Nawiedzony dom przy Cawdor Way

Marvel Cinematic Universe Marvel The Avengers (Marvel Movies)
M/M
G
Nawiedzony dom przy Cawdor Way
All Chapters Forward

Chapter 2

Na uboczu głównej drogi
Przycupnięte cicho siedzą tak
Zakurzone lekką biedą
Mają własny swój ciasny świat
Małe miasteczka
Trzy ulice jeden bar
Okna pełne sennych mar

Tony nie był do końca pewien, jak dokładnie udało mu się spędzić resztę nocy. Na pewno nie wrócił już do łóżka. Chwilę stał zamrożony przy oknie, wpatrując się w nieruchomą sylwetkę po drugiej stronie szyby z równym napięciem, z jakim ona wydawała się patrzeć na niego – a potem rzucił się do okna, żeby upewnić się, że tym razem jest zamknięte. I wtedy ktokolwiek był w ogrodzie, zniknął – a kiedy Tony pobiegł do drzwi, te okazały się na szczęście zamknięte. Bez sił oparł się o ścianę, ściskając w dłoni telefon. Co, co diabła. Co to, do cholery, było?
Z trudem oparł się pokusie zaalarmowania Pepper, policji i marynarki wojennej sił zbrojnych armii amerykańskiej pod wodzą Rhodeya na dodatek. Cokolwiek to było – ktokolwiek to był – już dawno zniknął. Pewnie jakiś włóczęga, albo jeden z dzieciaków z miasteczka, które postanowiły utrzeć nosa obcemu, skoro już przyjechał z Nowego Jorku. Tak. To na pewno to. Żadne duchy, do licha, bo duchy nie istnieją.

Kiedy nadszedł świt, Tony, niespokojnie drzemiący na kanapie w salonie, przekonał się, że znacznie łatwiej nie wierzy się w duchy, kiedy nie jest już ciemno. Przed domem nie było śladu tajemniczego gościa, chociaż może malwy i bratki wydawały się trochę pogniecione. Bzdury, na pewno jakiś dziki kot, czy coś w tym stylu. Może szop. To Teksas, na pewno są tu szopy. Odwrócił się od kontemplacji widoku w samą porę, by dostrzec żwawą kobiecinę, dzierżącą pod pachą mop i kilka toreb, która kroczyła ku niemu żwirową ścieżką.
- Pan Hogan? - zawołała z przyjaznym uśmiechem, a Tony potrzebował chwili, żeby uświadomić sobie, że mówi do niego. A tak, na czas pobytu tutaj miał się nazywać Hogan i liczyć na to, że mieszkańcy nie oglądają zbyt gorliwie programów o hybrydyzacji i nanotechnologii , oraz nie słyszeli za wiele o dokonaniach na tym polu Anthony’ego E. Starka.
- Nazywam się Harold – powiedział, ściskając jej rękę. - Ale proszę mi mówić Harry.
- W porządku, Harry. Jestem Martha Dyke, mam przygotować dom do pańskiego pobytu. Przepraszam, że nie dotarłam wczoraj, moja sąsiadka się rozchorowała.
- Nie ma sprawy – odpowiedział Tony uprzejmie. - Mam nadzieję, że to nic poważnego. Napije się pani czegoś?
- Wody, jeśli można. Ale to już jak skoczę, na razie muszę się brać do pracy. Nie chce pan zwiedzić w tym czasie okolicy, Harry? Tu może być trochę kurzu.
- Chyba tak zrobię. I tak powinienem kupić parę rzeczy. Dasz sobie radę?
- Nic, z czym nie mierzyłabym się wcześniej – powiedziała wesoło, biorąc się za trzepanie dywanu i Tony zawahał się przez chwilę. Czy powiedzieć jej o nocnym gościu? W świetle dnia wydawało mu się to wyjątkowo nierealne i głupie. Może mu się przyśniło. Był zmęczony, kiedy tu dotarł, a potem wypił jeszcze kilka piw, obudził się w nowym miejscu, zdezorientowany… a jeśli istotnie był to jakiś głupi kawał miejscowych łobuzów, to nie zamierzał dać im tej satysfakcji i rozpowiadać ludziom, że się boi.

Przekraczając granice miasteczka, Tony czuł się tak, jakby przypadkiem wskoczył do machiny, która przeniosła go w czasie wprost do średniowiecza. Owszem, na ulicach były już samochody. Owszem, gdzieniegdzie zdarzały się neonowe szyldy, a pod stopami poniewierało się nawet kilka styropianowych kubków, ale i tak wrażenie było raczej odmienne od tego, do czego przywykł na co dzień, przemierzając ulice Nowego Jorku. Było tu przede wszystkim o wiele, wiele ciszej. Brak nieustannego hałasu, gwaru ludzkich głosów, szmeru toczących się ulicami jak wieczne morze aut, uporczywego dźwięku syren i klaksonów, a zamiast tego – naprawdę, nawet, kiedy znalazł się już prawie w centrum, mógł usłyszeć śpiew ptaków w koronach drzew. Zagapił się nawet, z głową uniesioną w górę, próbując przypomnieć sobie dawno zapomniane nazwy. To była wilga? A może szpaki? Niechętnie ruszył dalej dopiero, kiedy w oczy zaświeciło mu jasne, przedpołudniowe słońce. Dochodziła dopiero dziesiąta, a już było parno i duszno jak w samo południe. Jeśli chciał załatwić wszystko, po co tu przyszedł, powinien zacząć działać. Oraz jeśli chciał wrócić do domu przed zmrokiem, dodał jakiś cichutki głos w jego głowie. Wcale nie miał ochoty przechodzić w ciemnościach przez zapuszczony ogród.

To, czego szukał, znalazł zaraz przy głównej ulicy. Salon wyglądał na niezbyt dochodowy, ale przynajmniej był czynny i Tony pchnął drzwi, wchodząc do środka.
- Halo? - zawołał, kiedy nikt nie wyszedł mu na powitanie. - Jest tu kto?
Cisza. Wzruszył ramionami i podszedł do karnie ustawionych pod jedną ze ścian aut. Wielka, podniesiona brama prowadziła stąd prosto na ulicę i prawdopodobnie mógłby wsiąść do jednego z nich i tak po prostu odjechać, nim ktokolwiek zdążyłby się zorientować i go zatrzymać. Coś, co w jego mieście wydawało się nie do pomyślenia, tu było zaskakującą normą. Czy w ogóle ktoś się tu kiedyś śpieszył? Albo chociaż zamykał za sobą drzwi?
Wśród samochodów nie było zbyt dużego wyboru. Tony oglądał je z lekkim zawodem, choć idąc tu, nastawił się mniej więcej na to, co może go czekać: przeciętny wóz, który miał za zadanie wytrzymać te parę tygodni, jakie zamierzał tu spędzić. Jeśli pójdzie dobrze, uda mu się go potem zwrócić. Jeśli nie, może go zezłomować. Wątpił, by wiele stracił.
Żółty ford wyglądał nawet nieźle, dopóki nie usiadł za kierownicą i nie odkrył, że zawieszenie trzyma się chyba tylko na sznurek i łaskę boską. Seledynowa toyota corolla była tak przerdzewiała, że bałby się nacisnąć mocniej hamulec w obawie przed tym, że jego stopa przebije się na zewnątrz. W szarym pickupie brakowało połowy dachu, za to zamontowano tam przedziwną konstrukcję, która wyglądała, jakby lada chwila zamierzała spaść potencjalnemu kierowcy na głowę, więc Tony opuścił wnętrze wozu czym prędzej.

Po niecałym kwadransie, spędzonym w środku – nadal nie pojawił się nikt z obsługi – wytypował może trzy samochody, które nadawały się do czegokolwiek. Niebieskiego chevroleta z białymi paskami po bokach, całkiem przyzwoicie wyglądającą białą hondę, oraz najbardziej obiecującego chevroleta impalę, na którego widok aż zaświeciły mu się oczy. Wow, to było istne cudeńko, zadbane, dopieszczone, z lśniącym tajemniczą czernią lakierem i srebrnymi felgami. Pieszczotliwie przesuwając dłonią po masce, prawie mógł poczuć niskie wibracje silnika, usłyszeć ciche pomruki, które rozległyby się, gdyby tylko przekręcił kluczyk. Ale, ku jego zdziwieniu, kluczyka nie było, mimo że w stacyjkach wszystkich innych wozów tkwiły kluczyki. Więc czyjkolwiek ten samochód by nie był, właściciel najwyraźniej nie chciał, by ktoś go ukradł. Bo raczej nie był na sprzedaż… Tony nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek chciał sprzedać taki wóz.
- Witam – rozległ się cichy głos tuż za nim i odwrócił się w jego stronę. Stał koło niego drobny staruszek, ledwie sięgający głową do jego ramienia. - Pan musi być panem Hoganem. Knepper wspominał, że przywiózł pana wczoraj ze stacji.
Oczywiście, że Knepper o nim wspominał. Tony podejrzewał, że od wczoraj był głównym tematem plotek w całym miasteczku.
- To ja – przyznał i machnął ręką w stronę samochodów. - Na czas pobytu tutaj powinienem mieć jednak jakiś wóz. Co może mi pan polecić? - zapytał, wskazując z nadzieją na impalę. - Czy ten chevrolet…
- Ten chevrolet jest nie na sprzedaż – uciął gwałtownie mężczyzna. Po nagłym wybuchu jeszcze bardziej się w sobie skurczył, chowając głowę w ramiona. - Przepraszam, nie powinienem się unosić.
- Rozumiem, że to jakaś bolesna historia – zauważył ostrożnie Tony. - Przykro mi, jeśli dotknąłem drażliwego tematu.
- Dawne sprawy wciąż mogą boleć, prawda? - Sprzedawca spojrzał na niego zaskakująco przenikliwymi oczami. - Cóż, dowiedziałby się pan prędzej czy później, wszyscy w miasteczku znają historię tego samochodu. Należał do mojego syna, Bucky’ego. Poskładał go niemal z części, sam odnowił. Tyle godzin, ile nad nim spędził…
- Przykro mi – powiedział Tony.
- Bucky nie umarł. - Mężczyzna zawahał się. - Po prostu… zaginął. Służył w wojsku. Wysłali mojego chłopca do Iraku i przetrwał tam dwie tury, ale któregoś dnia… nie wrócił z misji. Po miesiącu oficjalnie uznali go za zmarłego, ale nigdy nie odnaleziono jego ciała.
Jakkolwiek nie byłoby to przykre, nie było to też nic nadzwyczajnego, Tony wiedział z opowieści Rhodeya. Żołnierze amerykańscy ginęli czasem, kiedy nieopatrznie wypuścili się na samodzielny zwiad albo w niewłaściwym momencie odłączyli od grupy. Czasem odnajdywano potem ich zbezczeszczone szczątki – częściej ginęli bez śladu.
- Przykro mi – powtórzył więc, bo co miał powiedzieć. Że to głupie? Że niesprawiedliwe? Wojna nigdy taka nie była, a mimo to ludzie wciąż walczyli. Odchrząknął, kiedy przypomniał sobie szarą twarz Rhodeya, który słuchał o kolejnych zabitych z jego pułku. O niepokoju Pepper, która stale się bała, że jej mąż nie wróci. O sobie, kiedy porwali go w Afganistanie, a on…
Nie. Tony zacisnął pięści, wbijając sobie paznokcie w dłonie. O tym nie chciał myśleć.
- Więc, co może mi pan polecić? - spytał znowu i wskazał na niebieskie auto. - A ten chevrolet? To alero, prawda?
- Ma pan dobre oko. Tak, to dobry wóz. Ale obawiam się, że też nie jest na sprzedaż. Nasz szeryf nie byłby zadowolony, gdybym sprzedał jego samochód – wyjaśnił sprzedawca i Tony pokiwał głową. Kimkolwiek był, szeryf – podobnie jak zaginiony Bucky – miał dobry gust.
- Poddaję się – westchnął zatem, rozkładając ręce. - Czy jest tu cokolwiek…
- Honda ascot? - zaproponował sprzedawca, klepiąc samochód po dachu. - To dobry wóz. Czasem silnik głośniej pracuje, ale mogę się tym zająć, jeśli się pan zdecyduje, proszę tylko któregoś dnia podrzucić mi go między ósmą a dziesiątą, wtedy zwykle nie pracuję i nie mam jeszcze klientów. Nie, żebym i w godzinach otwarcia miał ich wielu. U nas ludzie zwykle mają jeden samochód przez całe życie, póki nie rozpadnie się im pod nogami. A i wtedy najchętniej jeździliby z samą kierownicą.
- Niech będzie honda – zgodził się Tony. To była jego trzecia opcja, a podobno do trzech razy sztuka – uznał to więc za dobry omen. - Niech zgadnę – przyjmuje pan tylko płatności gotówką?

Ku jego zaskoczeniu, sprzedawca płatności nie chciał póki co przyjąć wcale. Powiedział, że rozliczą się przed wyjazdem Tony’ego, bo kto wie, może Tony zdecyduje jednak zostawić samochód? Usłyszawszy to Tony, który od początku był zdecydowany tak właśnie zrobić, nagle w swoją decyzję zwątpił, bo jak miał zabrać temu sympatycznemu staruszkowi źródło zarobku? Postanowił więc samochód zabrać, zapłacić za niego dwa albo trzy razy tyle, ile był warty, a potem co najwyżej dyskretnie zezłomować gdzieś w drodze do Nowego Jorku. I chociaż biała honda prowadziła się nieźle, nie mógł przestać z żalem myśleć o czarnej impali. Co za wspaniały wóz, klasyczny i pełen wdzięku. Może powinien dołączyć taki do swojej kolekcji – miał w garażu wiele samochodów, ale impali jeszcze w nim nie było i Tony nie mógł się już doczekać, aż to nadrobi. Może nawet, kto wie? Może zaszaleje i kupi wóz na części, do naprawy? Wątpił, by często miał czas nad nim pracować – bo nigdy czasu nie miał – ale choć godzinka czy dwie w miesiącu wyrwane z harmonogramu byłyby samą przyjemnością. Szkoda, że ten cały Bucky nie żyje, pomyślał, wyjeżdżając z warsztatu; mógłby mu udzielić kilku wskazówek.

Po tym, jak udało mu się zdobyć samochód, mógł ruszyć na zakupy. Podczas bezsennej nocy sporządził i miał gotową listę zakupów, więc kiedy tylko zlokalizował coś, co choć odrobinę przypominało sklep spożywczy, wszedł do środka, bo był już porządnie głodny i marzył o kawie. Kiedy tylko stąd wyjdzie, wstąpi do najbliższej kawiarni – chyba mają tu coś takiego, ostatecznie, poczciwy bar, gdzie serwują zestawy śniadaniowe…
- Dzień dobry, pan musi być panem Hoganem! - usłyszał i potrzebował chwili, by przybrać i zachować miły wyraz twarzy.
- Zaiste, zatem muszę! - odparł, promiennym uśmiechem odwracając uwagę od odrobiny jadu w swoim głosie. - Domyślam się, że stary Knepper pani o mnie opowiedział? Harry Hogan, miło mi panią poznać. Pani jest…
- Sally, Sally Sueman – pośpieszyła kobieta, gorliwie potrząsając jego wyciągniętą ręką. - Jak przyjemnie pana gościć w Bunker Hill Village! Nieczęsto mamy możliwość goszczenia tu obcych.
Jestem w stanie z łatwością zrozumieć dlaczego, pomyślał Tony, ale się nie odezwał, dbając tylko o to, by wciąż prezentować przyjazny uśmiech. - A więc mieszka pan w starym domu Pottsów? Porządna rodzina. W większości, bo Cecylia… cóż, o zmarłych nie powinno mówić się źle, więc pozwolę sobie zachować opinię o biednej Cecylii dla siebie – urwała sucho, tonem wyraźnie sugerującym, że miałaby tu wiele do powiedzenia, gdyby powiedzieć coś mogła. - Ale starsza pani Rosalie była przemiłą osobą. I jej wnuczka, Ginny. Ach, biedna mała Ginny. Przyjaźni się z nią pan, dobrze słyszałam?
Tony przestał się uśmiechać z realną obawą, że zaraz dostanie szczękościsku. Sięgnął na oślep, ściągając z regału pierwszy lepszy produkt – i dramatycznym gestem wyciągnął go w stronę Sally Sueman, grzebiąc jednocześnie w portfelu w poszukiwaniu bilonu.
- Poproszę to i jakieś ziemniaki – zadysponował. - Będę miał na obiad – dodał, kiedy nadal patrzyła na niego jakoś tak dziwnie. - Wie pani, dopiero przyjechałem, niewiele jest w spiżarni i…
- Rozumiem, rozumiem – pośpieszyła, patrząc na niego z pewną troską. - Panie Hogan, proszę mi wybaczyć, ale czy ma pan może żonę?
- Nie – odpowiedział Tony, nieco zbity z tropu. Chyba nie chciała składać mu jakichś propozycji matrymonialnych, była od niego ze trzydzieści lat starsza? - Nie mam żony. Czemu…
- To proszę wpaść kiedyś na obiad – zaprosiła go serdecznie, podając mu jego zakupy. - Zawsze, kiedy będzie pan głodny, dobrze? Proszę się nie krępować.
- Dziękuję – powiedział i wyszedł. Dopiero, kiedy zajrzał do swoich zakupów, zrozumiał jej nagłą litość. Do licha, kto jako danie obiadowe kupuje ziemniaki z ryżem?

Kiedy wrócił do Sowiej Przystani, Martha Dyke czekała na niego, pijąc na tarasie świeżo zaparzoną kawę. Uśmiechnęła się, kiedy zaparkował przed wjazdem do garażu. Potem znajdzie w środku pilot do bramy.
- Widzę, że odwiedził pan starego Barnesa – powiedziała, kiwając głową. - Biedny Matthew, po śmierci syna ogromnie się posunął. Napije się pan kawy, Harry? Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, że zaparzyłam.
- Skąd, Boże, absolutnie nie, jest pani wielka – pospieszył Tony z litanią wdzięczności, chwytając filiżankę z kawą i powstrzymując ochotę zabrania sobie i dzbanka. - Kawa to jest to, czego mi brakowało od rana. Jakim cudem, na litość boską, nigdzie nie ma barów śniadaniowych, w których ludzie mogliby się jej napić?
- Są dwa, w normalnych warunkach. Jeden przy Shelby Street, u Kristen Broer, a drugi przy samym biurze szeryfa, prowadzi go Tommy Wilde. Było zamknięte? Całkiem możliwe, matka Tommy’ego od kilku dni słabuje, pewnie musiał zostać z nią w domu. Ja byłam przy niej wczoraj, dlatego do pana nie dotarłam. A Kristen to Kristen, jak sobie poprzedniego dnia popiła, to pewnie otworzy dopiero koło południa.
- To przerażające – wymamrotał Tony w swoją filiżankę – jak tu wszyscy wszystko o sobie wiedzą.
Jego gospodyni roześmiała się serdecznie.
- Kiedy byłam w pana wieku, Harry, też tak uważałam – powiedziała pogodnie. - Im starsza jestem, tym bardziej tę wścibskość sąsiadów doceniam. Mąż umarł, dzieci powyjeżdżały w świat i człowiek by został sam jak palec. A póki ktoś za płotem się zainteresuje, to jakoś tak zawsze milej.
- Nie jestem przekonany… - Tony dolał sobie jeszcze kawy i pił, zmrużonymi oczami wpatrując się w widok przed nim. - Choć muszę przyznać, czas płynie tu zupełnie inaczej, niż w Nowym Jorku.
- Och, ten Nowy Jork! - zawołała Martha z pogardą typową dla mieszkanki małego miasteczka. - Nigdy mnie tam nie ciągnęło, choć należę do tych nielicznych, muszę panu to przyznać. Tu większość ma albo miała taki etap, wie pan, wyjechać, świat zobaczyć. Jedno wracali, inni nie.
- Na przykład Bucky – powiedział Tony. - Chociaż to inna historia, oczywiście.
- Młody Barnes, zanim się zaciągnął do wojska, też uciekł do Nowego Jorku. - Martha pokręciła głową i cmoknęła z naganą. - I to z kim? Z naszym szeryfem, uwierzy pan! Znali się od dzieciaka co prawda, ale i tak każdy był wstrząśnięty, jak się Rogers zdecydował na coś takiego. A jeszcze ta Carter z nimi pojechała…
- Carter? - rzucił Tony. - Tego nazwiska nie słyszałem wcześniej.
- Bo i nie mówią tu o niej za często. - Kobieta, ku jego zdziwieniu, rozejrzała się jakby lękliwie i pośpiesznie wykonała znak krzyża, mamrocząc pod nosem jakąś modlitwę. Tony nieświadomie wyprostował się na krześle, czując ten sam rodzaj niepokoju i niemal zabobonnego lęku, który ogarnął go wczorajszego wieczora – i potem, kiedy naprzeciwko swojej twarzy widział po drugiej stronie szyby tę drugą, bardzo bladą, obcą twarz ciemnowłosej postaci. Czy mogła być dziewczyną? W tym obszernym kapturze i ciemności dookoła nie sposób było rozpoznać rysów twarzy.
- Nazywała się Peggy Carter… Margaret, ale wszyscy mówili na nią Peggy. Ładna dziewczyna… za ładna, jeśli mam być szczera i za bardzo swojej urody świadoma. Wie pan, Harry, co pomyślałam, jak pana pierwszy raz zobaczyłam? Że pan, mimo że mężczyzna, jest do tej naszej Peggy bardzo podobny, te same brązowe oczy, te same kręcone włosy... tylko uśmiech miała szerszy, niż pan, taki zaraźliwy. Jak pan tu dziś zajechał jej samochodem - bo ta biała honda jej była - to jakbym ducha zobaczyła. No, ale wracając do Peggy. Zawsze trzymała się raczej z chłopakami, a z małym Barnesem wychowała się prawie jak rodzeństwo, choć tam każdy widział coś więcej. No a potem dołączył do nich Rogers i wielka miłość buchnęła. Jak to tam było to ja nie wiem, ale ludzie różnie gadali. - Skrzywiła się, jakby poczuła nieprzyjemny zapach. - Jak to ludzie, jeden co powiedział, drugi dołożył, a trzeci przekręcił i czwartemu powtórzył. To i historie szły, że oni jakoś… w trójkącie. Ohydne gadki takie. Dzisiaj szeryfowi nikt tego w twarz nie powie, o nie, ale wtedy co się nasłuchał, to jego. A prawda była taka, że jak we trójkę wyjechali, tak wrócił tylko on. Barnes się zaciągnął, dziewczyna jak kamień w wodę.
- Zaginęła? - Tony uniósł brwi. - To jaki problem, żeby dodać dwa do dwóch, skoro i Barnesa wcięło? Pewnie uciekli razem i tyle.
- Tak każdy mówił. - Martha znowu ukradkiem się przeżegnała. - Dopóki na wiosnę z rzeki jej nie wyłowili. Tak… to nie był dobry czas dla nikogo. Stary Barnes prawie się wtedy załamał. Syna w domu nie było, a wszyscy tylko gadali na niego, że morderca… i że on po złości przyjacielowi dziewczynę zabił.
- Jezu – mruknął Tony z niesmakiem. - Łatwo go osądzili, co? To dlatego warsztat Barnesa świeci pustkami?
- Nikt z nim do czynienia mieć nie chce. Tylko Rogers, odkąd wrócił do miasteczka… starał się nawet przekonać ludzi, ale jak grochem o ścianę tłuc. Gdyby nie to, że jego samego widziano w New Hamptons wtedy, jak patolog ustalił czas śmierci biednej Carter, to pewnie i jego by podejrzewali. W każdym razie Carter nie żyje, Barnes przepadł, a Rogers został szeryfem. Dziwnie się to poukładało. A pan, Harry? Jaka jest twoja historia?
- Nic tak dramatycznego. - Tony zbył ją machnięciem ręki. I zaczął opowiadać, jak to na obiad kupił sobie dzisiaj ziemniaki i ryż, i jak to na pewno Sally Sueman rozpowie o tym wszystkim przy najbliższej okazji. Martha śmiała się z niego, a tuż przed pójściem do domu wymogła na nim obietnicę, że pojawi się na pikniku z okazji urodzin miasta następnego dnia.
- Ale ja będę krótko w mieście – próbował Tony, ale była nieugięta. W jakiś sposób przypominała mu Pepper i pomyślał, że może było coś upartego w kobietach z tego miasteczka.
- Krótko nie krótko, z ludźmi obchodzić się trzeba – ucięła. - A jak panu niezręcznie samemu, to niech pan po mnie podjedzie, zabierzemy się razem. Jak matka Tommy'ego się lepiej poczuje, to pewnie pojadą z nami, bo on samochodu nie ma. Będzie wspólne pieczenie koguta z ciasta – dodała zachęcająco, choć Tony nie miał pomysłu, jak, na miłość boską, miałoby go to do czegoś zachęcić.

Kiedy, wyraźnie zadowolona z siebie, w końcu poszła, pogrążony w głębokiej zadumie Tony wszedł do domu. Jakim sposobem udało się tej wścibskiej babie wmanewrować go w ten cały piknik? Pieczenie koguta z ciasta, dobry panie, czymkolwiek to było. Wstawił naczynia do zmywarki, podłączył ją – i w tym momencie w całym domu wysiadł prąd.
- Cholera jasna i psiakrew – przywitał się z Pepper, kiedy odebrała po drugim sygnale. - Gdzie tu są bezpieczniki?
- Jak w każdym szanującym się domu sprzed stu lat, w piwnicy. Światła nie ma?
- Ależ skąd, jest, tak sobie tylko planuję specjalnie je zepsuć, a potem do piwnicy chodzić. - Tony ostrożnie schodził po stromych schodach w dół, świecąc sobie latarką z telefonu i kurczowo trzymając się drugą ręką poręczy. - Czemu piwnice w tych starych domach zawsze muszą być takie upiorne?
- Żebyś się bał. Wybacz, Tony, ale jestem w trakcie dość pilnego spotkania, więc jeśli to wszystko…
- To wszystko, zostaw mnie samego, proszę bardzo. Ale jak znajdą moje ciało, to pamiętaj, że na grobie chcę tylko białe lilie.
- To zmień dyspozycje, bo z tych, które już złożyłeś, wynika, że chcesz być skremowany – powiedziała uprzejmie Pepper i rozłączyła się. Tony prychnął pod nosem.

Z bezpiecznikami poszło mu dość łatwo. Jak dla każdego, nawet przeciętnego studenta MIT, pewnie i złożenie na ślepo takiej skrzynki nie stanowiłoby dla niego większego wyzwania. Kiedy światło zalało ponure pomieszczenie, odetchnął z ulgą, dopiero teraz uświadamiając sobie, że wstrzymywał powietrze. Zupełnie jakby… nasłuchiwał. Nasłuchiwał, czy blada zjawa Peggy Carter nie stoi mu za plecami… może przyszła zobaczyć, czy istotnie jest do niej podobny. Skoro już jeździ samochodem, który należał do niej...
- Jezu Chryste, opanuj się, Stark – warknął sam na siebie. - O, a co my tu mamy? Dzięki, babciu Potts! - wykrzyknął, podnosząc w półki dwie butelki dobrego, starego wina. - Jakbyś nie była martwa, to bym powiedział „na zdrowie”.

I tej nocy przynajmniej, może przez to wino, żadnej zjawy nie widział.

Forward
Sign in to leave a review.