Remembering you / Bucky Barnes

Marvel Cinematic Universe Marvel The Avengers (Marvel Movies)
F/M
G
Remembering you / Bucky Barnes
author
Summary
" - Obiecaj, że będziesz o mnie pamiętać. - powiedział.- Nie zmuszaj mnie do takiej obietnicy, proszę. - mówię, zaciskając palce na jego mundurze.Patrzy na mnie, zraniony.- Ludzie proszą cię, żebyś o nich pamiętał, jeśli mają w planach odejście. - mówię mu. - Jeśli chcesz odejść, nie proś, żebym pamiętała."
All Chapters Forward

3.

Mijały dni, listopad zmienił się w grudzień. Z zewnątrz dobiegały nas coraz to nowsze wieści z panującej na świecie wojnie. Ludzie ginęli w zastraszającym tempie, a armia zbliżała się coraz bardziej do Stanów. Z przerażeniem obserwowałam jak młodzi chłopcy idą na front, i nigdy nie wracają. Widziałam rozpacz matek za synami, łzy żon opłakujących swoich mężów, mężczyzn tracących żony, kiedy kraj pustoszyła wojna. Nawet jeśli to byłby koniec świata, słońce wschodziłoby dalej. Słońce wschodzi, choćbyśmy próbowali je zatrzymać. A Steve Rogers poszedłby na wojnę, choćbym go chciała przywiązać do łóżka. I nic nie było w stanie zabić jego zapału. Szczególnie, gdy dowiedział się, że kraj ma jeszcze jednego wroga oprócz Hitlera. A mianowicie spustoszenie siała Hydra. Co prawda, z ukrycia, ale dobrze poinformowani wiedzieli, że ona istnieje. A blondyn uparł się, że jak dostanie się do armii to uratuje kraj nie tylko od niemieckiego przywódcy, ale też od jego zbuntowanego pomocnika. Chciał się przysłużyć swojemu krajowi, dokładnie tak jak kiedyś powiedział. I nikt nie był w stanie mu przetłumaczyć, że z jego stanem zdrowia nie da rady. Po drugie, nikt nie miał do tego serca.

— Wiesz, że to totalna głupota pozwalać mu na to? — pytał Bucky po raz kolejny, gdy czekaliśmy pod lokalnym szpitalem na Steve'a. Właśnie odbywały się nabory do armii.

— Wiem.

Odpowiedziałam. Wiedziałam, że to kompletne szaleństwo pozwalać mu tam iść. Kolejny raz, by go odrzucili. Ale ja byłabym spokojniejsza. I on byłby szczęśliwy, że próbuje. A może któraś porażka nauczyłaby go, że nie ma po co już próbować?

— Ale patrz, jaki on jest szczęśliwy, Buck. Za którymś razem, gdy kolejny raz mu odmówią, da sobie spokój.

— Delilah, do cholery, on sfałszował dokumenty! — brunet uniósł lekko głos. Zwiesiłam głowę do dołu. — Słuchaj, a co będzie jak go przyjmą?

— Nie ma mowy, Bucky.

— A co jeśli? Co wtedy zrobimy? — spytał. — Nie chcę urządzać pogrzebu najlepszemu przyjacielowi.

— A ja nie chcę chować brata. — powiedziałam.

— Nie będziesz, zobaczysz, wszystko się jakoś ułoży. — przytulił mnie, uspokajająco głaszcząc po plecach, gdy zaczęłam szlochać. — Nos do góry, lalka, idzie tutaj.

Zrobiłam to, co potrafię najlepiej – założyłam mój najodważniejszy uśmiech i patrzyłam jak blondyn idzie w naszym kierunku. Nie miał zbyt ciekawej miny, więc w głębi duszy modliłam się, żeby nie miał najlepszych wiadomości. Nie chciałam, by szedł na tą głupią wojnę, gdzie mógł zginąć w pierwszym szeregu. Może to było nieco samolubne, ale nie mogłam stracić również i jego.

— I co, przyjęli cię? — Bucky zapytał z udawaną nadzieją w głosie. Dobrze wiedziałam, że tak samo jak ja był specyficznie nastawiony do tej sprawy.

Steve pokręcił głową, musiałam się powstrzymać, żeby nie westchnąć z ulgą.

— Powiedzieli, że nie wyglądam jakbym miał perfekcyjne zdrowie. — rzekł, zrezygnowany i smutny.

— Mówiłem ci, że fałszując dokumenty nic nie zdziałasz. — poklepał go po ramieniu Bucky.

Rogers uniósł głowę i spojrzał na nas. Coś było w jego spojrzeniu takiego, że aż się wzdrygnęłam. Dziwna determinacja. A to oznaczało, że on nie odpuści, aż nie dostanie się do armii. Czy naprawdę był gotów zginąć dla swojego honoru?

— Za tydzień odbywa się wystawa Starka. Przed nią są kolejne nabory. Spróbuję jeszcze raz. — powiedział. Wiedziałam, że się nie podda. Nie ten typ.

— Na pewno następnym razem ci się uda. — uśmiechnęłam się w jego kierunku, a gdy nie widział, posłałam Buckowi przerażone spojrzenie.

To koniec. On naprawdę pójdzie na tą wojnę i zginie. Sama myśl sprawiała, że miałam ochotę krzyczeć. Ale musiałam się wziąć w garść. Po raz kolejny nałożyłam maskę, pogłębiłam sarkazm i ukryłam to, że tak naprawdę byłam przerażona. Nikt nie mógł wiedzieć. O niczym, co wiązało się ze mną. Musiałam trzymać moją moc na uwięzi, chociaż znowu czułam się tak samo jak przed śmiercią taty. Miałam przeczucie, że coś się stanie. Coś, co nas rozdzieli. Nie śmierć. Jeszcze nie. Ale coś co zmieni nasze życie po raz kolejny. Czułam, że nie byliśmy na to jeszcze gotowi, a zbliżało się to wielkimi krokami, ponieważ czas nie miał nigdy dla nas litości.

Dni mijały szybko i nim się obejrzałam minął tydzień. Nadszedł czas wyroku na naszą małą rodzinę. Czy się rozpadniemy, a może jednak los się do nas uśmiechnie? Nie wiedziałam tego.

Wiedziałam jednak, że będę miała kolejną rzecz do ukrywania. Bo byłam zbyt słaba i nie mogłam powstrzymać własnych uczuć. Przez cały ten czas starałam się to zbywać na dalszy tor. To nie było ważne, nie w tamtym momencie. Byliśmy zbyt młodzi, zbyt niewinni na coś takiego jak miłość. Przyjaźniliśmy się. A to było dla mnie najcenniejsze i nie chciałam tego zrujnować swoimi uczuciami. W końcu miałam przyjaciela. Kogoś na kogo mogłam zawsze liczyć. A moje uczucia zawsze byłyby przeszkodą. ,Miłość zmienia człowieka i relacje między ludźmi. Nic nie zostałoby takie samo, gdybym wyznała mu, co czuję. Chociaż wiem, że wtedy powiedziałby, że też mnie kocha. Ale nie tak jakbym tego chciała. Wtedy ta miłość byłaby mi potrzebna, ale teraz... Teraz złamałaby mi serce.

Czasem pytałam siebie, kiedy to się stało, że się w nim zakochałam; jak to było możliwe, że pokochałam kogoś, kto nigdy by mnie nie kochał, tak jak tego bym chciała. Ale wiele miesięcy później, po wielu przemyśleniach, gdy przypominałam sobie nasze pierwsze spotkanie, sposób w jaki sprawiał, że czułam się jakbym była w domu. Nasze żarty, wspólne konwersacje, gdy Steve'a nie było w szkole i byliśmy tylko my sami. Posiadaliśmy własne żarty, których nikt oprócz naszej dwójki nie rozumiał. Sposób w jaki nam nie patrzył, kiedy stało się coś śmiesznego. To jak śpieszył mi na ratunek, kiedy działo się coś złego; jak się mną opiekował, gdy miałam załamanie nerwowe po raz kolejny tamtej październikowej nocy. Był wyjątkowo mądry, a zarazem był największym głupkiem jakiego znałam. Sprawiał, że się śmiałam, kiedy jedyne na co miałam ochotę był płacz. Trzymał mnie w ramionach, gdy się rozpadałam. Nie był mój, ale miałam wrażenie, że przez ten cały czas, nasze dusze były w takie same. Nieważne kim byliśmy. Był tym, który ze mną tańczył, gdy nikt inny nie chciał.

Nie miałam pojęcia, kiedy to się stało, że się w nim zakochałam. A może fakt był taki, że kochałam go już wtedy, gdy nawet dobrze nie wiedziałam, co to jest miłość? Taka była prawda, byłam zakochana w Buckym Barnesie, na długo zanim zdałam sobie z tego sprawę. Pokochałam go z pierwszym spojrzeniem w jego niebieskie oczy. Z czasem ta miłość rosła. Mijały lata, a uczucie się pogłębiało. W końcu doszło do momentu, że nie wyobrażałam sobie jak może wyglądać życie bez niego, bo wiedziałam, że wyrwałoby mi to serce. A ono i tak cierpiało z powodu tego, że nigdy nie mogłam mu wyjawić, dlaczego za każdym razem, gdy wchodził do pokoju moje spojrzenie lądowało na nim, a mój wzrok obserwował każdy jego krok. Rwałam się do niego całą sobą. Istniałam dla niego. Jednak on nie mógł nic wiedzieć o moich uczuciach. Musiał myśleć, że kocham go tak jak on kochał mnie. Po bratersku. Tak jak brat kocha młodszą siostrę i jak siostra kocha brata, ale Bóg mi świadkiem, że to nie takiej miłości chciałam. Na tylko taką mogłam niestety liczyć. Jeśli wyznałabym mu całą prawdę o sobie, to istniała możliwość, że uznałby mnie szaloną lunatyczkę i by odszedł. Tak jak cała reszta. Moja dziwaczność by go odstraszyła. Bucky może i nie był takim typem człowieka, ale każdy miał swój limit. Moja moc mogłaby być dla niego zbyt dużym szokiem. A ja nie mogłam go stracić. Zamknęłam więc w sobie wszystkie uczucia i udawałam, że nie kocham go wcale.

A to było nawet gorsze niż umieranie.

Musiałam patrzeć jak umawia się z dziewczynami, zabiera je na tańce. Patrzyłam jak wraca do domu z roztrzepanymi włosami i rumieńcami na twarzy i za każdym razem umierałam w środku. Rozpadałam się na kawałki myśląc, że gdy ja siedziałam w domu, on trzymał w ramionach jakąś dziewczynę i sprawiał, że jest najszczęśliwsza na świecie. Mogłam to być ja. Czasem, gdy już wszyscy spali, w akcie największej desperacji, wyobrażałam sobie jak ubieram swoją najlepszą czerwoną sukienkę, robię makijaż, a on zabiera mnie do pobliskiego baru. Bierze mnie za rękę i zaczynamy tańczyć jakby nie miało być jutra. Czuję oczy wszystkich, są skupione na nas, ale jedyne, które mnie obchodzą to te należące do Bucky'ego. Zanim jednak zdążę się nacieszyć tą rzeczywistością, życie sprowadza mnie do parteru. Ja i Bucky nigdy nie będziemy czymś więcej niż przyjaciółmi. A ja zawsze będę go kochać w tajemnicy, ukrywając kim tak naprawdę jestem.

Prawdę o mnie znał jedynie Steve. Dowiedział się zaraz po tym jak ja sama pogodziłam się z faktem, że jestem inna. I nic tego nie zmieni, choćbym nie wiem jak próbowała. Urodziłam się taka. Z mocą, której nie do końca mogłam rozgryźć. Miałam świadomość, że posiadałam wpływ na elektryczność, ponieważ za każdym razem, gdy traciłam kontrolę, a działo się to głównie w chwilach ogromnego stresu, wyrzucało korki lub paliły się żarówki. A moja bransoletka zmieniała wtedy kolor na burgundowy.

Nie miałam innego wyjścia niż śmiać się ze złej miny Bucky'ego, a winę zrzucałam na biednego Steve'a, który miał niby kupować słabe żarówki. Po śmierci mamy spaliłam chyba ich setkę. Tak bardzo byłam rozstrojona nerwowo. Czasami z rąk wypuszczałam drobne iskry, albo kopałam prądem tego, kto mnie dotknął. Zawsze starałam się to jakoś ukryć. Dobrze też tuszowałam to, że ciągle miałam ochotę krzyczeć. Krzyk towarzyszył śmierci. Już dawno to zrozumiałam. Teraz czułam, że nikt nie umrze, ale niepokój budził chęć do krzyku. Nie posiadałam innego wyboru niż go powstrzymywać. Próbowałam udawać, że to ataki paniki, czasami się udawało. Nie raz krzyczałam w poduszkę, by oni nie słyszeli. Było to dość ciężkie, zwłaszcza, że musieliśmy spać razem na jednym łóżku. Ja na jednym boku, blondyn pośrodku, a Barnes na drugim. Ogrzewaliśmy Steve'a, bo biedak często łapał grypy. I tak było nam cieplej, nie byliśmy bogaci, a węgiel podczas wojny ciężko było dostać w dobrej cenie. Spanie razem dawało nam też poczucie bezpieczeństwa, troski. Nie czuliśmy się samotni.

— Wiesz, czasem czuję się jak rodzic, gdy tak śpimy. — rzucił kiedyś Bucky. Posłałam mu zdezorientowane spojrzenie. — No wiesz, Steve wygląda jak dziecko.

— Zamknij się, palancie. — burknął blondyn spomiędzy nas. — Idź spać, bo rano będę musiał słuchać twojego narzekania, że twoją piękną buźkę zdobią cienie pod oczami.

— Uważasz, że jestem piękny?! — droczył się z nim brunet, w żartach ułożył się w jego mniemaniu ponętną pozycję. — Oh, Stevie. Może najpierw chodź na randkę?

W słabym świetle świecy zdołałam jedynie usłyszeć przekleństwa Rogersa, ruch koło siebie i krzyk Bucky'ego.

— Ty mała cholero! — krzyknął ciemnowłosy. — Delilah, on mnie kopnął!

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Normalnie byli jak dzieci. Ale nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Tak to właśnie z nami było. Wkurzaliśmy się nawzajem, ale jedno wskoczyłoby w ogień za drugie.

Dogadywaliśmy się bez słów, dlatego za każdym razem, kiedy wstrząsał mną szloch, czułam jak blondyn przytula się do mnie, a Bucky zacieśnia uścisk na naszej dwójce. I czułam się bezpieczna, wiedziałam, że nie jestem sama w moim cierpieniu. Szczególnie, gdy o tym jaka byłam dowiedział się Steve. Zareagował całkiem dobrze, jak na kogoś kto właśnie zobaczył jak jego własna siostra zapala żarówkę w rękach. Stało się to zaraz po tym jak Bucky wyprowadził z domu wysoką, szczupłą brunetkę. Tak bardzo się przejęłam tym, że nigdy nie będę wyglądać jak ona, że nie zauważyłam, że żarówka, którą właśnie miałam wymienić, się świeci. A na to wszystko patrzył blondyn.

— Wiesz, zamiast kupować tyle żarówek, mogliśmy po prostu ciebie postawić jako lampkę. — powiedział. I poszedł.

A ja stałam jak zamurowana. Tak po prostu sobie poszedł? Bez słowa, krzyku? Wyzywania mnie od wariatek?

— Czemu tu tak stoisz? — spytał, gdy wrócił z kuchni.

— Nic nie powiesz? — zapytałam.

Wzruszył ramionami.

— A co mam powiedzieć?

— Widziałeś jak zapalam żarówkę dłońmi!

Popatrzył na mnie, jakbym była szalona.

— Widziałem również jak Barnes zjada cztery gofry z bitą śmietaną naraz. Nic mnie już nie zdziwi.

Uniosłam brwi.

— Chwila... To ty wiedziałeś?

— Od zawsze, Dely. Ciężko nie zauważyć, że strzelasz iskrami z rąk lub krzyczysz przez sen w poduszkę. Nie, kiedy się obserwuje.

Znieruchomiałam. Skoro on wie, to brunet też się domyślił.

— A Bucky... Czy on...? — wyjąkałam, przerażona.

— Nie. Nic mu nie mówiłem. — odparł, trzymając mnie za rękę. — A palant, choćbyś nie wiem jak próbowała, nie zobaczy nic podejrzanego nawet jakby stało pod jego własnym nosem. Nie jest tak spostrzegawczy jak ja. — wypiął pierś żartobliwie, udając dumnego.

Odetchnęłam z ulgą. Jednak w głębi duszy wciąż czułam strach. Co jeśli zauważy, albo Steve coś mu zdradzi?

— Nie możesz mu powiedzieć! — złapałam go mocno za rękę.

— Delilah, spokojnie! — skrzywił się z powodu siły z jaką trzymałam jego dłoń. — Nie pisnę mu ani słówka.

— Obiecaj, że nic mu nie powiesz! — przewrócił oczami. — Obiecaj! Nie chcę, żeby miał mnie za wariatkę.

W jego oczach pojawiła się troska, co zbiło mnie nieco z tropu.

— Ale kto mógłby tak o tobie pomyśleć? Ktoś tak o tobie mówił?

Pokiwałam głową i pełna obaw opowiedziałam mu o sierocińcu. O dziurze w ścianie, o tym jak ludzie wybierali wszystkie dzieci, tylko nie mnie. O mojej pierwszej rodzinie, która mnie oddała. O spojrzeniach innych dzieci, gdy wchodziłam do pokoju. O ich strachu, gdy się odzywałam. O moich krzykach, przez które lądowałam w izolatce. O obrzydzeniu wszystkich. A na końcu powiedziałam o swojej nienawiści do samej siebie.

Cały czas słuchał. I nigdy nie zobaczyłam na jego twarzy zniesmaczenia, czy przerażenia. Tylko ciepły uśmiech i troskę. Trzymał mnie w ramionach, gdy mówiłam, że wyczuwam śmierć. A on przyjął to tak, jakby codziennie słyszał, że jego siostra przewiduje, gdy ktoś umrze.

— Jesteś po prostu zawodzącą kobietą. — rzekł.

— Kim?

— Banshee. Przewidujesz śmierć. Zapowiadasz ją. Chociaż twoja moc ogranicza się jedynie do bliskich, co nie? Nie czujesz, że ktoś obcy może umrzeć?

— Chyba nie. — powiedziałam niepewnie. Nigdy tak naprawdę nie zastanowiłam się nad tym, czym jestem. Po prostu byłam. A fakt, że odkrył to Steve, był zaskakujący.

— No widzisz, czytałem trochę o tym w książkach z mitami, legendami. Już dawno zauważyłem, że coś cię dręczy. I jako jedyny pamiętam twój krzyk jak zmarł tato. To było przerażające. — wzdrygnął się.

Nie pamiętałam nic z tamtej nocy.

— Krzyczałam?

— Zawodziłaś, Del. To nie był ludzki krzyk. Poleciały wszystkie szyby w oknach.

Spuściłam głowę w dół. Nie wiedziałam, że było, aż tak źle.

— I ty przyjmujesz to tak spokojnie? — spytałam go, po chwili ciszy. Wciąż mnie to dziwiło.

— A to coś zmienia? — uśmiechnął się ciepło. — Dopóki nie kopniesz mnie prądem i nie zaczniesz krzyczeć na mój widok, to wszystko jest w porządku.

Przytulił mnie mocno. Objęłam jego wątłe ciało ramionami i rozpłakałam się po raz kolejny tego wieczoru.

— Zawsze będziesz moją siostrą. Nic tego nie zmieni.

Hej! Przychodzę do Was z nowym rozdziałem, mam nadzieję, że się spodoba! Dajcie znać w komentarzach!

K.

Forward
Sign in to leave a review.