
Chapter 1
Wszystko prawdopodobnie potoczyłoby się inaczej, gdyby tamtego feralnego, grudniowego poranka, Maria Stark nie obudziła się z wysoką gorączką. Kiedy zeszła po schodach, podtrzymywana troskliwie przez wiernego Jarvisa, zarówno jej mężowi i synowi wystarczył jeden rzut oka, by obaj zerwali się na równe nogi.
- Na miłość boską, Mario, jesteś cała rozpalona! - Howard podszedł do żony szybkim krokiem, przykładając jej dłoń do czoła. - Edwinie, czy wezwałeś…
- Oczywiście, sir, wezwałem lekarza – powiedział Jarvis z lekką urazą; jakby nie była to pierwsza rzecz, jaką zrobił po zobaczeniu swej chlebodawczyni w tym stanie. - Jest w drodze.
- Ależ, mamo, czemu wstałaś – zaprotestował Tony, ujmując matkę pod ramię. - Powinnaś wrócić do łóżka.
- Nie mogę, synku. - Maria uśmiechnęła się do niego czule, a potem spojrzała na wiszący na ścianie kuchni zegar. - Robicie zamieszanie bez powodu, panowie – zganiła ich wszystkich trzech. - To tylko nieduże przeziębienie. Przejdzie wkrótce, po co fatygować lekarza?
- Nieduże… - Howard nie wydawał się przekonany. Jarvis chrząknął znacząco.
- Trzydzieści osiem stopni – powiedział, nie zwracając uwagi na protesty Marii. - I dwie kreski.
- I dwie kreski – powtórzył Howard, starając się zebrać myśli. - Nie, wykluczone, Mario, nie mogę wymagać od ciebie, byś towarzyszyła mi w takim stanie.
- A ty nie możesz sam jechać do Pentagonu, Howardzie – powiedziała Maria stanowczo. - Nie powinieneś jechać sam w każdym razie. Wiesz dobrze, że nie należy spuszczać formuły z oka nawet na chwilę. Poza tym – dodała z lekkim grymasem – prezydent byłby niepocieszony, gdybyś zjawił się tam tylko ty, kiedy jego zaproszenie wyraźnie obejmowało dwie osoby o nazwisku Stark, prawda?
Tony nie był pewien, ale wydawało mu się, że jego ojciec mógł mruknąć coś, co brzmiało jak „chrzanić prezydenta”, zanim Howard rzucił mu szacujące spojrzenie, które Tony rozszyfrował bez pudła. Czy miał ochotę jechać w ten zimny, grudniowy dzień w długą drogę do Waszyngtonu? Zupełnie nie, planował wymknąć się po południu na spotkanie z Rhodeyem i sprawdzić, czy ich najnowsza teoria na układy scalone może w końcu sprawić, by jego pieprzony robot zaczął w końcu mówić, ale… ryzykować to, że jego uparta matka wróci z wycieczki z zapaleniem płuc?
Absolutnie nie.
- Pojadę z ojcem – zadeklarował pokonany. Maria zgodziła się z ledwie skrywaną ulgą i pozwoliła Jarvisowi, by odprowadził ją z powrotem do łóżka, póki nie zjawi się lekarz, zaś Howard z synem, ignorując się starannie przez resztę poranka, powoli szykowali się do wyprawy do Pentagonu i spotkania z prezydentem.
***
Wyjechali, kiedy już zaczynało zmierzchać. Grudniowe dni były krótkie, słoneczne światło zimne na niebie i skąpe. Tony uścisnął matkę na pożegnanie, Howard przykazał Jarvisowi dbać o Marię i informować go w razie, gdyby jej stan się pogorszył.
- Mam nadzieję, że zabrałeś ze sobą krawat – zwrócił się Howard do syna, gdy wyjechali na autostradę. - Wizyta u prezydenta…
- Muszkę – powiedział Tony ironicznie; jego ojciec posłał mu urażone spojrzenie, nie mogąc rozgryźć, czy żartuje, czy mówi poważnie. - Och, nie szalej, jedziesz tam chwalić się formułą super-żołnierza, a nie próbować przekonać kogokolwiek, że twój nieudany syn jest super, bez obaw…
- Anthony – wycedził Howard przez zaciśnięte zęby – czy dla ciebie wszystko na tym świecie jest żartem?
- Skąd. - Tony uśmiechnął się uśmiechem, który nie obejmował jego oczu. - Tylko te śmieszne rzeczy. Daleko jeszcze?
- Dobrze wiesz, że ponad sześć godzin jazdy. - Howard włączył radio, podkręcając głośność i Tony prychnął, opadając na siedzenie. Ojciec wyraźnie dawał do zrozumienia, że ich interakcja jego chwilowo skończona.
W którymś momencie musiał się zdrzemnąć, bo nagle Tony’ego wyrwało ze snu to, że samochód gwałtownie zahamował. Otworzył oczy w samą porę, by dostrzec, jak jego ojciec z całej siły wciska hamulec – i patrzył z niedowierzaniem, kurczowo zaciskając ręce na pasach bezpieczeństwa, jak stojący kilka metrów przed nimi na pustej drodze mężczyzna nie drgnie nawet, po prostu wpatrując się w nadjeżdżający wóz.
- Chryste – wydyszał Howard, ostro skręcając kierownicę. - Anthony, trzymaj się, Boże, trzymaj się…
Tony wrzasnął, kiedy koła samochodu ślizgały się po oblodzonej drodze. Rozpędzony wóz wpadł w poślizg, stracił przyczepność – a kiedy oderwał się od ziemi, by przekoziołkować kilka razy, nim wypadł z drogi, Tony przestał krzyczeć.
Sekundy zmieniły się w godziny, a czas, wraz z padającym deszczem, wydawał się marznąć w powietrzu.
***
- Anthony… Tony… Tony! - głos ojca wydobył go ponad powierzchnię i Tony gwałtownie otworzył oczy, oddychając szybko. - Czy możesz… zaklinowałem się, nie dam rady… czy możesz sięgnąć do schowka? Pistolet…
Pistolet? Tony zamrugał ospale, próbując zrozumieć, czego Howard wymaga od niego tym razem. Po co miał brać pistolet? Mieli wypadek. Nie przejechali tamtego faceta, ale…
Facet. Tony’ego przeszedł gwałtowny dreszcz, na wspomnienie niezwykle nieruchomej, potężnej sylwetki na pustej drodze. Stał na wprost rozpędzonego samochodu, jakby mu było wszystko jedno, czy przeżyje – albo, szepnął cichutki głosik w jego głowie, chociaż to było absurdalne – albo jakby był pewien, że wyjdzie z tej kolizji bez szwanku…
- Głowa… - jęknął Tony, zamiast do schowka sięgając do swojego czoła i jęcząc, gdy dotknął palcami ciepłej, czerwonej krwi. - Boli…
- Mocno uderzyłeś, potem… dziecko, skup się, pistolet!
Tony sięgnął po pistolet, który jego ojciec zawsze woził w schowku, właściwie tylko po to, by Howard się w końcu zamknął. Wszystko go bolało, w głowie czuł nieznośne pulsowanie, a krwi było coraz więcej i zalewała mu oczy…
- Musisz strzelać – Howard nie ustępował i Tony’emu w końcu udało się wyciągnąć broń ze schowka. - Strzelaj, chłopcze, na Boga, on ma broń!
Tony potrafił strzelać odkąd skończył sześć lat. Lubił broń i znał się na niej dobrze, umiał złożyć i rozłożyć pistolet w mniej, niż dwie minuty, a na strzelnicy zawsze pobijał swój poprzedni rekord w ilości trafień. Ale nigdy wcześniej nie strzelał do celów innych, niż papierowe tarcze; a teraz jego rozbiegany wzrok z trudem skupiał się na drodze przed nimi. Samochód leżał na boku, jego ojciec walczył rozpaczliwie z krępującym go pasem bezpieczeństwa i poduszką powietrzną, zaś sam Tony niezgrabnie usiłował się podnieść. Oprzeć choć na łokciu, kiedy w dziwnej, przeraźliwiej ciszy słyszał tylko świszczący oddech ojca i miarowy chrzęst kroków na śniegu. Oczami zalanymi krwią widział zamaskowanego, przyodzianego w czarny kombinezon mężczyznę, który powoli zbliżał się w ich stronę.
Cholera. Naprawdę miał broń. Wyrzucił ich z drogi, a teraz najwyraźniej zamierzał ich zamordować.
- Chyba sobie, kurwa, żartujesz, ty popierdolony psycholu! - Tony’emu w końcu udało się odpiąć swój pieprzony pas i stęknął, kiedy upadł na ziemię jak worek ziemniaków. Wyczołgał się z samochodu, ściskając pistolet, gdy odbezpieczał go, wciąż ledwie widząc na oczy. Gniewnie przetarł twarz brudnym rękawem, rozmazując krew i próbował poderwać się na nogi. Nie było łatwo, ale udało mu się przyklęknąć w niezręcznym półprzysiadzie. Howard wciąż szamotał się, uwięziony w rozbitym wozie, a zamaskowany zbir wciąż szedł w ich stronę – i Tony, którego ręce nagle przestały drżeć, a wzrok w obliczu zagrożenia wyostrzył się zupełnie pewny – Tony wycelował i wymierzył, strzelając raz za razem, kiedy nieznajomy unosił karabin w ich stronę.
- Ty gnoju! Spieprzaj… kurwa! Trafiłem go!
Ale mężczyzna tylko się zachwiał. Z trzaskiem spadła na ziemię jego czarna maska i, kiedy podniósł wzrok na Tony’ego, wydawał się raczej zirytowany – ale Tony zapomniał nagle się bać, wpatrując się w twarz, którą znał od zawsze.
- Bucky – sapnął, a jego trzymająca pistolet dłoń mimowolnie opadła. - Ojcze, to Bucky Barnes…
- Kim, do diabła, jest Bucky? - warknął nieznajomy – i sam wydawał się wzdrygnąć na dźwięk swojego głosu. Rozejrzał się, jakby zbudzony z głębokiego snu, kiedy jego oczy błyskawicznie przesunęły się po rozbitym samochodzie, i karabinie, który trzymał w dłoni, i klęczącym przed nim na jezdni chłopaku, celującym do niego z broni. Coś zgasło w jego oczach; wątła iskierka rozpoznania zniknęła i Tony krzyknął desperacko, nie mogąc pozwolić, by odeszła całkiem, zupełnie pewien, że stanie się wtedy coś strasznego.
- Ty jesteś Bucky Barnes! - wydyszał, próbując wstać. - Jesteś… James Buchanan Barnes, sierżant amerykańskiej 107 jednostki piechoty, jesteś Bucky Barnes, najlepszy przyjaciel Kapitana Ameryki, twoja matka ma imię Winifreda, a twój ojciec nazywał się George, masz siostrę Rebeccę… jesteś…
- James Buchanan Barnes – powtórzył mężczyzna powoli, marszcząc brwi, kiedy obracał na języku dawno zapomniane słowa. Tony wpatrywał się w niego bez tchu, rozszerzonymi oczami. - Kto, do licha, nazywa dziecko Buchanan? - zapytał nagle, piorunując Tony’ego wzrokiem, jakby naprawdę domagał się odpowiedzi i Tony zamrugał, zbity z tropu.
- Eee…
- A Rebecca woli, żeby nazywać ją Becky – dodał James Barnes i nagle drgnął, kiedy gdzieś z daleka rozbrzmiały sygnały zbliżających się radiowozów policji. Skulił się jak do skoku i znów sięgnął po broń.
- Czekaj! - Howardowi udało się wydostać z samochodu. Wciąż miał zawroty głowy i ledwie stał, kiedy Tony podbiegł do niego, obejmując ramieniem. - Chryste panie, to naprawdę ty, James – wyszeptał Howard, robiąc krok w stronę mężczyzny i ten cofnął się, obnażając zęby w bezsłownym warknięciu. - James, błagam, popatrz na mnie. Poznajesz mnie? Jestem Howard Stark…
- Stark. - Oczy mężczyzny błysnęły czymś mrocznym, gdy znów uniósł karabin. - Rozkazy Żołnierza są jasne – wyrecytował odległym głosem, jakby nie mówił o sobie. - Należy zdobyć serum i zabić Starka, a wraz z nim każdego świadka, by potem wrócić do HYDRY.
- Żołnierz HYDRY. - Howard drgnął, wpatrując się w lufę karabinu. - Wysłany, żeby mnie zabić. Co oni co zrobili, James, ty biedny chłopaku?
Żołnierz HYDRY i Tony Stark strzelili jednocześnie. A potem pistolet wypadł z rąk Tony’ego, który skoczył w stronę swojego ojca, łapiąc go nim ten się osunął na ziemię.
- Ja pierdolę, Barnes, zabiłeś go, ty pieprzony skurwielu…! Gdybym cię nie zastrzelił…
- Tony – usłyszał i zamarł na chwilę, a potem z niedowierzaniem spojrzał w otwarte, przytomne oczy swojego ojca.
- Ty żyjesz – wyjąkał, drżąc na całym ciele. - Kurwa, ojcze, myślałem, że ten drań cię zabił…
- Spudłował. A nie wiem, czy Zimowi Żołnierze pudłują. Nie sądzę, by chciał mnie zastrzelić, mimo rozkazów. Kiedy jakimś cudem udało nam się do niego dotrzeć… - Howard z grymasem dźwignął się na nogi, przyciskając do siebie zranione ramię. Kula przeszła na wylot, a ręka zwisała teraz bezradnie i Tony szczękał zębami, zawiązując na ramieniu ojca prowizoryczny bandaż z podartego krawata. - Widzisz? Dobrze, że wziąłeś go zamiast muszki… - powiedział Howard i Tony histerycznie zachichotał. Howardowi udało się wstać, choć wciąż trzymał się mocno jego ramienia. - Anthony, czy Barnes… czy on nie żyje?
- Mam to w dupie – warknął Tony z zaciętością. Wciąż się trząsł, kiedy podszedł do leżącego mężczyzny i kopnął karabin dalej od jego ciała. - Nie, wiesz co, nie mam tego w dupie, mam nadzieję, że zabiłem tego skurwiela i trafił prosto do piekła.
- To nie jest… jego wina – powiedział z trudem Howard i Tony zagapi się na niego z niedowierzaniem.
- Właśnie próbował nas zabić!
- Nie jest sobą!
- Jasne, to jeszcze gorzej. Jest tym… nazywali ich Zimowymi Żołnierzami, tak mówiłeś? Rekruci, pracujący dla HYDRY…
- Tak do tej pory myślałem, że to zdrajcy, rekruci. Ale, Anthony, on jakby… sam widziałeś! Nie był pewny, kim jest. Wydaje mi się…
- Że wyprali mu mózg. - Tony błyskawicznie przeniósł wzrok z twarzy ojca na nieprzytomnego żołnierza. - To popierdolone. Myślisz, że Bucky Barnes… że on wciąż jest gdzieś tam pod spodem?
- I jestem pewien, że cokolwiek mu zrobili, nie zgłosił się do tego na ochotnika. - Howard z sapnięciem przykucnął przy leżącym na ziemi mężczyźnie. - Spójrz na jego ramię. I ta siła… nie wspominając, że wciąż wygląda na dwadzieścia parę lat, jak przed wojną. Oni musieli na nim eksperymentować, ale to wadliwe serum…
- Serio zamierzasz rozważać to tutaj? - Tony wypuścił drżący oddech, kiedy też pochylił się nad mężczyzną. - Nie zabiłem go, prawda?
- Nie, ale normalnego człowieka z pewnością byś zabił. To dobry strzał, ale patrz, jego ciało już zaczyna się goić…
- Jezu Chryste. Ojcze, policja już jedzie. Co my z nim zrobimy?
Howard Stark zmarszczył brwi, patrząc na syna zdezorientowany.
- Co masz na myśli?
- Jeśli na nim eksperymentowali, to nie jego wina. Ale wiesz, co robili Zimowi Żołnierze, o co ich oskarżają. Zostanie postawiony przed Sądem Wojskowym, będzie oskarżony o zdradę… on zabijał amerykańskich obywateli, a to przecież…
- Chcesz powiedzieć, że to moja wina. - Howard na chwilę zamknął oczy, z udręką. - Że to wszystko wina mojego serum. Bo gdyby nie ono, Steve Rogers by nie zaginął, a jego najlepszy przyjaciel nie byłby jeńcem HYDRY.
- Nie możemy wydać go w ręce wojska – stwierdził Tony ostro. - I jakkolwiek zamierzasz wyjaśnić to całe gówno glinom, lepiej zrób to szybko, bo nie dam głowy, w jakim będzie stanie, jak w końcu się ocknie. Może znowu spróbuje wymordować nas wszystkich. A może tylko będzie się wkurzał, że mu starzy dali na drugie imię Buchanan. Jezu Chryste – prychnął z niedowierzaniem. - Nie mogę się doczekać, aż powiem mu, że czepia się Buchanana, a to dopiero jego ksywka brzmi jak imię pieprzonego kucyka.
- Język, Tony – powiedział Howard odruchowo. I nie zdziwił się nawet, kiedy syn mu ten język w istocie pokazał.