
Chapter 4
Poniedziałkowy poranek powoli przechodzi w południe, Tony i Bucky nadal nie wrócili, a Steve, który od wczorajszego wieczoru nie ma od nich żadnych wieści, zaczyna się naprawdę denerwować. Rozdarty pomiędzy chęcią złapania najbliższego samolotu do Berlina i złożoną obietnicą zajęcia się Morgan, dzwoni do Pepper, bo to jest coś, czego przez te wszystkie lata życia nauczył go Tony - kiedy nie wiesz co robić, zadzwoń do Pepper.
- Nie mam dla ciebie żadnych nowych wieści, Steve – rozczarowuje go jednak Pepper wprost i Steve zaciska szczęki. - Chciałabym powiedzieć coś pocieszającego, ale kontakt z nimi urwał się, kiedy Tony nie wrócił z ostatniego sympozjum. Fury podejrzewa, że został uprowadzony i James ruszył mu na ratunek.
- I dali się podejść obaj? Chryste, Pep, znasz ich równie dobrze, jak ja. Są za cwani, żeby dać się zaskoczyć.
- Fury jest równie zdziwiony, jak ty.
- Skąd ty w ogóle wiesz, co myśli i robi Nick Fury? Nawet nie pracujesz w Shield.
- Natasza – odpowiada Pepper krótko i milczy przez chwilę. - Chcesz tam lecieć, prawda?
- Jasne, że chcę. Tylko Morgan…
- Steve, posłuchaj mnie teraz. Zrobisz, jak będziesz uważał i jeśli chcesz, to oczywiście oboje z Happym chętnie zajmiemy się Morgan, ale wiesz dobrze, że jeśli im się coś stało i coś złego przydarzy się także tobie…
- Przecież mówisz, że się nią zajmiecie.
- Oczywiście, że się nią zajmiemy. Ale pomyśl, co to jej zrobi? Jeśli straci nie dwie, ale trzy osoby, które kocha najbardziej na świecie?
- Nie mogę tu tkwić – mówi Steve przez zęby – i chodzić z kąta w kąt. Nie proś mnie o to. Czy Fury w ogóle zamierza coś zrobić w kierunku ich odnalezienia?
- Natasza od wczoraj jest w Niemczech.
- Jeśli Fury uważa, że jedna agentka załatwi sprawę…
- Masz rację, Rogers, w końcu to tylko jedna, bezradna zupełnie i bezbronna Czarna Wdowa. - W głosie Pepper brzmi leciutka drwina i Steve czuje się przywołany do porządku. - Wiem, że się martwisz. Uwierz mi, że to rozumiem, bo sama odchodzę od zmysłów.
- Ale każesz mi siedzieć na tyłku i czekać. - Steve ścisza głos, kiedy Jarvis dyskretnie mruga kamerą na znak, że zbliża się Morgan. - Muszę kończyć. Daj znać, jeśli dowiesz się czegokolwiek.
- Ty też, Steve. I oby to były dobre wieści.
Kiedy Morgan wchodzi do pokoju, od razu widać, jak bardzo jest przygnębiona, wycofana i smutna. Nad wiek wrażliwa i zupełnie nie po dziecięcemu mądra, z niezwykłą przenikliwością wyczuwa jego niepokój, mimo że Steve tak bardzo się stara go ukryć. Kiedy siada obok i bierze jego dużą dłoń w swoje, Steve przygarnia ją do siebie i drugą ręką gładzi ją po włosach.
- Będzie dobrze, słoneczko. Niedługo wrócą.
- Nie możesz tego obiecać – mówi i spuszcza wzrok na swoje dłonie. - Wujku… myślisz, że to moja wina? - pyta nagle i Steve spogląda na nią z niedowierzaniem.
- O ile nie prowadzisz nielegalnych i etycznie wątpliwych moralnie szemranych interesów w Berlinie, to bardzo wątpię. Morgan – mówi, palcem podnosząc jej brodę w górę i zmuszając do spojrzenia sobie w oczy – skąd ci o przyszło do głowy?
- Bo chciałam wiedzieć, kim był Zimowy Żołnierz – wyznaje szeptem i drży jej dolna warga, jakby się miała rozpłakać. - A kiedy się dowiedziałam, to wcale mi się to nie podobało.
Steve milczy. Szuka słów i nie może ich znaleźć. Zupełnie nie wie, jakie by były odpowiednie.
- Tata Tony gniewał się, jak pytałam.
- Jestem pewien, że się na ciebie nie gniewał, kochanie, tylko był smutny. Nie myśl o tym, a przynajmniej się postaraj, dobrze? Poczekamy na nich razem. A kiedy wrócą, razem ich ochrzanimy, że nie odbierali telefonów. - Steve całuje ją w czoło i wstaje. - A teraz chodź, zrobimy jakiś obiad.
Morgan tego wieczoru zasypia dopiero po kilku godzinach płaczu, od którego w końcu rozbolała ją głowa i dostała wysokiej gorączki. Steve ma pełne ręce roboty pomiędzy wezwaniem lekarza, próbą podania jej choć odrobiny kleiku ryżowego i własnym zmartwieniem. Z trudem udaje mu się powstrzymać Petera Parkera, który chce jechać do Berlina i szukać Tony’ego, wymienia kilka wiadomości z Nataszą – wciąż ani śladu, jakby zapadli się pod ziemię, ale przynajmniej nikt nie wie nic o ich śmierci, a Natasza jest pewna, że gdyby Tony Stark umarł, to świat niewątpliwie by się o tym dowiedział.
- Moja teoria jest taka, że Tony’ego porwano, albo raczej dał się porwać, żeby się czegoś dowiedzieć, a Bucky poszedł za nim – mówi mu przez telefon. - A skoro obaj wciąż tam są, to stawiam na to, że James nie wyjawił nikomu swojej tożsamości. Gra zaniepokojonego i wystraszonego męża, kiedy Tony zbiera informacje. Clint też tak twierdzi.
- Clint? - powtarza po niej bezmyślnie Steve i wyrywa mu się zaskoczone westchnienie. - Do diabła, on jest w Niemczech? Nic mi nie powiedział.
- Jestem w stanie w to uwierzyć, nasz łucznik jak na tak otwartego faceta ma zaskakujące problemy z otwartością – podsumowuje chłodno Natasza i to jest pierwszy raz, kiedy w jakikolwiek sposób krytykuje byłego męża, więc Steve nie wie, co powiedzieć. Na szczęście Natasza odzywa się sama, płynnie przechodząc do pilniejszego tematu. - W każdym razie, szuka ich teraz. Wpadł na jakiś trop. Da znać, kiedy będzie trzeba wkroczyć do akcji.
- Jeśli Tony i Bucky narażają Morgan na takie zamartwianie się, muszą mieć coś ważnego. - Steve marszczy brwi. - I nie chcą spłoszyć tamtych, nim się czegoś nie dowiedzą, a przecież…
- Kapitanie Rogers? - odzywa się nagle Jarvis. W jego głosie brzmi wyraźnie słyszalna ulga i Steve z nadzieją spogląda w oko kamer. - Sir poinformował, że razem z sierżantem są już w drodze do domu.
Steve poświęca kilka sekund na szybkie odmówienie w myślach dziękczynnej formułki, bo Bóg jest i zdecydowanie nad nimi czuwa. Nad nim także, jeśli dłużej nie będzie musiał być świadkiem tego, jak cierpi Morgan. I zaraz, nim jeszcze zdąży skończyć, w miejsce ulgi pojawia się niepokój.
Clint.
- Czy Barton jest z nimi?
- Nic mi o tym nie wiadomo, kapitanie.
Steve prawie wibruje z niecierpliwości, nadludzkim niemal wysiłkiem zmuszając się do pozostania w miejscu. Rozpacz Morgan przechodzi w radość, kiedy tylko rozbudzona dziewczynka z piskiem rzuca się w ramiona Tony’ego. Bucky wywraca oczami na pytanie o Clinta.
- Cały Barton – mówi szorstko, chociaż oczy mu się śmieją, kiedy jedną ręką obejmuje swojego męża, a drugą córkę. - Wkroczył tam z misją uratowania dnia i prawie wszystko spieprzył, kiedy od razu dał się postrzelić.
- Jezu. - Steve patrzy na niego z niepokojem. - Nic mu nie jest?
- Dał się postrzelić, Stevie, to jak ci się wydaje? - Bucky kręci głową, nalewając im obu whisky. - Nic poważniejszego, ale efekt był i zanim ktokolwiek się zorientował, zdążył pochlapać krwią nas, siebie i porywaczy, a przy tym niepostrzeżenie wbić ze dwa noże w każdego z nich i wykończyć strzałami sterownię. Próbowali zmusić Tony’ego, żeby skonstruował im broń…
- ...zaś Tony koncertowo robił z siebie debila, chcąc zyskać na czasie i dowiedzieć się, jaki jest cel ich ataku – wchodzi mu w słowo Tony. Klepie Steve’a w ramię, kiedy przechodzi obok niego z Morgan, uwieszoną na jego szyi. - Wybaczcie na chwilę, chłopcy, ktoś musi odprowadzić pannicę do łóżka.
- Ale przywiozłeś mi koparkę, tato? - budzi się nagle Morgan i Tony parska śmiechem.
- Byliśmy trochę zajęci, cukiereczku…
- Nie przywiozłeś? - Morgan ściska go mocniej za szyję. - Nie szkodzi. Dobrze, że wróciliście.
- Doceniam, moja miła. Jutro wybierzemy się do sklepu i kupisz sobie największą koparkę, jaką znajdziemy, dobrze? - pyta Tony i wyraźnie powstrzymuje śmiech, widząc błysk w oku nieodrodnej córki swojego ojca. - Mała korekta: największą zabawkową koparkę, jaką znajdziemy. Nie chcemy w końcu, żebyś nam przypadkiem rozebrała dom, prawda, kochanie?
- Nie chcemy – zgadza się z nim Morgan, choć z pewnym żalem. Zmęczona najpierw łzami a potem śmiechem, jest na pół śpiąca. Nie mija wiele czasu, nim Tony wraca.
- To twarda dziewczyna – mówi z nieskrywaną dumą. - Staraliśmy się wrócić jak najszybciej, ale i tak przypuszczam, że przez kilka tygodni niechętnie będzie nas puszczała gdziekolwiek. Dzięki, że z nią byłeś, Steve.
- Nie ma sprawy. - Steve przeskakuje wzrokiem między nimi, upewniając się, że nic im nie jest. Kiedy pomyśli o tym później – a pomyśli – uderzy go, że troska o Tony’ego niewiele miała w sobie z dawnej zaborczości względem niego i że kiedy ściskał Jamesa, czuł tylko ulgę, że wrócił, bez śladu tamtej pretensji. - Cieszę się, że nic wam nie jest. Zostawię was.
- Zostań na drinka – proponuje Tony, przypominając sobie, że jest dobrze wychowany, a Bucky – bo jest Buckym - radzi mu przyjaźnie, żeby się nie wygłupiał, bo obaj są brudni i śmierdzą, i muszą się wyspać, więc niech Steve idzie sobie do diabła i nie zawraca im głowy. Steve nie może poradzić nic na to, że śmieje się ze zgorszonej miny Tony’ego, który wyniośle oznajmia, że Steve i tak może zostać i wypić drinka. Ucina dyskusję pośrodku, kiedy po prostu wstaje i zabiera ze sobą butelkę whisky.
- Wypiję tego cholernego drinka u siebie, odwal się, Bucky – mówi i uśmiecha się szeroko. - Dobrze was widzieć.
- Wzajemnie, kumplu. - Bucky odprowadza go do drzwi. - I dzięki – mówi mu do ucha, kiedy obejmuje go na pożegnanie. - Że zgodziłeś się z nią zostać. Wiem, że to nie mogło być łatwe.
- Nie było – odpowiada Steve, potrząsając głową. - Nie testuj mnie tak więcej, dobra?
- Postaram się. Po tym weekendzie? Zaczynam poważnie myśleć o emeryturze.
Steve wraca do pustego, cichego mieszkania i przez chwilę, kiedy zamknie za sobą drzwi, stoi bez ruchu, opierając się o nie całym ciężarem bezwładnego nagle ciała.
Boże, jak on się martwił – i jak bardzo martwi się nadal, nawet, jeśli już wie, że tamci dwaj są bezpieczni. Kiedy wybiera numer Clinta, słucha długich sygnałów, a potem uruchamia się poczta. Rozłącza się, bo nie wiedział nawet, o czym rozmawiałby z Clintem i na pewno nie ma pojęcia, co miałby powiedzieć jego poczcie.
Dzwoni do Nataszy, która potwierdza krótko, że Clint jest w szpitalu, dostał sporo morfiny i był kilka razy szyty, ale nic mu nie jest. A przynajmniej nic poważniejszego.
- Śpi teraz – mówi Natasza cicho, głosem podszytym złością. - Zapewniam cię, że jak się obudzi, to ja sobie z nim poważnie porozmawiam.
- Nie wątpię. - Steve zalewa wrzątkiem torebkę Liptona i szczodrze dolewa sobie do kubka porcję whisky. Siada na kanapie, prawie zapadając się w miękki, przytulny plusz i opiera nogi na niskim stoliku. Wciąż nie zdjął butów ani kurtki, a jednak czuje, jak lodowate zimno przenika go do kości. Pije łyk herbaty, parząc sobie usta i język, kiedy przez chwilę kręci mu się w głowie z nadmiaru wrażeń i chłodu, zamieniającego się w ukrop. Teraz czuje, jak przechodzą go dreszcze i kręci głową na myśl, że reaguje z większą histerią niż mała, siedmioletnia dziewczynka. - Nat, jak to w ogóle możliwe, że tak szybko go namierzyłaś?
- Powiadomili mnie od razu, kiedy trafił do szpitala. Jestem przecież jego żoną – odpowiada i Steve gryzie się w język, żeby jej nie przypomnieć, że się rozwiedli. Nie odzywa się, bo wie, że Natasza Romanov nie zapomina, więc przejęzyczenie czy nie, pomyłka musiała być celowa.
- Jasne – odpowiada więc, mając tylko nadzieję, że brzmi przy tym zupełnie neutralnie. - Skop mu tyłek i ode mnie, jak się już obudzi.
- Masz to ja w banku, Cap – odpowiada i rozłącza się, a Steve jeszcze przez chwilę siedzi, pije swoją whisky z nędzną domieszką herbaty i monotonnym ruchem gładzi wysłużone oparcie starej sofy.
- Ty i ja, Betsy – mówi bez humoru, klepiąc ją jak wiernego psa. - Zdaje się, że znów zostaliśmy sami.
Kiedy wiele godzin później rozlega się przenikliwy dźwięk, Steve podrywa się i przez chwilę dyszy ciężko, jednocześnie chcąc biec i się schować, kiedy zupełnie nie wie, co dzieje się dookoła.
Jest w swoim mieszkaniu. W salonie. Nie w Wieży Avengersów, a ten okropny hałas – to nie alarm, to tylko dzwonek do drzwi.
Clint?
Steve wyskakuje z łóżka, zanim zdąży zbesztać się na myśl o nim, bo dlaczego niby to miałby być Clint? Clint jest w szpitalu w Niemczech, z Nataszą, siedzącą przy jego łóżku, bo może wciąż są małżeństwem i w ogóle się nie rozwiedli, a do niego przyszedł dozorca, albo ktoś chce zostawić ulotki, albo to administrator budynku, a może Bucky wpadł, żeby…
Ale to nie Bucky stoi w progu, kiedy otwiera drzwi. Właściwie przez chwilę nie widzi, by ktokolwiek w nich stał, bo jego oczy zawieszają się na słusznej wysokości metra dziewięćdziesięciu i dopiero ciche kwilenie gdzieś z dołu sprawia, że spuszcza wzrok.
I zaraz mruga, bo na progu leży odziane w niebieski becik, absurdalnie małe, pulchne, różowe i zupełnie nieznane mu, cholerne dziecko.
Steve Rogers jest tak zszokowany, że gapi się na nie i zupełnie nie dba w tej chwili o język.