
Chapter 3
Nieśmiała nadzieja na to, że uda mu się wymiksować z tego wspólnego pieczenia koguta, nieważne, czy z ciasta czy nie – zaświtała Tony’emu, kiedy w dość melancholijnym nastroju pił swoją pierwszą, poranną kawę.
Dochodziła dziesiąta, jego głowa wciąż tkwiła po złej stronie kaca, zaś słońce świeciło tak oślepiająco, jakby chciało upewnić w tym, że świat go dziś nienawidzi. Nie siląc się na zbytnią elegancję (kto wie? może wcześniej przed pieczeniem każą mu tego cholernego koguta złapać?) założył dżinsy, wyblakły podkoszulek z logo Metalliki i kurtkę, zabrał z szafki pod lustrem w przedpokoju przeciwsłoneczne okulary – po czym zatrzymał się w progu, olśniony nagłą myślą. Przecież nie miał adresu cholernej Marthy Dyke! A Bunker Hill Village, jakkolwiek by małe nie było – chyba nikt nie może wymagać od niego, by jeździł po nim bez sensu, szukając odpowiedniego domu, prawda? Z ulgą cofnął, się, zdjął kurtkę – i w tym momencie zapikał jego telefon. Sms.
„Harry, dostałam twój numer od naszej drogiej Ginny. Wysyłam ci swój adres, do zobaczenia wkrótce, czekamy na ciebie, Martha”.
- Pepper, jesteś takim zdrajcą – mruknął sam do siebie, nie mając najmniejszego problemu z wyobrażeniem sobie entuzjazmu Pepper na wieść o tym, że trzeba zmusić go, by wyszedł z domu. Z powrotem sięgnął po kurtkę. Jezu, jak on nienawidził tego przeklętego miasteczka. I swoich rodziców też, bo jak w innych rzeczach byli totalnie do chrzanu, to w tym jednym spisali go na medal i wychowali go tak dobrze, że zupełnie nie wiedział, jak się ludziom odmawia. Zwłaszcza, jak są starsi. Właściwie mili. Nawet, jeśli chcą, by piekł z nimi koguta z ciasta.
Bez trudu znalazł właściwy dom – kogo on chciał oszukać, pewnie znalazłby go i bez adresu, bo tu zapewne nawet i zwykły polny kamień chętnie udzieliłby mu informacji – a kiedy podjechał, na bielonym, przytulnym ganeczku, czekały już na niego dwie starsze panie i jeden pan. Chłopak, właściwie. Może nawet młodszy od niego, który w wyraźnie refleksyjnym humorze jadł maślane ciasteczka i posępnie wpatrywał się w kwiatową rabatę u swoich stóp. Na widok Tony’ego jakby się rozpromienił, a prędkość, z jaką wstał, żeby się z nim przywitać, można by nawet uznać za gorliwą.
- Człowieku, jak ja się cieszę, że jest tu ktoś , kto nie wygląda, jakby nawiał z geriatrii – szepnął konspiracyjnie, ściskając jego rękę. - Jestem Thomas Wilde, ale wszyscy mówią na mnie Tommy. Miło cię poznać.
- Przyjemność w pełni odwzajemniona! - odpowiedział Tony, zanim zdążył kopnąć się w tyłek i w pełni rozbudzić, bo co on najlepszego wyprawiał? Przyjechał tu męczeńsko się nudzić, a nie flirtować. - To… Tommy, miło mi cię poznać, Tommy – dokończył kulawo, bo niemal użył swojego prawdziwego imienia. Cholerna Pepper miała rację, wystarczyła ładna buzia i kompletnie tracił zdrowy rozsądek. - Harry. Jestem Harry. Harry Hogan.
- Naprawdę? - Tommy uśmiechnął się kpiąco, po czym mrugnął do niego porozumiewawczo, ściszając głos. - A ja byłem pewien, że nazywasz się Stark. Komu chcesz wcisnąć kit, Tony? Czytałem wszystko, co opublikowałeś na temat nanotechnologii, a twoje badania nad strukturalnym…
- Na miłość boską! - Tony potrząsnął głową. - Jestem rozdarty pomiędzy „zasłużone pochwały, kontynuuj” a „och, nie trzeba, bo się zarumienię”. Czekaj, czy ty przypadkiem nie prowadzisz jednego z dwóch barów w okolicy? Kiedy masz czas czytać przy tym o nanotechnologii, podczas robienia drinków?
- Poznałeś w ogóle to miasteczko? Jedyne drinki, jakie tu robię, to te na wieczory panieńskie, a w dziewięćdziesięciu przypadkach jest to mojito i Seks na Plaży. Bo to takie zabawne, wychodzić za mąż i chichotać na dźwięk słowa „seks”, rozumiesz.
- Ledwie. - Tony z trudem wyrzucił z myśli obraz pełnej dezaprobaty twarzy Pepper i uśmiechnął się szeroko, wskazując na samochód. -Zatem, Tommy, jeśli uczynisz mi ten zaszczyt…
- Już idziemy, Harry, już-już, momencik! - dobiegło do niego w tym momencie i westchnął. No tak. A prawie zapomniał, że mieli towarzystwo.
- Wiesz – pocieszył go Tommy, najwidoczniej dobrze odczytując jego wahanie – może potem uda nam się zgubić w tłumie?
No dobrze. Być może ten dzień nie miał być taki najgorszy.
*
Och, ten dzień zdecydowanie taki najgorszy nie był.
Co prawda Tony nie potrzebował wiele czasu, by zorientować się, że poza ładną buzią i niezłym tyłkiem, Tommy Wilde w żadnym wypadku nie zalicza się do wyboru, który Pepper uznałaby choć za kategorię „akceptowalne, ale trzeba pilnować”. Był, owszem, milutki i czarujący, ale przede wszystkim leciał na jego nazwisko i kasę, zaś o nanotechnologii, poza kilkoma wyświechtanymi frazesami z głównych nagłówków branżowych gazet, nie wiedział kompletnie nic. I Tony może nawet doceniłby to udawane zaangażowanie, bo ostatecznie trud, który włożył chłopak w to, by go poderwać, zasługiwał chociaż na kilka drinków i niezobowiązujący seks – ale kiedy już planował darować sobie pieczonego koguta i natrętną podejrzliwość, zastanawiającą się, skąd Tommy wiedział, kim jest i zabrać go do siebie, nagle wyrosła przed nim Sally Sueman, ciągnąc za sobą pod ramię – dość uprzejmie, ale jednak – opierającego się, wysokiego faceta.
- A to jest właśnie nasz szeryf! - zagaiła, choć Tony na milę mógł wyczuć, że było to bardziej przedstawienie z cyklu „szeryfie, a to jest ten gagatek, o którym panu mówiłam, proszę go ocenić i wydać wyrok”. - Szeryfie, to Harold Hogan.
Oczy faceta z lotniska były dokładnie tak samo niebieskie, jak to zapamiętał. Tony wpatrzył się w nie, nie zdając sobie sprawy z tego, że się uśmiecha, kiedy mężczyzna wyciągnął do niego rękę. Dwa błękitne jeziorka zamigotały.
- A więc, Harry - zaczął, unosząc brwi i Tony przypomniał sobie, że wie, jak się nazywa. - Nie sądziłem, że cię tu spotkam.
- Zwlekałbyś z powrotem do domu, gdybyś wiedział, że tu jestem, szeryfie? - zażartował i Steve uśmiechnął się miękko.
- Przeciwnie, wróciłbym dwa razy szybciej – odparł, spoglądając na Tommy’ego, który stał koło nich z zachmurzonym wyrazem twarzy. - Tommy, miło, że zająłeś się naszym gościem. Ale chyba mama cię potrzebuje? Dzień dobry, pani Wilde, jak zdrowie? Tommy, nalej mamie ponczu, dobrze?
- Szeryfie Rogers, pan zawsze taki troskliwy! - rozpłynęła się w zachwytach pani Wilde, podczas gdy jej syn wyglądał, jakby chciał kogoś zabić. Tony musiał zacisnąć zęby, by stłumić śmiech. - Jak było w Houston?
- Interesująco – powiedział Steve uprzejmie, choć Tony’emu nie umknął fakt, że posłał mu przy tym wymowne spojrzenie. No dobrze, musiałby być ślepy, by nie zauważyć i nie docenić faktu, że w świetle dziennym i bez pośpiechu, szeryf Rogers był tak absurdalnie seksowny, że nawet milutki skądinąd Tommy wyglądał przy nim jak nieudany prototyp. - Ale cieszę się, że wróciłem. Napijesz się ponczu, Harry?
- Jasne. - Tony pozwolił się podprowadzić do długiego stołu, na którym – pomiędzy okazałymi dyniami i wielkim ciastem – znajdowała się i misa z ponczem. Podczas, gdy Steve nalewał im po szklaneczce, obserwował, jak wyćwiczone mięśnie napinają się pod służbową, dopasowaną koszulą. - Szeryfie Rogers, muszę o to spytać - specjalnie nosisz o rozmiar mniejsze ciuchy, co?
- Nic, do czego zamierzałbym ci się przyznać, Harry. Bo tak się właśnie nazywasz? – odciął się Steve i Tony wzruszył ramionami, przyjmując od niego szklaneczkę z ponczem.
- Na swoją obronę mam tylko to, że był to pomysł mojej asystentki. Uznała, że jeśli będę tu incognito, to okoliczni łowcy posagów i dziennikarze dadzą mi spokój.
- Zatem jesteś kimś znanym? - Steve odprężył się, spoglądając na niego ciepło. - To duża ulga, bo już bałem się, że mam do czynienia ze zbiegiem, który tak nieudolnie ukrywa się przed prawem.
Tony zamarł. A więc Steve wciąż nie wiedział, kim jest. I mimo to wciąż był nim zainteresowany? Odwzajemnił uśmiech, kiedy o tym pomyślał.
- Nie – odezwał się dopiero po chwili, potrząsając głową. - Obawiam się, że nie jestem na tyle interesujący, by ktoś chciał mnie ścigać.
Ugh, do cholery. Miał nie flirtować, ale…
- Mam na ten temat zupełnie inne zdanie. Raz pozwoliłem, żebyś zniknął i więcej tego błędu nie popełnię.
... ale Steve też flirtował. Tony upił łyk ponczu i oblizał usta, patrząc, jak drugi mężczyzna śledzi ten ruch języka wzrokiem.
- A więc, Steve. Opowiesz mi o tym pieczeniu koguta?
*
- No i mówię ci, Pepper, jest absolutnie wspaniały – zakończył swoją tyradę Tony i przez chwilę w słuchawce panowała cisza. W końcu Pepper westchnęła teatralnie i Tony zmarszczył brwi. - No, co? Nie masz nic do powiedzenia?
- Tony, choć czasem ciężko mi w to uwierzyć, jesteś dorosłym człowiekiem, w pełni odpowiedzialnym za swoje decyzje. Jeśli naprawdę uważasz, że ten mężczyzna jest wart twojego czasu…
- Jest wart.
- Czy ja to neguję? Proszę tylko, żebyś rozważył wszystkie za i przeciw, nim oddasz nowo poznanemu człowiekowi ostatnią koszulę, firmę i swoje serce. Jeśli zechce cię wykorzystać…
- On nie jest taki.
Pepper nie skomentowała, ale Tony nie dał się zwieść. Dobrze wiedział, co robiła, bo znał jej metody aż za dobrze. Pepper wierzyła, że ziarno raz posiane, samo potem kiełkuje. Czy też, mówiąc dosadniej: wierzyła w pierwszy ostrzał artyleryjski. Wystrzelić, dać wrogowi do myślenia, a w międzyczasie przegrupować się i zetrzeć go z powierzchni ziemi.
- Będę chciała go poznać – powiedziała tylko i Tony prawie poczuł w sobie przypływ współczucia do Steve’a – zanim spochmurniał i opadł na fotel, opierając wyciągnięte nogi na niskim stoliku.
- Kogo ja oszukuję – burknął niechętnie. - Pewnie i tak nie będzie do tego okazji. Dobra gadka, że nie chce mnie puścić, a jednak sam wróciłem dzisiaj do domu. Bo on ma pewne sprawy, którymi musi się zająć, ale „do zobaczenia jutro, Tony, czy dasz mi swój numer?”. Jestem naiwny, co?
- To nie jest twoja największa wada, Tony, nie ma powodu, byś mówił o tym, jakbyś stawiał to na równi z „lubię dręczyć zwierzęta” czy „jestem kokainistą”. - W głosie Pepper usłyszał łagodny ton i potrząsnął głową.
- Do licha. Ty nawet brzmisz, jakbyś miała zaraz mnie zacząć pocieszać. Naprawdę myślisz, że to nie wypali, co?
- Czy ja wiem? Nie jestem tobą, ani nie jestem Stevem Rogersem. Ale musisz przyznać, że nie wygląda to obiecująco. Jego życie jest tam, w miasteczku, z którego ty chcesz jak najszybciej uciec. Jak sobie to wyobrażasz? Że tam dla niego zostaniesz?
- Boże broń.
- No właśnie. Więc co, ściągniesz go do Nowego Jorku? Przez całe życie się na to nie zdecydował, więc…
- Więc kim ja jestem, żeby miał zrobić to dla mnie?
- Tony, do cholery, nie zmuszaj mnie, żebym tam przyjechała i kopnęła cię w ten głupi tyłek. Jesteś wspaniałym, wartościowym facetem i stu Steve’ów Rogersów byłoby cholernymi szczęściarzami, jakby mogło dostać choć ułamek ciebie. Po prostu bądź realistą. Nie chcę, żebyś znów zaangażował się w coś, a potem cierpiał. Idź z nim na randkę, zabierz go do łóżka, pij z nim poncz i zwiedzaj pola dyniowe, ale większe plany? Nie skacz na główkę tam, gdzie może być beton.
- Obrazowe.
- Wiesz, o co mi chodzi.
*
Tony miał całą noc, by przemyśleć jej słowa i przyznać Pepper rację. Bo co on sobie, do cholery, wyobrażał? Steve był ułożonym miłym i porządnym człowiekiem, który miał już zapewne ułożone miłe i porządne życie. Więc nawet, jeśli fantastycznie przy tym całował, to wciąż był to tylko jeden pocałunek, a potem nie odwiózł go nawet, ani nie zapytał o adres, więc…
Ktoś zadzwonił do drzwi akurat, kiedy wstawiał do zlewu talerz po tostach. Tony oblizał palce z dżemu wiśniowego i poszedł otworzyć, spodziewając się na progu Sally Sueman, która przy jego wątłym zachwycie obiecała wczoraj, że wpadnie i podrzuci mu wiejskie jaja i mleko, albo może miejscowego proboszcza, który od kilku dni czuł się gorzej i nie było go na festynie. Kiedy otworzył drzwi, szeroki uśmiech Steve’a prawie go oślepił.
- Cześć – przywitał się z nim i Tony uśmiechnął się trochę wbrew sobie. To było rozczulające, jak niepewnie potrafił brzmieć przy nim ten człowiek, który wydawał się być pewnym wszystkiego i umieć z tym mierzyć za bary. - Ponieważ nie umówiliśmy się wczoraj konkretnie, chciałem to nadrobić i przywiozłem ci kawę. Przypuszczam, że Tommy podejrzewał, dla kogo ją wiozę, więc może zawierać tonę zazdrości i życzenia, żebym ja się swoją udławił, więc jeśli chcesz, to moją też oddam tobie.
- I za każdym razem, kiedy myślę, że nie możesz być jeszcze bardziej idealny… - Tony pokręcił głową, odsuwając się, by go wpuścić do środka. - Wejdziesz? Właśnie jadłem śniadanie, jeśli masz ochotę na tosty…
- Czy tosty będą z dżemem? - Steve pochylił się, prawie dotykając kciukiem jego dolnej wargi. - Bo masz tu odrobinę… mogę?
Tony był w stanie tylko grzecznie pokiwać głową. Drgnął, kiedy Steve musnął palcem jego usta. I zamknął oczy, kiedy go pocałował. A kiedy wsunął palce pod jego koszulę, gładząc dłońmi ciepłą, miękką skórę…
- Cholera. - Steve zaklął, odsuwając się i spoglądając na niego przepraszająco, kiedy jego telefon zaczął dzwonić. - Przepraszam, to telefon służbowy. Muszę odebrać.
- Jasne, nie krępuj się. - Tony potrzebował chwili, by zapanować nad rozmarzonym uśmiechem, który pewnie zdążył wkraść mu się na usta, więc napił się przyniesionej kawy, z zadowoleniem odnotowując, że Steve najwyraźniej zapamiętał, co lubi: mocna, z mlekiem, bez cukru.
Steve tymczasem słuchał ze zmarszczonymi brwiami, co mówi ktoś, kto do niego dzwonił. Skinął głową, potwierdził, że zaraz będzie i kiedy odwrócił się w jego stronę – Tony nie potrzebował słów, by wiedzieć, że ma dla niego złe wieści.
- Co się stało?
- Chodzi o starego Matthew Barnesa. - Steve na chwilę przymknął oczy, a kiedy je otworzył, wyglądał, jak człowiek cierpiący na mękach. - Trafił do szpitala z rozległym zawałem serca.
- I dlatego z tym dzwonią do ciebie? - Tony uniósł brwi. - Wiem, że przyjaźniłeś się z jego synem, ale zawał to chyba nie jest praca dla szeryfa, tylko dla lekarza, co?
- O to właśnie chodzi. - Steve spojrzał na niego bezradnie, nerwowo przesuwając ręką po karku. - Barnes, zanim stracił przytomność, upierał się, że w nocy odwiedził go Bucky. A Bucky…
- Nie żyje – dokończył za niego Tony. Spojrzeli na siebie w milczeniu w pustym, jasnym holu – i obaj wzdrygnęli się, kiedy gdzieś w ogrodzie rozkrzyczała się wilga. - Idź – powiedział Tony, otwierając mu drzwi. - I, jeśli się czegoś dowiesz… no wiesz. Wolałbym wiedzieć, czy w miasteczku grasują duchy.
- Nie ma żadnych duchów. - Steve pocałował go przelotnie, zanim wyszedł. - Chociaż czasami myślałem, że zniósłbym, gdyby byli duchami – o ile by do mnie… - urwał, uśmiechając się ze smutkiem. - Przepraszam, Tony. Nie tak planowałem ten dzień. Dam ci znać, jeśli się czegoś dowiem, dobrze?
- Jasne – powiedział Tony, patrząc za nim, gdy odchodził.
Coś mu mówiło, że dziś się już nie zobaczą. Nie szkodzi. Za godzinę miał pojawić się facet od kablówki i przy okazji podłączyć mu tu internet – czego Pepper nie widzi, tego mu nie zakaże – i, nim nadszedł wieczór, Tony był już całkiem pogrążony w pracy.
Ocknął się dopiero, kiedy w krzakach pod oknem coś zaszeleściło – i skrzywił, kiedy uświadomił sobie, że dookoła jest całkiem ciemno. Pracując, znów stracił poczucie czasu i poza blaskiem monitora, nie widział absolutnie nic. W ciemnościach podszedł do ściany i klepnął ręką na oślep, szukając kontaktu – i na ułamek sekundy przed tym, jak włączyło się światło, wrzasnął, kiedy przypadkiem spojrzał za szybę.
Bo za oknem w jego pieprzonym ogrodzie znowu ktoś stał – i tym razem, z tego co zdołał zobaczyć, próbował się dostać do środka.
A kiedy go zobaczył, najpierw na chwilę znieruchomiał – a potem odskoczył w tył, potknął się, by zaraz zniknąć w ciemnościach.
Zaraz. Potknął się? A od kiedy to duchy się potykają?
- Stój, do cholery! - warknął Tony, rzucając za nim w pogoń. Szarpnięciem otworzył okno i jednym susem przesadził parapet, ślizgając się za wilgotnej od rosy ziemi i mokrych liściach w ogrodzie. - Hej, ty! I tak chciałeś tu wejść. Wiem, że myślałeś, że nikogo nie ma w domu, ale... Zaczekaj, do diabła!
Pobiegł za nim, w gorączce ciekawości i rozdrażnienia, bo, do cholery, już prawie zdążył polubić Sowią Przystań, czuł się w tu dobrze, a mimo, że nie zamierzał tu zostać, to na pewno nie zamierzał też pozwolić, żeby go stąd wyrzucano. Biegli brzegiem urwiska, w uszach słyszał tylko świst wiatru i własny, przyspieszony oddech, wzrokiem wwiercał się w ciemność, próbując dostrzec cokolwiek, nie zgubić umykającej przed nim, ciemnej sylwetki, która...
Tony krzyknął przeraźliwie, kiedy ziemia nagle uciekła mu spod nóg. Poczuł, że spada, leci, zaraz uderzy o ziemię, roztrzaska się o skały gdzieś na dole i…
Coś z siłą imadła zacisnęło się wokół jego dłoni, trupio blada twarz majaczyła w ciemności, a ciemnowłosy mężczyzna z grymasem oparł się o skraj przepaści, nie pozwalając mu upaść.
- Po co mnie goniłeś – warknął ochrypłym, odwykłym od mówienia głosem. - Trzymaj się, do cholery. Wyciągnę nas stąd. Tylko się nie waż spadać.
- Ja… - Tony urwał. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy za plecami mężczyzny dostrzegł coś dziwnego. Była tam druga postać, widmowa twarz bladej, wykrzywionej dziewczyny, która zdawała się pchać plecy tamtego, aż drobne kamyki uciekały im spod stóp, a oni osuwali się coraz bardziej…
- Trzymaj się! - nakazał mężczyzna. Wyraźnie zmagał się ze splątaną z nim zjawą i, zanim Tony zdążył cokolwiek zrobić, szarpnął go mocno, boleśnie wykręcając rękę. Upadli na ziemię, kiedy udało mu się poderwać go znad skraju. Tony trząsł się, bezwiednie wciąż ściskając jego dłonie – a potem błyskawicznie spojrzał obok i sapnął. Obok nich nie było tu nikogo. Znowu byli sami.
Nieznajomy szarpnął się, chcąc poderwać na nogi i uciec, kiedy Tony z całej siły przyciągnął go do siebie.
- Nie zostawiaj mnie z nią! - nalegał desperacko i dopiero wtedy obcy znieruchomiał. Kiedy na niego spojrzał, jego oczy były równie wystraszone, jak jego własne.
- Z nią? - powtórzył i Tony przełknął ślinę.
- Cholera. - Szepnął, mocniej ściskając jego nadgarstek, tylko dlatego, że tu był, że był człowiekiem z krwi i kości, i że był w jego ramionach taki ciepły. - Zdaje się, że właśnie widziałem cholerną Peggy Carter. Chryste, człowieku, powiedz mi, że ty nie jesteś duchem, bo chyba oszaleję.
- Nie jestem. Nie wiem. Ja... - Mężczyzna roześmiał się chrapliwie i równie szybko ten śmiech zamilkł, a on sam spojrzał z bezbrzeżnym zdumieniem na palce Tony'ego, gładzące jego nadgarstki. - Nie wiem, czym jestem - powiedział w końcu szeptem, na chwilę zamykając oczy. - Czasem mam wrażenie, że tylko cieniem, widmem... że oszalałem i straciłem zmysły, a ona... nie boisz się mnie?
- Widziałem ją. Nie jesteś nawet w połowie tak okropny. - Tony przyciągnął go do siebie, bo wciąż drżał z zimna i ze strachu. - Cholera. Wejdźmy do domu, dobrze?
- Nie mogę. Nikt nie możesz wiedzieć, że tu jestem, szukają mnie, jeśli Stevie się dowie...
- Stevie? Rogers? Nie dowie się! Nie ode mnie. Nie, póki sam mu nie powiesz. Jezu Chryste. Daj mi zebrać myśli. - Tony spróbował wstać i prawie upadł, kiedy nagle ugięła się pod nim zraniona kostka. - Do diabła, chyba skręciłem nogę.
- Mam cię. - Mężczyzna podniósł go bez trudu; był wychudzony, miał zapadłe policzki i matowe włosy, pozbawione blasku, a jednak wciąż był bardzo silny, kiedy brał go w ramiona. - Cholera. Wynośmy się stąd. Przepraszam, że cię wystraszyłem. Byłem wcześniej u ojca, ale on przeraził się i miał jakiś atak... zdążyłem wezwać pogotowie, upewniłem się, że żyje, ale nie mogłem tam zostać. Myślałem, że nikogo tu nie ma, dom od lat stał pusty. Chociaż ty też mnie nieźle przeraziłeś, zawsze tak reagujesz, jak się boisz? Że zamiast się chować, to lecisz za zagrożeniem i chcesz mu przywalić?
- Brzmi jak ja. - Tony odetchnął, uświadamiając sobie, że wstrzymywał powietrze, dopiero gdy weszli do domu. - Jezu Chryste. To jakiś pokręcony sen, prawda? Musiałem zasnąć. Pepper miała rację, za dużo pracuję.
- Pepper?
- Nieważne. Słuchaj. Jak to myślałeś, że nikogo tu nie ma? Przecież widziałem cię kilka dni temu, próbowałeś zajrzeć do środka...
- Dopiero dzisiaj wróciłem do miasteczka. - Ich oczy spotkały się i obaj drgnęli, błyskawicznie spoglądając za okno. Ale ciemny ogród wydawał się pusty, nic nie czaiło się za szybą i nie próbowało się wedrzeć do środka. - Kogokolwiek widziałeś wcześniej, to nie byłem ja.