
Chapter 6
Tony zrobił szybkie zakupy, skupiając się w większości na kawie i winie, dorzucił do tego trochę mrożonek, narażając się na podszyte dezaprobatą współczucie Sue, zapakował zakupy do swojej – czy też tej należącej do Peggy Carter – hondy, po czym odwiedził w szpitalu starego Barnesa, ignorując starannie Bucky’ego, który niby to zakazał mu tego robić – ale bądźmy szczerzy, kto nie chciałby się dowiedzieć, jak tam stan jego leżącego na oddziale dla zawałowców ojca. Barnes wciąż nie odzyskał przytomności, więc Tony porozmawiał tylko z jego lekarzem – to było niezwykle użyteczne, jak łatwo udzielono mu informacji, mimo że był w zasadzie obcym człowiekiem z ulicy, który po prostu wszedł tu i zapytał, ale było to też cholernie nieprofesjonalne i po raz pierwszy w życiu to on komuś miał ochotę wygłosić tyradę w stylu Pepper, tę, w której padało wiele słów takich jak „poszanowanie prywatności”, „polityka ochrony danych” czy „nie możesz się tam włamać, na miłość boską i nie wciskaj mi kitu, że ci sami powiedzą”.
Ha. Patrz na to, Potts. Wszedłem i dokładnie to zrobili.
- Jego stan jest stabilny, ale pozostaje w śpiączce. Może to i lepiej? To stary, wyczerpany organizm. Ma większe szanse na regenerację
- Ile on ma lat, tak właściwie? - Tony nie sądził, by James mógł mieć więcej, niż trzydzieści, więc jego ojciec…
- Siedemdziesiąt osiem lat – odpowiedział lekarz i Tony zamrugał. -Matthew Barnes późno się ożenił i późno doczekał dzieci – wyjaśnił mężczyzna, widząc jego konsternację. - Jimmy panu nie mówił? - Tony przedstawił się jako przyjaciel rodziny i teraz spojrzał na lekarza bystro.
- Skąd pan wie, że go znałem?
- Nie jest pan stąd, więc nie mógł pan znać starego Matthew, bo on nigdy nie wyjeżdżał z miasteczka. Wiem, że kupował pan od niego samochód, ale to chyba dość mało, jak na troskę. - Lekarz uśmiechnął się przelotnie. Był całkiem młody, nie mógł mieć więcej niż czterdzieści pięć lat i już wyglądał na zmęczonego. Tony przyglądał mu się z zaciekawieniem.
- Mówi pan o nim: „Jimmy” – zauważył i lekarz krótko skinął głową. - To… dość odmienne od tego, co mówią o nim wszyscy inni. Większość chętnie wysłałaby go do piekła, albo chociaż porządnie wyegzorcyzmowała.
- Większość nie znała go tak dobrze, jak ja. Bucky, zanim jeszcze stąd wyjechał, przyjaźnił się w moim synem.
To było coś nowego.
- Z pańskim synem? - Tony pożałował, że nie słuchał paplania Marthy Dyke trochę uważniej, może wtedy wiedziałby jak większość, kto jest kim i dlaczego. - Nie rozumiem…
- Z moim synem. Poznał pan chyba Tommy’ego?
Tony poszukał w pamięci. Poznał tu zaledwie jednego Tommy’ego, więc musiało chodzić o Thomasa Wilde’a. Zerknął na plakietkę z identyfikatorem i skinął głową. Jasne, poznał Tommy’ego – a przynajmniej można tak powiedzieć, bo od kiedy jego myśli zajął najpierw Steve a potem Bucky, Tommy Wilde nie gościł w nich nawet przez moment.
- Jasne, Tommy. Nie wiedziałem, hm – Tony wzruszył ramionami – chciałem powiedzieć, że nie wiedziałem, że ma ojca, ale to jasne, że każdy jakiegoś tam ojca ma. Raczej nie wiedziałem, że jego ojciec wciąż żyje i jest na miejscu. Myślałem, że mieszka tylko z matką.
- Rozstaliśmy się, kiedy Tommy był małym dzieckiem – powiedział lekarz i Tony nie mógł wyjść ze zdumienia nad tym, jak chętnie i naturalnie wszyscy mu o wszystkim mówią. W Nowym Jorku taka otwartość była nie do pomyślenia i po raz pierwszy pomyślał o Cawdor Way z czymś na kształt nostalgii. Może odkupi od Pepper Sowią Przystań, jeśli nadal będzie chciała ją sprzedać. Mógłby przecież przyjeżdżać tu kilka razy do roku, bo nawet, jeśli ścigały go duchy, w jego domu ukrywał się zbieg, a miejscowy szeryf wciąż jeszcze nie trafił do jego łóżka, to Tony musiał przyznać, że bardzo tu odpoczął. Przynajmniej, kiedy kładł się spać, myślał o upiorach, a nie o obliczeniach i cyfrach. Było to w pewien sposób odświeżające.
- … więc co słychać u niego? - dotarła do niego końcówka pytania i uświadomił sobie, że odpłynął gdzieś myślami. Lekarz patrzył na niego wnikliwie i Tony zmarszczył brwi. Przecież nie pytał, co słychać u jego syna?
- U Tommy’ego? - zaryzykował jednak. - Nie macie kontaktu?
- Nie pytam o Tommy’ego. Pytam, co słychać u Jimmy’ego – sprecyzował lekarz i Tony znieruchomiał. Co, u diabła… - Niech pan nie udaje, Stark – mężczyzna ściszył głos, nie odrywając od niego wzroku. - Wiem, że nie nazywa się pan Harold Hogan, rozpoznałem pana od razu, kiedy wszedł pan do szpitala. Tommy opowiadał mi o panu, chłopak wbił sobie do głowy, że się w panu zakochał…
Zakochał? Tommy? W nim? Ledwie się znali! Tony odchylił się na krześle i potrząsnął głową. Nie wszystkie rewelacje naraz, zajmijmy się najważniejszym…
- Znałem Bucky’ego kiedyś – powiedział lekko. - Nie mam z nim kontaktu od lat, słyszałem, że nie żyje.
- I tak po prostu postanowił pan odwiedzić jego ojca w szpitalu. Jeździ pan samochodem jego byłej dziewczyny, flirtuje z jego najlepszym przyjacielem…
- Nie flirtowałem z Tommym.
- Mam na myśli szeryfa Rogersa. Panie Stark, pozwoli pan, że powiem panu wprost: niech pan nie grzebie w przeszłości. Niech ją pan zostawi. Wiem, że interesuje się pan sprawą śmierci małej Carterówny, ale niech pan pomyśli, co komu dobrego z tego przyjdzie? Ludzie już dawno zapomnieli, a pan przyjeżdża i w ramach wakacyjnego hobby wywleka ludzkie dramaty i robi z nich sobie letnią rozrywkę…
To było tak absurdalne oskarżenie, że Tony’emu zabrakło słów. Więc tak go tutaj widzieli? Jako zmanierowanego kolesia z wielkiego miasta, który zabawia się kosztem lokalnej tragedii? A przecież to zupełnie nie o to chodziło, nie chciał mieć z tym nawet nic wspólnego, tylko najpierw Steve, a potem Bucky i dziwna, smutna zjawa nad urwiskiem…
- Łatwo mnie pan osądził, doktorze.
- To moja praca, potrafić szybko ocenić sytuację i stan pacjenta. - Lekarz zdjął okulary i potarł palcami nasadę nosa. - Proszę posłuchać dobrej rady, panie Stark i wracać do siebie. Tu zrobi pan zamieszanie, a potem i tak wyjedzie. I nigdy nie zastanowi się, co zostawił za sobą.
*
Grób Peggy wyglądał tak, jak większość grobów w okolicy: zadbany, z równo przystrzyżonym trawnikiem dookoła, wyczyszczoną niemal na błysk płytą z białego piaskowca i bukietem polnych kwiatów, które nie mogły zostać zerwane wcześniej, niż dwa-trzy dni temu. Płatki były już trochę podwiędnięte, ale kiedy roztarł je pomiędzy palcami, poczuł słodki, świeży zapach róż.
- Czołem, panno Carter. - Tony, przyzwyczajony do nowojorskich cmentarzy z eleganckimi ławkami, rozejrzał się w poszukiwaniu takowej, a gdy jej nie znalazł, usiadł bezpośrednio na ziemi, opierając obie dłonie na płycie. - Podobno przyjaciele nazywali cię Peggy. Mam tak się do ciebie zwracać, czy wolisz bardziej oficjalnie, Margaret? A może „panno Carter” jest w porządku? Za mąż w końcu nie wyszłaś, choć muszę ci powiedzieć, że pewnych dwóch facetów wypłakuje sobie za tobą oczy jak za wieloletnią żoną. Musiałaś nieźle im zaleźć za skórę, co?
Szelest wiatru w koronach drzew brzmiał jak echo cichego, odległego śmiechu młodej dziewczyny. Tony uśmiechnął się, pochylając niżej nad nagrobkiem.
- Wiedziałem, że by cię to rozbawiło! Jeśli Martha Dyke miała rację i naprawdę byłaś podobna do mnie, to i poczucie humoru musiałaś mieć okropne. Pepper powiedziałaby, że zupełnie nieakceptowalne i poniżej wszelkiej krytyki, ale wiesz co? Jestem pewien, że jak zostaje sama, to nawet ona śmieje się z moich dowcipów.
Było tu inaczej niż w chłodzie szpitala. Dookoła panowała przyjemna, leniwa cisza, nikt go nie osądzał, a ciepłe promienie słońca grzały twarz, kiedy zamknął oczy i uniósł głowę w górę. Znikąd pojawiła się myśl o tym, jak zimno musi być tam, daleko pod ziemią i uśmiech Tony’ego zmienił się w grymas.
- Słuchaj, to co cię spotkało, to paskudna historia. Ale musisz przestać im to robić. Ten walnięty doktorek w jednym ma rację. Steve’a wciąż dręczy żal i poczucie winy, że nie udało mu się rozwikłać zagadki twojej śmierci, a Bucky – James – on jest jak trup wyciągnięty z piekła. Oni gniją, dziewczyno. Odpuść im trochę.
Odległy śmiech zamilkł, liście drzew zaszeptały w cichym, smutnym westchnieniu.
- Boisz się, że zapomną? Nie zapomną – odpowiedział na bezsłowne pytanie. - Nikt nie pozwoli temu odejść, masz moje słowo, rozumiesz? Wiem, że moje słowo gówno dla ciebie znaczy, ale je masz. Dowiem się, kto cię zabił, choćby miała być to ostatnia rzecz, jaką zrobię i… och. - Zamilkł, a potem ostrożnie dotknął swojego policzka, na którym wciąż mrowił go ślad delikatnego uszczypnięcia. - W porządku. Łapię przekaz, nie żartować ze śmierci. Gdyby ktoś mi powiedział trzy tygodnie temu, że będę odwiedzał cmentarz i gadał ze zwłokami, uznałbym go za czubka. Nie jestem specjalnie wierzącym w to wszystko typem. Kiedy zginęli moi rodzice nawet nie odwiedzałem grobu. Po co? Wiedziałem przecież, ze to nie tak, że oni sobie na tym cmentarzu zasnęli i czekają na moje wizyty, żeby ze mną pogadać. Albo kiedy mnie porwali – nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się modlić. Nauczyłem się liczyć na siebie i wiedziałem, że jak sam sobie nie pomogę… a jednak ktoś mi wtedy pomógł. To był James, wiesz? Stracił wtedy rękę. I on twierdzi, że ja uratowałem mu życie, co jest absurdalne, bo…
Podmuch wiatru, silniejszy niż poprzednie, zakołysał gałęziami drzew. Gdzieś wysoko nad nim, dziwnie ostrzegawczo, zahukał jakiś ptak. Na sowę chyba za wcześnie, może pustułka? Był środek dnia, choć nagle zrobiło się ciemniej.
Tony nie zdążył otworzyć zamkniętych oczu, nie zdążył się odwrócić. Coś przysłoniło słońce, ktoś znalazł się nagle tuż obok – a potem zapadła ciemność, gdy ktoś z całej siły uderzył go w głowę.
*
Kiedy się ocknął, potrzebował zaledwie chwili, by przeanalizować fakty, zebrać dane i zrozumieć sytuację, w jakiej się znalazł. Został porwany. Znowu.
Nie było to jego pierwsze takie rodeo w życiu, ale było niemniej wkurzające.
Przez kilka sekund pozostawał zupełnie bez ruchu, z zamkniętymi oczami, nasłuchując. Gdy zabrano mu wzrok, wyostrzyły się inne zmysły; czuł jak po jego odsłoniętej szyi i przedramionach przelatuje chłodniejszy przeciąg, powietrze pachniało ziemią i stęchlizną, a moment oślepiająco białej i intensywnej paniki zmroził mu krew w żyłach. Był pod ziemią. Nietrudno było skojarzyć to z wizytą na cmentarzu i przez ułamek sekundy Tony miał potworne wrażenie, że ktoś żywcem zakopał go w grobie.
Uspokoił się dopiero po chwili, biorąc kilka płytkich wdechów przez nos. Coś dotykało jego twarzy, jakaś tkanina przesiąknięta wilgocią. Miał zasłonięte oczy, bo ktokolwiek go porwał – nie chciał być rozpoznany. Co znaczyło, że Tony znał swojego porywacza. Zastanowił się, czy jednak mógł się tak bardzo pomylić – czy to możliwe by za tym wszystkim stał Steve? Potem pomyślał, że Bucky się nie ucieszy, że go porwano i nastrój jakoś mu się poprawił. Obaj byli kiepscy w odpuszczaniu sobie ludzi, Bucky i Steve, więc istniała szansa, że i jego nie odpuszczą sobie tak łatwo. Rękami nie mógł ruszyć, ktoś związał mu je za plecami. I siedział na czymś, chyba na jakimś krześle, bo jego plecy opierały się o oparcie, a kostki nóg przywiązano do nóg mebla.
Nie było jakoś specjalnie super.
Ale i tak podjął mozolną próbę uwolnienia się z więzów.
*
Tony wyjechał prawie cztery godziny temu i Bucky zaczynał porządnie się niepokoić. Zakupy w mieście, odwiedzenie grobu Peggy, chociaż Tony sam nie wiedział, co mógłby tam znaleźć, to nie powinno zabrać mu tak wiele czasu. Nawet zakładając, że Tony go nie posłuchał, a pewnie go nie posłuchał, o ile Bucky zdążył go poznać i wstąpił odwiedzić jego ojca w szpitalu, to powinien już wrócić. Kolejny raz wyjrzał przez okno – i zaklął pod nosem, odskakując od szyby.
Steve był na ścieżce i zaraz miał zapukać do drzwi domu.
Bucky przyczaił się bez ruchu, kiedy istotnie rozległo się pukanie. Potem dźwięk dzwonka. A potem znowu pukanie.
- Tony, jesteś tam? - zawołał Steve i Bucky uniósł brwi. O proszę, Steve znał prawdziwe imię Tony’ego? O tej historii, zajęci duchem, sobie nie porozmawiali. - Proszę, otwórz drzwi. Sue dała znać, że twój samochód od trzech godzin stoi w tym samym miejscu pod cmentarzem i zaczynam się martwić. Czemu go tam zostawiłeś? I wyłączyłeś telefon?
Bucky’emu zimny dreszcz przebiegł po krzyżu. Przełknął ślinę, kiedy na ramieniu poczuł lekki, znaczący dotyk widmowej ręki. Gdy spojrzał w lustro, zobaczył ją w tafli – Peggy stała obok niego, a jej blada twarz była poważna, wystraszona i smutna. I wciąż była taka piękna. Kiedyś chciał patrzeć na nią jak najdłużej, a jednak teraz obraz w lustrze zmącił się i w miejscu brązowych loków dziewczyny pojawiły się potargane, ciemne włosy Tony’ego, a dłoń na jego ramieniu napięła się, jakby popychając go w stronę drzwi – i Bucky, zanim zdążył się nad tym zastanowić, otworzył, po raz pierwszy od lat stając twarzą w twarz ze swoim najlepszym przyjacielem.
- Stevie – powiedział głupio, a Steve ostro wciągnął powietrze, zaskoczony – nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że Peggy zniknęła. - Kopę lat, stary, co? Hej, spokojnie! - krzyknął, bo Steve zaledwie kilka sekund stał w progu jak zmrożony, by błyskawicznym ruchem wyciągnąć z kabury broń i wycelować w niego, zmieniając wyraz twarzy z zatroskanego w groźny. Bucky cofnął się nieświadomie. - Stevie…
- Ręce do góry! - Czy Steve kiedykolwiek wcześniej mówił do niego w ten sposób? Bucky mógł sięgnąć po ukryty za paskiem nóż, może by zdążył – ale nie drgnął nawet, uparcie próbując spojrzeć drugiemu mężczyźnie w oczy. - Ręce do góry, powiedziałem! Co zrobiłeś Tony’emu?
- Chciałem pocałować kilka razy, ale się powstrzymałem, bo ten palant szaleje za pewnym szeryfem – warknął Bucky zanim mózg zdążył dogonić jego słowa. Ręka Steve’a, trzymająca broń, nagle zadrżała, kiedy w znajomych, niebieskich oczach zalśniło niedowierzanie.
- Buck… Bucky? - zapytał szeptem. Opuścił broń jeszcze niżej i Bucky odetchnął nieco głębiej – dziwne, tyle lat myślał o śmierci jak o najlepszym przyjacielu, a teraz nagle poczuł, że nie ma ochoty umierać w ogóle. - Boże, Bucky… to naprawdę ty?
- A co, myślisz, że stoi przed tobą mój duch, będący dupkiem? - Bucky wywrócił oczami i ostrożnie opuścił ręce. - Nie świruj, Stevie, to naprawdę ja.
- Jakim sposobem… - Steve urwał, a jego rysy ściągnęły się na powrót. - Zajmiemy się tym później. Czy Tony jest z tobą?
A więc po pierwszym szoku Steve jednak nie zakładał, że byłby w stanie kogokolwiek skrzywdzić, co było jednak miłe.
- Tony wyjechał… - zerknął na zegarek – dokładnie cztery godziny i osiem minut temu. Miał zrobić jakieś zakupy, odwiedzić grób Peggy i pewnie mojego ojca w szpitalu, bo ten człowiek nie ma w zwyczaju nikogo słuchać – a potem wracać do domu. Nawet łudziłem się, że wpadł na ciebie. ale skoro tu jesteś, to ta teoria zawodzi.
- Jak długo jesteś w mieście? Cholera. - Steve schował broń, zanim otworzył dla niego ramiona i Bucky wpadł w nie z taką samą łatwością jak kiedyś, na chwilę pozwalając sobie na komfort bycia tak blisko drugiej osoby. Ile czasu minęło, odkąd go ktoś przytulał? Trzymał w ramionach Tony’ego, niosąc go znad urwiska, ale poza tym czuł tylko chłodne dłonie Peggy, idącej za nim krok w krok. - Czemu Tony nic mi nie powiedział?
- Chciał to zrobić dzisiaj wieczorem. Prosiłem go, by nic nie mówił, ale on jest potwornie… mam na myśli naprawdę potwornie uparty – mruknął Bucky i Steve zaśmiał się nagle. - Co?
- Więc masz swój typ, co? - przez chwilę Steve znowu wyglądał jak roześmiany, beztroski młody chłopak, którego znał. - Uparte, wygadane…
- Aroganckie jak siedem piekieł – dodał Bucky, uśmiechając się lekko. - Przemądrzałe…
- I najładniejsze na świecie – zakończył miękko Steve. - Wiem coś o tym, Buck, podzielam ten typ.
- Zawsze podzielałeś, kumplu. - Bucky przesunął się, by wpuścić go do środka. - Wejdź, zanim ktoś mnie zobaczy. A więc samochód jest, a Tony’ego tam nie ma, co? Sprawdzałeś, czy silnik się nie zepsuł?
- Sprawdziłem wszystko, łącznie z poziomem paliwa. Buck, to nie ma sensu. Jego telefon jest wyłączony i nie odpowiada, a portfel z dokumentami został w samochodowym schowku. Przecież nie postanowił na piechotę wrócić do Nowego Jorku!
- I myślisz, że coś mu grozi.
- A ty tak nie myślisz? - Steve spojrzał na niego uważnie i Bucky umknął wzrokiem. - Cholera, Barnes, co wyście najlepszego zrobili?
- A jak myślisz, do diabła? Próbowaliśmy odkryć, co się stało z Peggy. Jak mogłeś to tak zostawić, Steve? Co, założyłeś, że to ja ją zabiłem?
- Nigdy nie myślałem, że to byłeś ty, kretynie. I nigdy tego nie zostawiłem. - Steve wzruszył szerokimi ramionami i zmarszczył jasne brwi, patrząc na niego gniewnie. - I nigdy nie przestałem szukać! Cholera, powinienem się domyślić, że coś tu nie gra, kiedy wczoraj uruchomił się alert…
- Jaki alert?
- Alert na konkretne wyniki wyszukiwania. Ktoś przeglądał pliki o śmierci Peggy…
- Tony włamał się na serwer. Wiedziałeś o tym?
- Ja?- Steve uśmiechnął się bez wesołości. - Jestem technicznie zacofany bardziej od dinozaurów, Buck, ja wciąż gram tylko płyty analogowe. Ale Tommy Wilde mi poradził, żebym pogadał z jego ojcem, facet jest naprawdę niezły w te klocki. Raz-dwa postawił mi jakiś cichy alarm, który uruchamia się, kiedy ktoś próbuje odkopać coś o śmierci Peggy i… czego właściwie tam szukaliście, Bucky? Wyciągnęliście z tych akt cokolwiek? Bo muszę ci powiedzieć, że ile bym nad nimi nie siedział, cały czas mam wrażenie, że mi coś umyka, ale nie wiem…
- Poziom wody, Stevie! - Bucky chodził po holu wielkimi krokami, nie mogąc usiedzieć w spokoju. - Nie ma szans, by raport z sekcji się zgadzał, nawet, jeśli Peggy zginęła w czasie, o którym mowa, to nie mogła zginąć tam, gdzie znaleziono ciało. Dotarła aż do Przylądka Mew…
- Jezu. - Steve był trupioblady, kiedy jego ciało przeszedł potężny dreszcz, a jego twarz skrzywiła się w bolesnym zrozumieniu – Byłem taki ślepy. Nie wziąłem pod uwagę tej pierdolonej odwilży… kurwa, jak mogłem o tym nie pomyśleć? Pamiętasz, jak mieliśmy po kilka lat? Bawiliśmy się z małą Ginny Potts puszczając z mostu patyczki… malowaliśmy je, żeby móc śledzić ich trasę, a one zależnie od pory roku zawsze dopływały gdzie indziej.
- Pamiętam. Peggy nigdy nie chodziła z nami. Ona i Tommy Wilde znikali wtedy w szopie, żeby się „bawić w doktora”. - Bucky parsknął śmiechem. - Stare czasy… ale, wracając do tej rzeki… Steve, ty jak ty, ale jakim cudem nikt inny nie zwrócił na to uwagi? Kto pracował przy tej sprawie?
- Doktor Wilde – powiedział Steve – i czas jakby się zatrzymał. Bucky miał wrażenie, że się dusi. Steve zbladł jeszcze bardziej i zrobił krok w tył, kiedy powietrze między nimi zamigotało.- Bucky, co się…
- To ona – odparł cicho Bucky. Obaj patrzyli bez tchu, jak delikatna, smukła sylwetka dziewczyny, złożona ze światła i cienia, lekkim ruchem ręki daje im znać, by wyszli z domu. - To Peggy. Pojawia się zawsze, kiedy… Tony mówi, że pojawia się zawsze, kiedy jesteśmy na dobrym tropie.
- Spencer Wilde – szepnął Steve, nie odrywając wzroku od Peggy. Wyciągnął rękę w jej stronę, jakby chciał jej dotknąć, ale uśmiechnęła się tylko do niego ze smutkiem, po czym zniknęła. - Jezu, James. Spencer Wilde pracował przy tej sprawie, Spencer Wilde pomagał mi instalować alarm, Spencer Wilde zajmuje się twoim ojcem w szpitalu… o co zakład, że to Spencer Wilde ma Tony’ego?