
2.
Zanim się obejrzałam, była już połowa listopada i dni robiły się coraz krótsze. Liście opadły na ziemię, tworząc kolorowy dywan wokół ogołoconych drzew. Słońce już tak mocno nie świeciło, coraz częściej padał deszcz. Nie trzeba było udawać, że się jest żywym, można było z całą parą przyznać, że było się całkowicie martwym w środku. I jesień to usprawiedliwiała. Dlatego tak bardzo lubiłam jesień, bo ona niczego nie udawała. Pokazywała swoje najlepsze strony, zarazem ukazując te gorsze. Złoto i czerwień zmieniały się w szarości i deszczowe chmury. Jesienią można było być sobą. Zaszyć się w kącie z ulubioną książką i kocem, zamknąć się na świat. I nikt nie miał o to do ciebie pretensji. Zawsze z największym utęsknieniem czekałam na tę porę roku, bo to była pora ludzi samotnych, ludzi którzy byli zmęczeni wiosną, w której wszystko odradzało się z ruin, latem i jego kłamstwami albo okrutną zimą. Jesień dawała nadzieję na to, że jednak jest normalnie, że coś najpierw musi umrzeć, by móc się odrodzić. I że robi się to całkiem samo, bez niczyjej pomocy.
Korzystałam z tej pory jak tylko mogłam. Ubierałam moje ciepłe swetry, zakładałam grube skarpety, owijałam się kocem i zamykałam się w świecie książek. Byłam sobą, a przynajmniej starałam się nią być. Spędzałam popołudnia na moim ulubionym parapecie. Z okna widziałam jak zmienia się świat i podziwiałam naturę za to, że potrafiła wyczarować tak piękny krajobraz. Wszystkie drzewa straciły już liście, mogłam obserwować jak dzieci sąsiadów tarzają się w nich, nie zważając na protesty ich rodziców. Przecież nie było lepszej zabawy. Sama bym tak chciała zrobić, ale nie chciałam robić przykrości Steve'owi. Biedak nie mógł zbytnio wychodzić z domu, kiedy było tak zimno, a o wytarzaniu się w stercie mokrych liści nie było nawet mowy. Chorował co chwila, wystarczyło, że go tylko przewiało, a ten już był chory. Od października nie zliczę, ile razy leżał w łóżku z grypą. Miał bardzo słaby układ odpornościowy, plus dochodziły do tego liczne alergię. Współczułam mu, więc starałam się zajmować mu wtedy jakoś czas. Graliśmy w gry, karty, czytałam mu wojenne opowiadania z książek, opowiadałam mu o moim sierocińcu. Słuchał uważnie, ale widziałam troskę w jego oczach. Nie chciał, żebym się zaraziła i próbował mnie wygonić z pokoju, ale byłam zbyt uparta. Wychodziłam jedynie na obiad i żeby spać. I do szkoły, do której zaczęłam już chodzić na początku miesiąca. Dopiero poznawałam wszystkich w szkole, więc nie miałam zbytnio dużo znajomych. Znałam jedynie blondyna, który był kilka klas wyżej, ponieważ był starszy. Niestety. Moja klasa nie była taka miła. Nawet nie wiedziałam dlaczego, przecież nic im nie zrobiłam. Jednak patrzyli na mnie jakbym jednak coś zrobiła nie tak. Nie chcieli ze mną siedzieć, odzywali się jak tylko musieli. Na przerwach zazwyczaj stałam sama, jak nie było Steve'a. Jadłam też sama. Nie raz słyszałam wyzwiska w moją stronę. I nie rozumiałam dlaczego inne dzieci tak mnie nienawidzą. Mieliśmy po dziesięć lat, dlaczego szeptali o mnie takie rzeczy? Nie byłam przecież gorsza od nich. Wyglądałam podobnie. Nie wyróżniałam się ocenami, byłam przeciętna. A i tak wzbudzałam szepty: „Czy ona posiada lustro?", „Czym oni ją karmią", „ Siedź cicho, ta sierota może cię usłyszeć", „Patrz, jaka świnia". Co było ze mną nie tak, że tak mnie nazywali? Pamiętam, że blondyn mówił mi, żebym ich nie słuchała, że to co mówią jest nieprawdą. I że go też nienawidzą za to jak wygląda.
W końcu zaczęłam się zastanawiać, jak muszę wyglądać skoro wzbudzam coś takiego w innych dzieciach, takich jak ja. W sierocińcu nie było zbytnio luster, więc nie mogłam zbytnio zobaczyć, jak wyglądam. Pamiętam, że opiekunki mówiły, że to dlatego, żeby dzieci nie czuły presji, że muszą się porównywać. Wiedziałam jedynie, że mam ciemne oczy i długie, ciemnobrązowe kręcone włosy. W nowym domu nie miałam czasu się też tym przejąć, bo czułam się kochana i doceniana. Jednakże po dwóch tygodniach szeptów, postanowiłam stanąć przed lustrem. I dalej nie widziałam w sobie problemu, ale jakiś musiał być, skoro mnie wyzywano.
Byłam dość wysoka, wyższa od Steve'a, co nie było zbytnim osiągnięciem, ale jednak. Wyższa niż ktokolwiek w mojej klasie. Urosłam dość szybko, pamiętam jak panie musiały mi wymieniać co chwila spódnice, bo robiły się szybko zbyt krótkie. Moje włosy sięgały mi już prawie do pasa, ale były grube i zdrowe. Lubiłam je. Miałam duże oczy, większy nos, ale nie zbyt duży, pasował do mojej twarzy, ładny uśmiech na ustach. Nie widziałam nic złego. Jednak coś musiało być, więc przyjrzałam się sobie bliżej, próbując sobie przypomnieć co mówili inni. Posiadałam nieco większy brzuch, a moje uda były nieco bardziej pełne od tych co posiadały inne dziewczynki. Ręce nie były smukłe. Biodra szersze. To o to chodziło? Że jestem nieco grubsza? Nie wyglądałam jak inne dziewczyny, ale czy było coś w tym złego? Ja nie widziałam w tym problemu. Moi rodzice też nie, Steve też nie. A tylko na nich mi zależało. Świat mógł uważać, że coś jest ze mną nie tak. Ja nie zamierzałam.
— Wiesz, to nic złego być innym. — powiedział do mnie blondyn, gdy opowiedziałam mu o moich problemach. — Ważne jest, jak ty się czujesz ze sobą. A nie to, co reszta świata czuje do ciebie.
To samo powiedziała mi moja mama, znaczy się Sarah. Kazała mi się tym nie przejmować, bo wartościowi ludzie nie ciągną innych w dół. I na pewno znajdę kiedyś kogoś takiego. Więc chodziłam z uniesioną głową, nie pozwalając, żeby ich komentarze do mnie docierały. Gdy zaczęli mówić mi to w twarz, tylko się uśmiechałam i patrzyłam jak bardzo są zdezorientowani. Nie oczekiwali uśmiechu, jedynie płaczu.
— Zaczęłaś zachowywać się jak Bucky, chodzisz jak kłębek świata. To przerażające, nawet go nie znasz. Przestań. — brat zwrócił mi uwagę, kiedy odesłałam z kwitkiem kolejną osobę, która się ze mnie śmiała.
— Tak właściwie, to gdzie on jest? Jeszcze go nie widziałam w szkole.
— Wyjechał z rodzicami. Wrócił wczoraj, przyjdzie dzisiaj na kolację. — odpowiedział.
Pokiwałam głową i wzięłam plecak z ziemi. Siedzieliśmy pod naszym ulubionym dębem naprzeciwko szkoły. Nadszedł czas, by wrócić do domu. Kopnęłam Steve'a w kostkę, by się ruszył. Kiedy dotarliśmy do mieszkania, od razu poszłam do swojego pokoju, by się przebrać. Wybrałam moją ulubioną czerwoną sukienkę oraz beżowy sweterek, bo jednak było już zimno. Nie wiedziałam dlaczego, ale chciałam ładnie wyglądać. Myślałam, że dzięki temu przyjaciel brata mnie polubi.
Z myślą, że mam jeszcze trochę czasu do kolacji, odrobiłam lekcje i usiadłam na parapecie z zamiarem poczytania nowej książki, której jeszcze nie zdążyłam przeczytać. Całkowicie straciłam poczucie czasu. Ocknęłam się, jak usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Jak podniosłam wzrok, ujrzałam nieznanego mi chłopaka i trochę się przestraszyłam. Nie wiedziałam, kto to, ale po chwili obserwowania się w ciszy chyba musiał zauważyć, że nie kojarzę kim jest.
— Nie musisz się mnie bać. — powiedział z ciepłym uśmiechem. — Jestem James, ale mów mi Bucky.
I nagle zrozumiałam z kim mam dokładnie do czynienia. Słynny Bucky, o którym mi opowiadał Steve stał właśnie w moim pokoju. Na żywo był o wiele wyższy niż wynikało z opowiadań blondyna, ale najbardziej przyciągały jego oczy. Nigdy nie widziałam takiego odcienia niebieskiego, były zarazem jak burzowe chmury i ocean. Miał brązowe, zaczesane dokładnie włosy, więc nie mogłam określić ich długości. Coś mi mówiło, że szybko się zaprzyjaźnimy, ponieważ roznosił dookoła siebie taką aurę, że od razu chciało się przebywać w jego towarzystwie.
— Ty musisz być Delilah. Steve dużo o tobie opowiadał.
— Zapewne jak bardzo jestem upierdliwa. — zaśmiałam się.
Również się zaśmiał. Bardzo, bardzo ładnym śmiechem.
— Oj tak, ale wspomniał też jak bardzo jesteś mądra, lojalna i że potrafisz go rozbawić do łez. Powiedział też, że cię podziwia za to, jak potrafisz radzić sobie z ludźmi, którzy się z ciebie śmieją. Śmiejesz się razem z nimi, to imponujące. Nie każdy tak potrafi. On na przykład od razu leci z rękami, a później ja mu muszę ratować tyłek. — udał, że wzdycha dramatycznie.
Nie wiedziałam, że blondyn tak o mnie mówi i myśli. To było....miłe? Tak przynajmniej mi się wydawało. Zawsze uważałam, że ludzie myślą, że jestem dziwna. Inna. Niepasująca do reszty, Zakładałam maskę na twarz i udawałam silną. A w nocy płakałam, bo niektóre słowa bolały, a ja miałam tylko dziesięć lat. Nie miałam udawać silnej, ja miałam być bezpieczna. A to spora różnica. W tej szkole taka się nie czułam, lecz nie mogłam sobie pozwolić na to, by weszli mi na głowę i zrujnowali mi samoocenę w tak młodym wieku. Jedynym bezpiecznym miejscem był dom. I Steve, który jak widać za coś mnie podziwiał. Miałam nadzieję, że Bucky też będzie myślał o mnie w pozytywny sposób.
— Tak, on lubi dramatyzować. — odezwałam się po chwili ciszy. — Ale to dobry chłopak.
— Najlepszy.
Zeszliśmy na dół pomóc rodzicom i Steve'owi rozłożyć nakrycie na stół. Podczas kolacji wypytywali chłopaka o jego wyjazd, widać było, że bardzo go lubia. I że często bywał w tym domu.
— Było bardzo miło cię poznać. — rzekł, gdy odprowadzałam go z blondynem do domu.
— Jeszcze będziesz miał jej dosyć, Buck. Jest jeszcze bardziej upierdliwa niż ja. — Steve żartobliwie szturchnął mnie w ramie.
— Nikt ciebie nie przebije, ośle. — Barnes wystawił do niego język, a do mnie puścił oko. — A Delilah jest świetna.
I wszedł do domu, a ja stałam jak wryta. Ktoś spoza rodziny miał mnie za świetną. Coś nowego.
— No i widzisz, polubił cię, a tak się stresowałaś. — rzekł Rogers, gdy już potrafiłam oderwać wzrok od drzwi domu Barnesów. — Ty jesteś świetna, a ja dalej jestem osłem.
Wybuchnęłam śmiechem na widok jego skwaszonej miny. Wyglądał przekomicznie. Poklepałam go po ramieniu i ruszyliśmy do domu. Obróciłam się i mogłam przysiąc, że widziałam jak rusza się firanka w pokoju na górze. Uśmiechnęłam się na myśl, że mógł być to Bucky. Czułam, że nasza trójka będzie nierozłączna. I miałam rację.
Staliśmy się nierozerwalni. Zawsze razem, zawsze w trójkę. Wszędzie po szkole chodziliśmy naszą małą grupką. Na początku bałam się, że będą traktować mnie jak smarkulę, ale tak się nie stało. Traktowali mnie na równo z nimi, mimo że byłam młodsza.
— Jesteś mądrzejsza od Steve'a, a to już coś. — Bucky docinał blondynowi.
Nigdy się nie śmiali ze mnie. A wręcz śmiali się razem ze mną. Miałam podobne poczucie humoru jak oni, więc nigdy nie było nudno. Razem ze Stevem śmialiśmy się z umiejętności czytania Barnesa, a on żartował, że zadaje się z kujonami. Nie zamieniłabym ich na nikogo innego. Byli najlepsi. Czułam się przy nich niesamowicie doceniania i kochana. Chociaż brunet szybko przekonał się, że to, co mówił Steve, to jednak prawda. Umiałam się władować w tarapaty tak samo dobrze jak on. I oczywiście musiał mi lecieć na ratunek.
Tak było w pewien piątek po szkole. Zapowiadało się na ostatni ciepły dzień, bo zaczął się listopad i coraz częściej na dworze było szaro i ponuro, lecz akurat wtedy świeciło słońce i było na tyle ciepło, że na przerwach uczniowie mogli wyjść na podwórko, by zaczerpnąć świeżego powietrza. To samo w planach miałam ja i Steve. Bucky nie pojawił się tego dnia w szkole. Brat poszedł już pod nasz ulubiony orzech, a ja jeszcze musiałam oddać książki do biblioteki, więc szybko poszłam to zrobić. Porozmawiałam krótko z bibliotekarką panią Wittmann i wyszłam ze szkoły. Idąc w stronę naszego miejsca zobaczyłam, że otacza je grupka chłopaków z ostatniej klasy. Przyśpieszyłam kroku, bo blondyn znowu wpakował się w tarapaty. I nie myliłam się.
— Mogę to robić cały dzień. — rzekł Steve z wyciągniętymi pięściami. Westchnęłam. Jak zwykle to samo.
— Chłopaki, zostawcie go. Nie macie kogoś innego do gnębienia? — zapytałam, wchodząc między nich. — Na przykład, nie wiem, własnego lustra waszym widokiem?
Ludzie obserwujący to zdarzenie zaśmiali się, a John przywódca tej ich całej bandy, poczerwieniał na twarzy ze złości jak pomidor.
— Patrz, kto przyszedł. Panna wielki tyłek na ratunek swojemu braciszkowi. — zaszydził. Pokręciłam głową. Musiałam też oberwać, standard.
Podeszłam do niego. Nie bałam się go. Nie miałam czego. Byłam jedynie zła, że krzywdzi Steve'a. Ciągle kończył z rozbitym nosem.
— Wymyślił byś coś nowego, Peacock. — uniosłam brew i poklepałam go po ramieniu, uśmiechając się szyderczo na widok jego miny, gdy przekręciłam jego nazwisko. Tak naprawdę nazywał się Peanock.
— Słuchaj, ty mała....
— Myślałam, że jestem panną duży tyłek, a jestem mała? Kontynuuj, zrobiło się ciekawie.
Nagle w tłumie zrobiło się zamieszanie i szum, gdy zaczęła się przez niego przedzierać wysoka postać.
— Co to za zgromadzenie? — odezwał się znajomy głos, który bardzo dobrze znałam. Bucky.
Szedł z pewnym uśmieszkiem na twarzy, a John aż zbladł. Zawsze reagował tak na widok Barnesa, nawet jeśli był od niego starszy o rok. Brunet jeśli było to możliwe, uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Naprawdę muszę ci przypomnieć, co ci zrobię jeśli jeszcze raz zobaczę cię koło tej dwójki? — szatyn pokręcił głową. — No i bardzo dobrze. A teraz zmykaj torturować kogoś swoim szczurzym ryjkiem gdzieś indziej. — machnął na niego ręką. — No, sio!
Chłopak popatrzył na niego spłoszony i pobiegł w stronę szkoły. Biegł całkiem szybko jak na jego krótkie nóżki. Zaśmiałam się głośno, a następnie podeszłam do Steve'a, żeby zobaczyć, czy nic mu nie jest. Nie. Był cały. Odwróciłam się do Bucky'ego i posłałam mu uśmiech.
— Nie macie nic lepszego do roboty, wy głupki? — zapytał, próbując udawać złego.
— Nie. Przynajmniej nie do czwartej. — puściłam do niego oczko.
Pokręcił głową.
— Jesteście niemożliwi.
— Ale i tak nas kochasz....?
— Chciałabyś. — dźgnął mnie w bok.
Objął mnie i blondyna ramieniem, ruszyliśmy do domu. I tak właśnie z nami było. Ratowaliśmy siebie nawzajem. Ja ratowałam Steve'a, Steve ratował mnie. Bucky ratował naszą dwójkę. A czasem my ratowaliśmy Bucky'ego. Z czasem doszłam do wniosku, że byliśmy dla siebie ratunkiem. Jedyną ostoją, kiedy przyszły gorsze czasy. Trzymaliśmy się na powierzchni. Szczególnie, gdy śmierć rozerwała nam serca po raz pierwszy.
Minęło parę lat zanim zawitała do naszego domu po raz pierwszy ze swoją kosą. Był rok 1938, październik, dokładnie sześć lat odkąd trafiłam do rodziny Rogersów i znalazłam dom. Miałam już 16 lat, urosłam o dobre pięć centymetrów, nabrałam pewności siebie i byłam jeszcze bardziej uparta niż wcześniej. Odnalazłam w sobie siłę, by walczyć o swoje. Nauczyłam się wielu nowych rzeczy. A przede wszystkim nie byłam już samotną, niechcianą sierotą. Miałam rodzinę. Posiadałam mamę, tatę i brata. I Bucky'ego, chociaż nie byliśmy ze sobą spokrewnieni, nasze dusze były takie same.
Jednak los miał, co do nas inne plany. Chyba chciał nam udowodnić, że co by się nie działo, to i tak na końcu zostaniemy sami. I tylko na siebie będziemy mogli liczyć. Rozdzierał nas po kawałku, aż postanowił uderzyć. Zrobił to całkowicie niespodziewanie. Nikt nie spodziewał się, że zwykły październik stanie się najbardziej bolesnym miesiącem. A przecież tak dobrze się zapowiadał.
Był wieczór i nic nie zapowiadało, że stanie się tragedia. Mama jak zwykle robiła tacie herbatę, bo się przeziębił. Leżał w łóżku i odsypiał bezsenną noc. Walczył z gorączką. Sarah poszła zanieść mu napój. A ja wiedziałam, że zaraz stanie się coś złego. Od samego rana czułam niewytłumaczalny niepokój, gulę w gardle, która nie chciała zniknąć. To nigdy nie oznaczało nic dobrego. Nawet w sierocińcu. Gdy czułam lęk, którego nie mogłam wytłumaczyć, zazwyczaj ktoś umierał.
I tak stało się tym razem.
Z pokoju rodziców dobiegł krzyk. Prawie, że nieludzki krzyk – bólu, rozpaczy. Razem ze Stevem tam pobiegliśmy. Kawałki filiżanki leżały rozbite na ziemi, a blondynka klęczała przy tacie. Który był martwy. Jego klatka piersiowa się nie ruszała, a ciało nie reagowało na szarpanie Steve'a.
Pokój nagle zaczął się zmniejszać. I jedyne, co pamiętałam nim świat pochłonęła ciemność był piskliwy, raniący bębenki wrzask, rozbłysk światła i dźwięk bitego szkła.
Następne miesiące były zlepkiem łez, złości, krzyków, żalu i żałoby. Pamiętam jedynie rozpacz, która ogarnęła nas wszystkich. Mama przestała być sobą, rozchorowała się, zmizerniała, straciła swój blask. Po cichu modliliśmy się, żeby i od nas nie odeszła. Steve zaczął chorować jak szalony, grypa za grypą. Prawie go straciliśmy. Ja starałam się trzymać w garści, dla nich. W nocy powracały koszmary, śniło mi się, że wróciłam do sierocińca. Zaczęłam mieć problemy z energią, paliłam żarówki. Ale starałam się żyć dalej. Dużą pomocą był Bucky, który wspierał nas jak tylko mógł, choć sam został pozostawiony samemu sobie po tym jak cztery lata temu zmarli jego rodzice. Wtedy my byliśmy dla niego oparciem, teraz on był nim dla nas.
I gdy stało się najgorsze, trzymał nas w ramionach, gdy ciało naszej kochanej mamy było spuszczane do tego samego grobu, w którym prawie rok temu pochowaliśmy tatę.
Nagle wszystko, co znaliśmy, zawaliło się. Staliśmy się sierotami, bez domu i rodziny. Nie mieliśmy nic. Nic, oprócz siebie. Barnes nie pozwolił, żebyśmy się załamali. Zaoferował nam, żebyśmy wprowadzili się do jego domu, w którym ledwo mieścił się on sam. Niby zrobił to, bo było mu tam zbyt pusto, ale dobrze wiedziałam, że po prostu nie chciał nas zostawić samych. Pragnął nam pomóc. I zamieszkaliśmy razem. I byliśmy silniejsi niż wcześniej. W trójkę.
— Nie musicie robić tego sami. — powiedział po pogrzebie mamy.
I gdy czasy robiły się coraz ciemniejsze, a nad krajem zawisło widmo wojny, był naszym fundamentem. Bez niego nie było nas. Nawet, gdy nie mieliśmy nic, mieliśmy Bucky'ego.
— Pamiętajcie, wchodzi trójka, wychodzi trójka. — powtarzał, gdy Steve leżał chory w łóżku, walcząc z zapaleniem płuc po raz kolejny, a ja dostawałam ataków paniki na samą myśl, że mogę stracić któregokolwiek z nich.
Powtarzał to zdanie tak długo, aż zaczęło być naszą mantrą. Aż do dnia, kiedy usłyszeliśmy jedno zdanie wypadające z ust blondyna, które sprawiło, że zaczęliśmy myśleć, że jednak nie wszyscy z tego wyjdziemy.
— Chcę iść na wojnę.
****
Szczęśliwego nowego roku kochani i miłego czytania! Dajcie znać jak wam się podoba!