Nawiedzony dom przy Cawdor Way

Marvel Cinematic Universe Marvel The Avengers (Marvel Movies)
M/M
G
Nawiedzony dom przy Cawdor Way
All Chapters

Chapter 8

Pierwszą myślą Tony’ego, której zamierzał się do końca życia wypierać, było: ssij mi, Pepper, masz ten twój wypoczynek na łonie natury, co mi tak dobrze zrobi!


Zaraz potem, jakby na przekór niewesołej sytuacji, w jakiej się znalazł, Tony nonsensownie zachichotał. Śmiech urwał się szybko, przechodząc w zaskoczone sapnięcie, kiedy z całą siłą zaatakował go ból z tyłu głowy. Sięgnął doń ręką i zamarł w pół tego ruchu, wpatrując się w zaciśnięte na jego posiniaczonym nadgarstku palce tak, jakby należały do ducha Peggy Carter. Dziwne, pomyślał Tony z dreszczem, biegnącym mu w dół krzyża, Peggy nigdy się tak nie bałem. A więc to prawda, co mówią, że to żywych należy się bać, nie martwych.

- Nie ruszaj – skarcił go pieszczotliwie Tommy Wilde, z tym samym, szczęśliwym uśmiechem na twarzy, ściskając jego rękę. - Bardzo cię boli? Mocno oberwałeś. Ojciec cię ogłuszył… - urwał, widząc niemy protest Tony’ego i jego uśmiech jeszcze się poszerzył. - ...ale ojciec już nie żyje - dokończył z namysłem, dotykając palcem wskazującym dolnej wargi i wyginając w grymasie usta. Do tej pory te usta wydawały się Tony’emu raczej pociągające, teraz patrzył na nie i widział tylko schowane w ich kącikach okrucieństwo. - Dziwne – podjął Tommy po chwili, wzruszając ramionami. - Czy, jeśli ojciec nie żyje, to jestem teraz w końcu „panem Wilde”, a nie tylko „chłopakiem od Wilde’ów”, albo „synem doktora”? Zabawna myśl.

Tony mógłby na poczekaniu wymienić z tuzin bardziej zabawnych i mniej przerażających anegdotek, ale milczał przezornie. Nad ramieniem Tommy’ego zerknął w stronę drzwi. Były zamknięte, odcinając ich skutecznie od reszty szpitala. Istniała co prawda pewna szansa, że Tommy, mimo że niewątpliwie obłąkany, nie zamorduje go tu i teraz, ale szansa ma to do siebie, że istnieje zawsze, a niezmiernie rzadko się przeistacza w pewność.

Tony nie był wielkim entuzjastą dawania szans, a co dopiero wierzenia w to, że sam mógłby je dostać.

- Jesteśmy tylko my - szepnął konspiracyjnie Tommy, zupełnie, jakby była to dobra rzecz, a nie najgorszy koszmar Tony’ego Starka. - Szeryf w końcu robi to, co do niego należy i zajmuje się papierkową robotą. Rogers utknął na posterunku i prędko się z niego nie ruszy. Dzięki temu możemy cieszyć się samotnością.

Cieszyć się? Jasna cholera, ten chłopak był jeszcze bardziej pokręcony, niż się wydawało. Jeśli naprawdę sądził, że Tony będzie cieszył się z jego towarzystwa, po tym, jak został uprowadzony i ogłuszony… no tak. Według wersji Tommy’ego, on sam nie miał przecież z tym wszystkim nic wspólnego. To jego ojciec najpierw zabił dziewczynę swojego syna wraz z ich nienarodzonym dzieckiem, a potem próbował zabić… kogo właściwie? Tony bał się pytać, czy już jest uważany za narzeczonego, czy może Tommy zechce mu się najpierw oświadczyć.

- Nareszcie tylko we dwóch – zgodził się na wszelki wypadek i jak najdelikatniej uwolnił swoją rękę z uścisku Tommy’ego. - Boli mnie głowa – poskarżył się. - Możesz przynieść mi jakieś proszki? Jestem pewien, że jeśli poszukasz pielęgniarki…

- Nie ma takiej potrzeby - zapewnił go Tommy i, jakby prezentował magiczną sztuczkę, wyciągnął znikąd fiolkę z jakimiś pigułkami. - Mam tu coś, co pomoże ci uśmierzyć ból.


Tony nie zamierzał mówić mu, że prędzej piekło zamarznie, nim weźmie od niego cokolwiek, bo czasy, kiedy przyjmował tajemnicze piguły od przypadkowych ludzi już dawno minęły w jego życiu, a nawet i wtedy każdemu dilerowi ufał bardziej, niż jemu, nieważne jak przyjarany by nie był i ile nie nosiłby broni.

- Słuchaj… - spróbował więc z innej strony podejść Tommy’ego, bo przez głowę przemykały mu strzępy z każdego szkolenia antynapadowego, w jakim kiedykolwiek z woli Pepper i wbrew sobie uczestniczył. „Każdy wariat chce być wysłuchany” było niewątpliwie jakąś doktryną, choć pewnie nieco inaczej ujęte, ale Tony naprawdę nie miał teraz ochoty się bawić w poprawność polityczną. - Bardzo mi przykro, że cię to wszystko spotkało – wymyślił, starając się brzmieć jak najbardziej szczerze. - Ta cała sprawa z Carter…

„Cała sprawa”. Carter, jak się znowu pojawi, zapewne kopnie go w tyłek za sprowadzenie jej dramatu do „tej całej sprawy” i Tony przeprosił nieszczęsną dziewczynę w myślach za to, że zamierza grać dupka.

- Musiało ci na niej zależeć.

- Kochałem Peggy. - W oczach Tommy’ego naprawdę zabłysły łzy i Tony był pod wrażeniem, bo facet albo był nieprzeciętnie dobrym aktorem, albo był nieprzeciętnie szalony; w obu przypadkach ta skala robiła wrażenie. - A ona kochała mnie. Niestety wszyscy starali się nas rozdzielić. Najpierw tata, potem ten cały… Bucky – wymówił imię Bucky’ego z taką nienawiścią, że Tony aż się skrzywił, nie mogąc w porę zapanować nad grymasem niechęci. - Ale teraz oni już nie żyją – dodał nagle Tommy i znowu na jego twarz powrócił ten radosny, szalony uśmiech. - I między nami nie stanie nikt.

Chryste panie, mam przejebane. Tony kolejny raz spojrzał w stronę drzwi, ale nie wpadał przez nie ani Rhodey na białym koniu, ani Steve z odbezpieczonym pistoletem. Nawet Peggy nigdzie nie było widać.

- Więc porozmawiajmy o dalszych planach. - Tony dzielnie brnął w tę dziwaczną rozmowę. - Czy chcesz, żebym został tutaj…

- Skąd! - Tommy roześmiał się i popatrzył na Tony’ego z rozbawieniem. - Nie opowiadaj głupot, kotku, oczywiście, że wyjedziemy jak najszybciej. Pojedziemy do ciebie. Czytałem o twoich apartamentach w Nowym Jorku, pomogę ci prowadzić badania, zobaczysz, będzie wspaniale! Będzie nam tak dobrze razem. Zaopiekuję się tobą i nigdy już cię nie zostawię – obiecał Tommy i Tony nie mógł pozbyć się wrażenia, że te miłe, słodkie słowa znaczą w rzeczywistości „już nigdy nie pozwolę ci odejść”, ale, rzecz jasna, zachował to dla siebie. Czy Tommy był szalony, czy tylko doskonale to szaleństwo udawał? Kiedy obserwował go z ojcem, był przekonany, że zaplanował to wszystko z premedytacją, ale teraz? Teraz nie był już taki pewien. Tommy brzmiał jakby na którymś zakręcie rozminął się z normalnością i nigdy już do niej nie trafił. - Nie cierpię tego parszywego miasteczka. A ty? Polubiłeś je?

- Polubiłem Sowią Przystań – powiedział Tony zgodnie z prawdą i, ku jego zaskoczeniu, uśmiech Tommy’ego zmienił się w coś łagodniejszego, nostalgicznego prawie.

- Sowia Przystań była moim domem nawet wtedy, kiedy mój prawdziwy dom się rozpadał. - Tommy zapatrzył się w przestrzeń, uśmiechając do dawno minionych zdarzeń, znanych tylko sobie samemu. - Wtedy wszystko wydawało się takie łatwe! Zawsze trzymaliśmy się razem, mała Ginny Potts, Peggy, no i Rogers, i Barnes… kto by pomyślał, że tak to się potoczy, prawda? Ginny wyjechała i przepadła bez śladu… Peggy nie żyje, Barnes też. Rogers jest kutasem, a może zawsze nim był, tylko wcześniej ważył nie więcej niż chudy szczur, więc go nikt nie traktował poważnie, a teraz? Patrzcie go, jaki ważniak. Myśli, że ma prawo mnie oceniać – mówił Tommy jakby do siebie, więc Tony siedział cicho i słuchał, czekając aż powie coś przydatnego. To była rzadko wykorzystywana przez niego umiejętność, ale na przykład Pepper miała ją opanowaną do perfekcji. Twierdziła, że wystarczy cierpliwie słuchać, żeby coś w końcu usłyszeć i to naprawdę był test całej cierpliwości, jakiej Tony nie posiadał przecież zbyt wiele, ale…

- Ale Rogers powiedział, że mogę tu z tobą zostać – oznajmił w tym momencie Tommy i w głowie Tony’ego natychmiast zapaliła się wielka, czerwona żarówka. Alarm! Niby czemu Steve miałby mówić coś takiego? Przecież to niemożliwe, żeby ten zabawny, inteligentny człowiek okazał się tak niewiarygodnie wręcz tępy, że uwierzył w niewinność Tommy’ego Wilide’a i… i, zaraz, czy to możliwe, by Steve to wszystko ukartował? Może umieścił tu jakiś podsłuch i liczy na to, że Tommy się przyzna do winy? Tony rozejrzał się dyskretnie, szukając jakiejś ukrytej kamery, albo chociaż mikrofonu – niespecjalnie mu odpowiadało występowanie w roli żywej przynęty, ale wolał już być żywą przynętą niż martwym być-może-narzeczonym, kto tam wie, za co go Tommy uważał…

- Więc Steve… - zaczął i poprawił się, widząc grymas, szpecący ładną skądinąd twarz Wilde’a. - Więc Rogers uznał winę twojego ojca, tak? - Tony pochylił się w kierunku siedzącego obok jego łóżka niebezpiecznego mordercy i modlił się, modlił do wszystkich bóstw, w które nie wierzył i których nie wyznawał, żeby szalony plan, na który właśnie wpadł, się powiódł. - Jest całkiem głupi, co? - dodał konspiracyjnie i sięgnął po dłoń Tommy’ego, ściskając znacząco jego palce. - A niby taki wielki szeryf. Zwykły tępak, ten Rogers!

Tommy przyglądał mu się z napięciem; coś na kształt ostrożnej nadziei pojawiło się na jego twarzy i Tony złapał tego byka za rogi, zanim postanowi mu nawiać.

- W ogóle się nie domyślił – cmoknął z niedowierzaniem i drwiąco potrząsnął głową. - Małomiasteczkowy głupek. I ty byłeś otoczony takimi imbecylami, złotko? Współczuję. Zabiorę cię stąd jak najszybciej. Wiesz co? Myślę, że naprawdę będzie nam dobrze razem. Mam kilku… - odchrząknął, wywracając oczami. - Kilku, powiedzmy, rywali na rynku, którymi trzeba się zająć… dobrze byłoby mieć po swojej stronie kogoś, kto nie boi się brudzić rąk – mówił i nadzieja na twarzy Tommy’ego zaczynała jaśnieć z siłą stuwatowej żarówki. - Bo przecież, nie oszukujmy się, zupełnie jakby twój poczciwy staruszek mógł wpaść na coś takiego… trzeba było umysłu znacznie bardziej błyskotliwego, niż wiejskiego doktorka, by zrealizować taki plan. Powiedz – poprosił, uśmiechając się do Tommy’ego i całując go w policzek. - Jak to zrobiłeś? Przecież z raportu koronera wynikało, że kiedy Carterówna zginęła… chyba że to twój ojciec sfałszował raport? - dodał przewrotnie. Dobrze wiedział, że to doktor Wilde sfałszował raport, ale jeśli Tommy jest tak narcystyczny i ma tak duże ego, nie pozwoli przecież, by całe „zasługi” przypadły jego ojcu… Ale Tommy się wahał, więc Tony zmarszczył brwi i roześmiał się z pogardliwym niedowierzaniem. - No co ty, nie mów mi, że twój stary to zrobił, bo zacznę myśleć, że się zabujałem w niewłaściwym Wildzie…

- Nie pieprz! - zawołał Tommy agresywnie. - Mój ojciec nic by sam nie wymyślił, nic, słyszysz? Był za głupi, żeby wiedzieć, co trzeba zrobić… co musi być zrobione! To ja zabiłem Peggy, to ja mu powiedziałem, jak ma to załatwić!!! To ja…

- Ręce do góry! - zabrzmiało w tym momencie i Tony, który oglądał w życiu milion pięćset sto dziewięćset seriali kryminalnych nie pamiętał, by była na te słowa lepsza chwila. - Odsuń się od niego! Thomasie Wilde, aresztuję cię za zabójstwo Margaret Carter, za porwanie i próbę zabójstwa Anthony'ego Starka, za składanie fałszywych zeznań...

W końcu! Tony opadł na poduszki, patrząc z oszołomieniem, jak Steve skuwa kajdankami przeklinającego go i krzyczącego Tommy’ego Wilde’a. W końcu, Carter, mówiłem ci, że kiedyś drania dorwiemy!

Leciutki podmuch wiatru wpadł przez uchylone okno i zakołysał firanką. W koronach drzew rozległ się odległy, szczęśliwy śmiech młodej dziewczyny, a lodowate, martwe palce z czułością pogładziły policzek Tony’ego.

Peggy Carter roześmiała się z satysfakcją raz jeszcze, a potem zniknęła na zawsze.

 

Siedem miesięcy później

- Zrobiłem, co w mojej mocy, by wyczyścić pańskie akta, sierżancie. - Rhodey mówił surowo, groźnie niemal i James „Bucky” Barnes wyprostował się odruchowo. - Pozostaje mi wierzyć w to, że nigdy nie zawiedzie pan zaufania, jakie pokłada w panu Tony.

- Nigdy nie zrobię nic, by rozczarować Tony’ego. - Bucky przełknął wzruszenie, szorstkim gestem, nadal trochę niewprawnym do czułości, przygarniając do siebie Tony’ego i z czułością tak dużą, że Rhodey odwrócił wzrok, całując go w usta. - Nie zawiodę pana, pułkowniku Rhodes, przysięgam. Wiem, że musiał pan nagiąć swoje zasady…

- Nie zrobiłem nic, co nie powinno zostać zrobione – przerwał mu Rhodey i jego surowy ton nieco zmiękł. - Kiedy zagłębiłem się w te raporty, stało się dla mnie jasne, jak niesprawiedliwie został pan potraktowany przez wojsko. Nie jest pan dłużej zbiegiem i na pewno nie jest pan martwy. Proszę żyć, sierżancie Barnes, żyć tak, jak to się niektórym nie udało…

- Peggy – szepnął Bucky. Tony pogłaskał jego rękę.

- Chodź, Buckaroo – powiedział łagodnie, posyłając Rhodeyowi pocałunek w powietrzu, bo naprawdę doceniał to wszystko, co jego przyjaciel zrobił. - Powinniśmy się pośpieszyć, jeśli chcemy zdążyć na samolot…

- Bardzo dobrze, Tony – pochwaliła go Pepper, a w jej głosie brzmiały nutki śmiechu, kiedy uściskała Bucky’ego jak dawnego, dobrego przyjaciela z dzieciństwa. - Wolisz lecieć lotem o piętnastej, czy o dwudziestej pięć? - zapytała, a kiedy do niego mrugnęła, Tony wiedział, że oboje pamiętają to samo: jak kiedyś, wydawałoby się, że ze sto lat temu, zadała mu to samo pytanie, a on powiedział, że wcale, bo nie chciał nigdzie lecieć, a Bunker Hill Village było na końcu świata i nie wiedział nic o nawiedzonym domu przy Cawdor Way, ani o tym, że w zapuszczonym ogrodzie wciąż ktoś tam depcze bratki…

- Jak najszybciej – odparł teraz, szczerząc zęby i ściskając rękę Bucky’ego, który uśmiechał się do niego ciepło. - Lećmy jak najszybciej, Stevie już na nas czeka w Sowiej Przystani.

Sign in to leave a review.