Nawiedzony dom przy Cawdor Way

Marvel Cinematic Universe Marvel The Avengers (Marvel Movies)
M/M
G
Nawiedzony dom przy Cawdor Way
All Chapters Forward

Chapter 7

Tony podjął kolejną próbę oswobodzenia się z więzów, ale jedynym, co osiągnął, były obtarte nadgarstki, kiedy sznur – zamiast się rozluźnić – zacisnął jeszcze mocniej.

Gdzieś z oddali napłynęły do niego wspomnienia: piękny, letni dzień, trochę podobny do dzisiejszego. Maria w jasnym, kaszmirowym swetrze i eleganckiej spódnicy, jak zwykle szykowna i piękna. Howard, który ma na głowie trochę przekrzywioną, kapitańską czapkę i śmieje się głośno, gdy pięcioletni Tony w jego ramionach kręci z zapałem sterem, stojąc na mostku oficerskim ich jachtu, zacumowanego jeszcze w przystani. Wyruszyli wtedy na rejs, którym świętowali awans Howarda na stanowisko gubernatora… ostatni rejs, na jaki kiedykolwiek wypłynęli, bo od razu po powrocie Howard rzucił się w wir pracy i pracować zdawał się niemal ciągle, odsuwając zarówno żonę jak i syna, który po domu poruszał się coraz ciszej i mniej pewnie, wiecznie proszony tylko o to, by był spokojny i nie przeszkadzał tacie. I Maria cichła coraz bardziej, zajmując się ogrodem i rozmawiając tylko ze swoimi kwiatami. Tony, jak tylko nadarzyła się okazja, wyrwał się z cichego, smutnego domu i nie wrócił do niego więcej. Maria rok później łyknęła o jeden proszek za dużo i wypiła kilka kieliszków wina, odeszła we śnie w swojej sypialni. Howard, gdyby nie pogrzeb, pewnie nawet by tego nie zauważył, zajęty kolejnym awansem, ciągle, wiecznie i nieodmiennie czymś zajęty. Gdy zginął w wypadku kilka lat później, Tony już ledwie pamiętał swojego ojca i to, co ich kiedyś łączyło. Pamiętał cichy dom i smutną twarz Marii, pamiętał zamknięte na głucho drzwi od gabinetu ojca, któremu miał nie przeszkadzać…

I pamiętał tamten jeden rejs i to, jak Howard mu opowiadał o węzłach.

Tu wiedza ta mogła mu się przydać, kiedy dookoła były same jeziora i inne akweny wodne i Tony wbrew zdenerwowaniu, irytacji i narastającej panice, skoncentrował się na linie, która oplatała jego nadgarstki. Przez głowę przemykały mu miliardy obliczeń, siła nacisku, tarcie, szanse, że ktoś, kto go wiązał, w wolnym czasie żegluje…

Wziął jeden głęboki wdech, potem drugi. Przestał się rzucać. Cyfry, wzory i ułamki tłukły się w jego głowie, kiedy delikatnie, samym ruchem nadgarstka, przesunął ręce tak, by móc zrobić z nich dźwignię. Sapnął przez zęby, a na czoło wystąpiły mu krople potu, bo poczuł ostry, przeszywający ból, gdy kości otarły się o siebie. Jeszcze raz. Głos w jego głowie, brzmiący trochę podobnie do głosu Pepper, kazał mu natychmiast przestać, nim złamie rękę i zrobi sobie krzywdę – drugi, nieco podobny do głosu Bucky’ego Barnesa, dopingował go, by szedł szybciej, bo przecież nie będzie tu siedział wiecznie i czekał, aż ktoś mu zrobi krzywdę. Tony parsknął suchym śmiechem, kiedy kolejny raz spróbował wyłamać sobie nadgarstek, zakołysał gwałtownie całym ciałem, a potem przewrócił się na ziemię wraz z krzesłem, na którym go posadzono. Słysząc głośny trzask modlił się, by było to krzesło, a nie jego kości. Ostrożnie poruszył dłońmi. W porządku, ręce całe. Prawie, bo lewy nadgarstek bolał jak diabli i był chyba zwichnięty, ale udało mu się oswobodzić, więc Tony skupił się na sukcesie i z godnością płacił jego cenę. Tym, że został ranny, zajmie się później, kiedy już stąd wyjdzie, a póki co…

Skrzywił się, zrywając z twarzy brudną, zatęchłą szmatę, co mu narzucono na głowę. I zamrugał, kiedy ostre promienie słońca zakłuły go w oczy. Zaraz… skąd tu słońce, kiedy wszystko inne wskazywało na to, że się znajduje pod ziemią?

Rozejrzał się, rozmasowując bolącą głowę. Ktokolwiek go ogłuszył, znał się na swojej robocie, bo Tony zgodnie z założeniem stracił przytomność, ale nie był ani jakoś śmiertelnie ranny, ani tym bardziej martwy. I istotnie znajdował się pod ziemią – konkretnie w jakiejś niedużej, wilgotnej piwnicy, której ściany wskazywały na to, że była to zwykła ziemianka, natomiast oślepiające słońce padało na niego z góry, przez szeroko otwarty na oścież właz. Dziwne. Skoro już go tu sprowadzono, wydawałoby się, że ktoś raczej będzie go chciał tu zatrzymać, a nie ułatwić ucieczkę? Tymczasem i te dość proste do oswobodzenia więzy i otwarty właz, który wręcz zachęcał do tego, by się wspiąć po nim… Tony zatrzymał się w pół kroku, mrużąc oczy, kiedy przy krawędzi wyjścia, do którego się kierował, zamajaczyła mu wiotka sylwetka Peggy.

- Łapię, panno Carter – szepnął, robiąc dwa ostrożne kroki w jej stronę. - Mam być cicho, żeby mnie nikt nie zauważył. Kurewsko tego nie znoszę, muszę ci powiedzieć, ale tak mnie wyszkolono, że bardzo dobrze to umiem…

Jego życie, stwierdził, stało się wyjątkowo dziwne ostatnimi czasy. Nie dość, że rozmawiał z duchem zamordowanej dziewczyny, to jeszcze tak już do tego przywykł, że nawet nie zarejestrował, gdy skinęła głową z zadowoleniem i zniknęła, pozwalając mu podkraść się do krawędzi. Wspinał się po schodach, prowadzących na górę, bardzo ostrożnie, bo skoro Peggy  kazała mu być cicho, ktoś pewnie tam był, albo kręcił się nieopodal – ktoś, kto nie powinien był go zobaczyć, gdy wychodzi.

- ...więc raz w życiu zrobisz to, co ci każę, ty uparty szczeniaku i zrobisz to bez gadania! - usłyszał i aż się wzdrygnął, tak podobny był ten głos do głosu Howarda, mimo że znacznie się od niego różnił. Głos, a może te słowa? Ile razy Tony słyszał coś podobnego, kiedy już ojciec raczył zejść na chwilę ze swojego piedestału i się nim zająć? Wychować go, jak podkreślał; bo przecież znużona, zawiedziona i rozczarowana mężem i życiem matka tego nie robiła… cóż, nakazy i zakazy Howarda nie działały dobrze tym bardziej, bo Tony źle znosił, gdy mu się coś kazało. Howard był taki zaskoczony, gdy któregoś dnia Tony, nie mówiąc nic nikomu, złożył papiery na MiT, dostał bez problemu miejsce, pokój w akademiku i stypendium, a potem wyjechał, nadal nie mówiąc nikomu ani słowa. Nie sądził, by to kogoś interesowało.

- Zawsze robię to, co mi każesz! Nic innego! To ty zakazałeś mi szukać Peggy, kiedy zniknęła! Gdybym cię nie posłuchał, znalazłbym ją wcześniej i ja…

- I „ty” co, głupi gówniarzu? Zrozum, ty uparty chłopaku, że Carterówna miała cię gdzieś. Nigdy się dla niej nie liczyłeś. Zostawiła cię…

- Była w ciąży – powiedział drugi głos znacznie ciszej i Tony rozpoznał w końcu w tym agresywnym tonie głos Tommy’ego. Nie słyszał nigdy, by chłopak tak krzyczał, wydawał się zawsze taki miły, grzeczny, taki opanowany; nagle przypomniało się Tony’emu, że o seryjnych mordercach też się tak mówi, że miły był i grzeczny i na dzień dobry odpowiadał. Stłumił niestosowny, nerwowy chichot.

- Tak, była w ciąży. - Doktor Wilde, w przeciwieństwie do syna, był zupełnie opanowany, co najwyżej lekko zirytowany. - I nawet nie chciała zatrzymać tego dziecka. Zapomnij o niej, całe życie przed tobą. Ruszaj się szybciej. Musimy wyjechać najbliższym pociągiem.

- Nie rozumiem, czemu ci się tak śpieszy…

- Na miłość boską, Tommy, a czemu tobie nagle przestało? Zawsze mówiłeś o wyjeździe stąd, odkąd byłeś mały. Masz szansę. Wyjeżdżamy. Zaczniemy nowe życie. Upewniłeś się, że Stark nie ucieknie? Dobrze go związałeś?

- Tak. I zamknąłem drzwi – zapewnił go syn i Tony prychnął. Przecież Tommy ani nie związał go dobrze, ani nie zamknął, więc czemu… czy chłopak chciał, żeby stąd uciekł? Czy bał się własnego ojca na tyle, by otwarcie mu się nie przeciwstawiać, ale… Tony zrobił kolejny, ostrożny krok do przodu.

- Dobrze. Trochę czasu minie, nim go tu znajdą – mówił z zadowoleniem doktor Wilde. - Nic mu nie będzie, najwyżej się wystraszy i przestanie wściubiać nos w nie swoje sprawy. Dobrze mu to zrobi. Takim jak on zawsze się wydaje, że wszystko wiedzą najlepiej i wszystkiemu dadzą radę… mówiłem, żeby to zostawił…

- Żeby zostawił co? - rzucił lekko Tommy i Tony zmarszczył brwi. To było na pozór niewinne pytanie, drobna zachęta do dalszej dyskusji, ale wymagała oczywistego powtórzenia czegoś, o czym mowa była wcześniej. Wymagała przyznania się. Na głos.

Były dwie możliwości. Jedna taka, że Tommy o niczym nie wiedział i nie brał w niczym udziału. To jego ojciec zajmował się wszystkim i to było tak prawdopodobne, bo Tommy był przecież miły i nieszkodliwy, więc Tony był gotów mu zaufać – drgnął, kiedy widmowa sylwetka Peggy znowu stanęła mu na drodze. Jak wyraźne ostrzeżenie, bo zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową, raz i drugi.

Błąd. Złe założenie. Zatem…

Zatem czy Tommy wiedział, że Tony już się ocknął? Czy mógł wiedzieć, że mówiąc to, robi to tak, by Tony go usłyszał? Czy chciał… to wszystko zrzucić na swojego ojca? Uprowadzenie Tony’ego, zamknięcie go tutaj – czy Tony, kiedy już zdoła się uwolnić, miał robić za jego świadka? Opowiedzieć o wszystkim, oczyścić Tommy’ego z zarzutów. To było złe i perfidne, a jednak… pasowało. Peggy Carter była w ciąży z Tommym, a jednak od niego uciekła i przez to potem zginęła. Zjawa Peggy, czy czymkolwiek jej duch nie był teraz, nie ufała Tommy’emu nadal.

Ale po co Tommy miałby prowokować ojca do tego, by się przyznał? Przecież nawet, jeśli jakimś sposobem przewidział, że Tony się ocknie, co niby miał Tony zrobić teraz? Wyskoczyć tam bohatersko na nich obu? Kiedy w głowie wciąż mu huczało i stale się lekko zataczał? To było bez sensu. Więc musiało chodzić o coś innego.

A może o kogoś innego. Tony w końcu wychylił głowę z włazu i jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Spencer Wilde kończył pakować torby do bagażnika, zaś Tommy, który powinien mu pomagać, rozglądał się ukradkiem. Zupełnie, jakby na coś czekał i Tony wstrzymał oddech, kiedy między drzewami okalającymi polanę coś błysnęło. Przełknął ślinę, gdy wytężył wzrok i wydawało mu się, że dostrzega masywną sylwetkę Steve’a. Skąd Rogers się tu wziął? Przecież nie mógł wiedzieć, gdzie podział się Tony. Chyba, że spotkał się z Buckym, wyjaśnili sobie z kumplem dawne historie, dodali dwa do dwóch i nie spodobało im się cztery, które z tego dodawania wyszło. Jeśli wpadli na to, że doktor Wilde maczał palce w tuszowaniu okoliczności śmierci Peggy, Steve mógł ruszyć jego śladem. Ale skąd, u diabła, wiedział, że są akurat tutaj? To nawet nie był dom Wilde’a, ani nie był to dom matki Tommy’ego, nawet nie szpital. Więc skąd szeryf i jego ludzie mieliby wiedzieć…

Tony’emu coraz mniej się to wszystko podobało. Czy ktoś ich tutaj ściągnął? Czy to Tommy dał im anonimowo cynk? 

- Słuchaj, dzieciaku – westchnął doktor Wilde, zatrzaskując bagażnik. - Ta cała… Carterówna nie była dla ciebie odpowiednią dziewczyną, musisz o tym wiedzieć. To mogło nawet nie być twoje dziecko, równie dobrze mogła się puszczać z Barnesem. Albo i ze Stevem Rogersem…

- Peggy się nie puszczała! - Tommy wyglądał, jakby był rzeczywiście wzburzony, a jednak było w tej scenie coś teatralnego; może to, że jego oczy wciąż śledziły zbliżających się ludzi szeryfa, których jego ojciec jeszcze nie dostrzegł. - Nigdy jej nie lubiłeś! Mnie nigdy nie kochałeś! Nie zależało ci na mnie, tylko na tym, żebym zawsze robił to, co wypada!

- Co za bzdura! Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy. Nie było mnie przy tobie, gdy dorastałeś, może to dlatego… - doktor ze znużeniem potrząsnął głową i Tony skrzywił się. Co dlatego? Dlatego jego syn jest socjopatą? To tak nie działa, doktorku, mógłby powiedzieć. Howarda nie było przy mnie pół życia, a nie chodzę i nie zabijam ludzi, jak mi się przestają podobać. - To nie twoja wina, że taki jesteś. Brakło ci ojca, powinienem zająć się tobą, pokierować…

Tony rozejrzał się dziko. Margaret Carte, zaklinał, gdzie jesteś, do cholery i chodź tu natychmiast. Powiedz mi, co mam robić. To wszystko idzie nie tak. I coś tu mocno śmierdzi. Spencer Wilde ma pistolet, jasne, musiał się zabezpieczyć, kiedy chciał sprowadzić tu Tony’ego i unieszkodliwić go, by mogli spokojnie wyjechać z synem, ale… ale nie użył broni, dobra? A Tommy tak wyraźnie sugerował, że to jego ojciec stał za tym wszystkim i…

- Zabiłeś Peggy! - krzyknął Tommy i na twarzy doktora pojawiło się komiczne niemal zdumienie. Potrząsnął głową, zmieszany. Chyba chciał zaprotestować, ale Tommy krzyczał coraz bardziej histerycznie. Ludzie szeryfa zbliżali się, trzymając szyk w ciasnym półkolu. Otaczali ich i Tony mógł tylko patrzeć bezsilnie, jak Steve idzie na przedzie z odbezpieczoną bronią.

- Nie – szepnął, bo znowu zakręciło mu się w głowie i musiał się złapać futryny, by nie runąć na ziemię. Nie strzelajcie, to wszystko przecież nie tak…

- Oszalałeś? - zdziwił się Spencer Wilde. On z kolei mówił normalnym głosem – nie krzyczał, bo nie wiedział, że powinien zostać usłyszany. - Przecież to ty zabiłeś Peggy Carter, ja tylko robię co mogę, by sprzątnąć twój bałągan…

- Broń! Mają broń, strzelaj! - Krzyk Tommy’ego poniósł się nad polaną. Spencer Wilde zareagował odruchowo, kiedy wziął pistolet – mierzył w stronę lasu, choć jeszcze nikogo nie widział. Ale ani szeryf, ani jego ludzie o tym nie wiedzieli i gdy doktor wycelował w ich kierunku, któryś z nich oddał strzał. A może było ich kilku.

- Nie – szepnął ochryple Tony. Ciało doktora Wilde’a upadło na ziemię, martwe, ciężkie, bezwładne jak worek kartofli. Coś w koronach drzew znowu jękliwie westchnęło, niespokojny szept wiatru wplątał się w gałęzie. Któryś z ludzi Steve’a opuścił broń, inny podbiegł do doktora, by przekonać się, że nie żyje. Tommy krzyczał głośno, ze wzburzeniem, błagalnie. Przeklinał ojca, wzywał Peggy, mówił, że się bał i że jest niewinny. Steve biegł w stronę Tony’ego, któremu w końcu udało się wydostać ponad ziemię.- Nie – powtórzył Tony po raz trzeci, kiedy zastępca szeryfa zaczął pocieszać chłopaka, nie widząc triumfalnego błysku na jego twarzy.

- Nie, to nie tak, wy nic nie rozumiecie…

Steve złapał go w chwili, w której słabość ogarnęła go z pełną mocą i upadł biernie na ziemię.

Kiedy się ocknął, znajdował się w szpitalu – a przy jego łóżku, z krzywym, zadowolonym z siebie uśmieszkiem, siedział Tommy Wilde.

- Witaj, Tony – powiedział wesoło, kiedy Tony otworzył oczy. - Czekałem, aż się obudzisz.

Forward
Sign in to leave a review.