnętrz i domów? Przecież właściwie każdy w kraju wie dobrze, gdzie wy mieszkacie!

- Prawda – zgadza się z nim Tony. - Ale rezydencja Starków jest jednocześnie bardzo dobrze chroniona. Śmiem twierdzić, że nasz system obrony jest bardziej zaawansowany niż ten, którym dysponuje pieprzony Pentagon, przynajmniej Rhodey nigdy nie zaprzecza, jak tak mówię. A w waszej okolicy nie ma nawet wielu kamer. Łatwiej zostawić u was cokolwiek, niż przywieźć to tutaj. Bez urazy, Steve, ale gdyby ktoś się uparł, przy odrobinie sprytu zdołałby podrzucić ci pod drzwi i słonia, a nikt by tego nie zauważył.

- Naprawdę, Tony? Słonia? - Steve jednak sięga po gofra, skoro Dummy wciąż nie wraca z kawą. - Pominę już tę absurdalną przesadę… czy Jarvis nie był w stanie dotrzeć do tego, kto zostawił małego na moim progu? Jarvis? - dodaje, uświadamiając sobie, jak niegrzeczne jest traktowanie SI jak niepełnoprawnego członka rozmowy, w której przecież na pewno – nawet, jeśli nie w sposób aktywny – uczestniczy. - Udało ci się coś ustalić?

- Przykro mi, kapitanie. - Jarvis brzmi na pełnego niechęci do własnego braku kompetencji i Steve ma ochotę poklepać go pocieszająco po fantomowym ramieniu, albo chociaż którymś serwerze. - Niestety, zasięg kamer w okolicy pańskiego budynku jest naprawdę mocno ograniczony. Jednocześnie sama okolica jest gęsto zaludniona i przy ilości obecnych w pobliżu miejsca zdarzenia osób nie byłem w stanie stwierdzić, skąd przyszedł i kto zostawił panicza Rogera pod pańskimi drzwiami. Kamery zarejestrowały w akceptowalnym obrębie czasowym piętnaście osób niosących dzieci, bądź coś, co mogło być śpiącym dzieckiem.

- Albo małym słoniem – mruknął Tony i Steve posłał mu ciężkie spojrzenie. - Do rzeczy, J. Dodając do tego możliwość, że dzieciaka przywieziono samochodem, pora przyznać, że nie da rady namierzyć tajemniczego dostawcy. Dobra, Pep, gdzie mamy podpisać te papiery? Póki jego matka nie wróci, Roggie zostaje z nami. Dummy! Co ty, do licha, robisz tyle czasu w tej kuchni? Jesteś w stanie zaprojektować i założyć całą plantację, nie mów mi nagle, że nie dasz rady zaparzyć kawy!

- Tego na pewno panu nie powie, sir. - Odzywa się Jarvis z przekąsem. - W końcu nie nadpisał mu pan protokołów głosowych.

Nawet, kiedy wszyscy śmieją się na tę uwagę, a napięcie w pokoju nieco opada, Steve czuje niepokój, myśląc o powrocie Nataszy. Co ona im powie? Czy w ogóle będzie chciała rozmawiać?

 

***

Mija siedem tygodni, nim Clint wróci do Stanów. Steve nawet by o tym nie wiedział, bo telefon łucznika od czasu jego wypadku pozostał wyłączony, ale któregoś dnia budzi go zgrzyt klucza w zamku, a gdy wyskakuje do przedpokoju, ściskając w ręku odbezpieczoną broń, Clint rzuca na podłogę podręczny bagaż i patrzy na Steve'a z tym swoim zaczepnym uśmieszkiem. Wciąż trzyma się nieco sztywno i nosi na lewej ręce medyczną ortezę. Odpina ją zresztą natychmiast, kiedy tylko uda mu się pozbyć kurtki i wzdycha z ulgą.

- Niewygodne cholerstwo – wyjaśnia, szczerząc zęby w uśmiechu. - Kopę lat, Cap. Co tak patrzysz? Dostanę tu coś do żarcia? Na lotnisku jadłem tylko jakiegoś gównianego hot-doga i mówię ci, smakowało to tak, że nie zdziwiłbym się, jakby w środku naprawdę było truchło jakiegoś psa i mocno w dodatku śmierdziało. No daj spokój – dodaje trochę łagodniej, kiedy Steve wciąż stoi naprzeciwko niego jak zmrożony i tylko jego ręka, trzymająca pistolet, nagle opada. - Jestem już przecież. Martwiłeś się trochę o mnie, co?

- Jezu Chryste. - Steve przełyka ślinę. Dopiero teraz dociera do niego w pełni to całe zmartwienie i niepokój, to, jak bardzo tęsknił za Clintem i jak dobrze, jak niewiarygodnie dobrze, jest go w końcu zobaczyć. Odkłada pistolet, a potem sięga po mężczyznę, przyciągając go do siebie, gdy walczy z chęcią wzięcia go w ramiona i trzymania już zawsze przy sobie, oraz pragnieniem potrząśnięcia nim tak mocno, żeby już na zawsze wszystkie durne pomysły wyleciały z tej jego szalonej głowy. - Clint. Jesteś tutaj. Wróciłeś. Jasne, że się o ciebie bałem, ty lekkomyślny idioto! Wiem, że nie mam prawa ci mówić... wymagać... ale czemu mi nie powiedziałeś, że za nimi jedziesz? Odchodziłem od zmysłów, kiedy zaginęli, a potem jeszcze ty zniknąłeś i... i ja... - urywa bezradnie, bo tych uczuć jest tak dużo, że nie wie, na którym się skupić i o którym powiedzieć.

- Nic mi nie jest – mówi cicho Clint, tracąc na chwilę swoją pozorną beztroskę, którą zawsze nosi na sobie jak pancerz i przyciskając usta do jego szyi. - Jestem tutaj, Steve. Spokojnie. Już wszystko dobrze.

Nic nie jest dobrze i jeszcze długo nie będzie, ale na razie to nie ma żadnego znaczenia: ani to, że Clint pojechał za Tonym i Buckym, nie mówiąc mu ani słowa, ani to, że nawet nie mógł od niego wymagać, by mu się tłumaczył, bo przecież oficjalnie nic między nimi nie było – nie ma w tej chwili znaczenia nawet mały chłopiec, którego Bucky i Tony nazwali Rogerem, a który śpi pewnie bezpiecznie w rezydencji Starków. Nawet Natasza, będąca matką tego małego chłopca i przez cały ten czas, kiedy Clinta nie było, wciąż uparcie przedstawiająca się jako jego żona, się teraz nie liczy. Nic się nie liczy, kiedy Clint jest tak blisko i wpada w jego ramiona z taką łatwością, jakby tam zawsze należał. Steve rozpina bluzę kochanka na oślep, ściągając przez głowę swój podkoszulek. Palce Clinta, ciągnące w dół spodnie od jego piżamy są tak samo precyzyjne i nieubłagane jak zwykle. Kiedy zaciska je wokół jego fiuta, Steve klnie pod nosem, kopniakiem zatrzaskuje za nimi drzwi mieszkania, a potem bierze łucznika na ręce i niesie do sypialni.

Wszystko inne musi na razie poczekać.

 

***

* (dopisek: "Ant" z ang.: Mrówka)

Forward
Sign in to leave a review.