
Chapter 2
Kiedy Tony był jeszcze beztroskim rezolutnym brzdącem, żył i istniał w kulcie wielkiego wojennego bohatera, najpotężniejszego żołnierza wszechczasów, Kapitana Ameryki.
O Stevie Rogersie wiedział wszystko, czego dowiedzieć się było można – plus była też skrzętnie zapamiętywana wiedza pochodząca od osób, które tego Steve’a Rogersa znały osobiście, w tym ojca Tony’ego i jego matki chrzestnej, Margaret „Peggy” Carter.
Peggy swego czasu „chodziła” nawet z Kapitanem Ameryką i jakkolwiek „chodzenie” to wydawało się samemu Tony’emu zupełnie bezsensowne, kiedy miał lat pięć, stało się nieco bardziej zrozumiałe, gdy miał lat piętnaście.
Steve Rogers mógł się podobać.
Miał w sobie to „coś” jeszcze i przed tym, nim zaaplikowano mu serum, szarmancki, dobrze wychowany, honorowy i wystarczająco odważny, by móc zawrócić w głowie nawet przebojowej, ambitnej Peggy Carter, która stawiała karierę na pierwszym miejscu. Peggy nie widziała w swym życiu miejsca dla mężczyzn, z którymi miałyby ją łączyć relacje romantyczne – a jednak, może to przez ten brawurowy błysk w błękitnych oczach – zaręczyła się ze Stevem Rogersem i pozwoliła mu włożyć sobie pierścionek na palec. Było powszechnie znanym faktem, że gdy wojna się skończy i oboje wrócą do domu, pobiorą się w otoczeniu przyjaciół, wyprawiając wielkie, radosne wesele. Howard obiecał sfinansować im ten wymarzony ślub i poprowadzić Peggy do ołtarza, a u boku Steve’a miał stać jako drużba jego najlepszy przyjaciel, James Barnes ze sto siódmej jednostki piechoty, odznaczony wielokrotnie snajper, awansowany na starszego sierżanta armii amerykańskiej.
Ale kiedy wojna się skończyła, wszystko poszło nie tak i tylko Peggy wróciła z frontu do domu.
Samolot Kapitana Ameryki rozbił się w lokalizacji na tyle nieokreślonej, że nikt nie wiedział nawet, gdzie szukać jego ciała, a James Barnes wypadł z pociągu „gdzieś w Alpach” i słuch po nim zaginął.
Obaj zostali uznani za zmarłych, a po stosownym okresie żałoby narodowej kraj – wraz z całą resztą świata – pogrążył się w próbach sprzątnięcia i odbudowania zgliszczy, które strawiły go w ostatniej wojnie. I, kiedy wszyscy starali się wrócić do normalności, albo choć udawać, że do niej wracają – nikt już nie miał czasu ani chęci na to, by tkwić w przeszłości. Teraźniejszość okazała się znacznie bardziej absorbująca i wyczerpująca, niż kiedykolwiek przedtem. Ludzie skupiali się na tym, by przetrwać – jeszcze jeden dzień, miesiąc, kolejne lata – i im więcej tych lat mijało, tym mniej łez moczyło nocami poduszkę Peggy Carter... i tym skromniejsze stawały się obchody „dnia pamięci”. Owszem, świętowano czwarty lipca i wspominano przy tej okazji Steve’a Rogersa i innych, którzy kiedykolwiek polegli w obronie niepodległości kraju – ale więcej było w tych wspomnieniach nostalgii, niż bólu. Ból nie zniknął, bo setki tysięcy żołnierzy nigdy nie wróciło z frontu do domu, ale ból przycichł pod skórą. Przyczaił się, jak sprytne zwierzę, gotowe zaatakować w momencie, w którym nikt się tego ataku nie będzie spodziewał.
Tony był od swojego ojca młodszy, zdrowszy i znacznie odporniejszy, a jednak i on ledwie mógł poradzić sobie z emocjami, które targały nim przez całą drogę powrotną, gdy czuwał przy wciąż nieprzytomnym Buckym Barnesie z odbezpieczoną bronią. Był rozdarty między pragnieniem, by mężczyzna ocknął się i był sobą, a tym, by nigdy już nie otwierał oczu, bo gdy zamiast niego zbudzi się Zimowy Żołnierz, będzie musiał wpakować mu kulkę w łeb. I modlić się, by jeden strzał zadziałał. Z tego co wiedział do tej pory o Zimowych Żołnierzach i z tego, co dziś miał okazję sam zaobserwować, do większej ilości strzałów mógł jednak nie mieć okazji. Nawet jeśli istotnie w jakiś sposób udało im się do niego dotrzeć.
- Co z nim? - dopytywał Howard. Prowadził, trzymając kierownicę jedną ręką, drugą starając się zatamować krwotok, który wciąż nie ustał po postrzale. - Jeśli otworzy oczy, musisz…
- Wiem – warknął Tony, prawie szczękając z emocji zębami. Tak naprawdę niczego nie wiedział, bo to, co zrobili po wypadku, to była jedna wielka prowizorka, bez planu i bez namysłu. Starkowie zawsze szczycili się bystrym, przenikliwym działaniem i zgodnymi z logiką posunięciami, a tymczasem – Tony wciąż nie dowierzał, że tak się stało – tymczasem ukradli jakiś zaparkowany na pobliskim parkingu wóz, zapakowali na niego nieprzytomnego Zimowego Żołnierza i odjechali z piskiem opon jeszcze przed pojawieniem się lokalnej policji.
Tony miał miliard pytań i nie wiedział, które zadać najpierw. „Co ci, do cholery, strzeliło do głowy”? „O czym ty myślałeś”? „Czy ty w ogóle myślisz”???
Odetchnął głęboko, nie odrywając spojrzenia od pogrążonego w głębokim śnie żołnierza. Wydawał się taki spokojny – jak granat, z którego wyciągnięto zawleczkę tuż przed wybuchem. Albo jak śpiąca puma.
- Przecież do tej pory wszyscy już pewnie wiedzą, że coś nam się stało! - wyrzucił z siebie w końcu, choć jego ręka, trzymająca pistolet, nawet nie zadrżała. - Mama musi umierać z niepokoju!
- Nie wiedzą i nie dowiedzą się aż do rana. Wciąż mamy kilka godzin, żeby… - Howard wziął ostry zakręt, zjeżdżając z autostrady w mniej używaną drogę. - Pojedziemy skrótem, ominiemy Potomak i Alexandrię…
- Nawet nam się starczy paliwa! Z całym szacunkiem, ojcze, ale chyba cię powaliło. - Tony zerknął na kontrolkę, oznaczającą stan zawartości baku. - Co, mam ukraść następny wóz, żebyś mógł zabrać swojego drogocennego żołnierza do domu?
- Przypominam, że to był przede wszystkim twój pomysł. To ty zacząłeś krzyczeć, że to, co się z nim stało, to wina mojego serum i powinienem naprawić, co zepsułem.
- A ty raz w życiu postanowiłeś mnie posłuchać? Bo to był taki super pomysł? Do cholery! Miałem na myśli raczej… nie wiem, dobra? Powiadomić SHIELD! Albo Peggy! Zawsze wie, co robić.
- Tak, dwóch mężczyzn wzywa na pomoc schorowaną, starą kobietę…
- Jest młodsza od ciebie. - Tony z niepokojem wpatrywał się w Barnesa, który – dzięki Bogu – wciąż nie reagował. - Póki co się nie budzi…
- Dobrze. - Howard stęknął z bólu, kiedy sięgał zranioną ręką po mapę, zabraną z wraku samochodu. Rzucił ją synowi. - Nie spuszczaj go z oka, ale zerknij, czy będziemy mijali jakieś mniejsze zakłady przemysłowe. Szukaj rzeźni, hodowców krów, ranczerów…
- Których, jak wszyscy wiedzą, pełno jest w Waszyngtonie – skomentował zjadliwie Tony, na przemian spoglądając na mapę i na jeńca, oraz próbując zorientować się w roli nawigatora. - Dobra… z tego wynika, że za jakieś piętnaście kilometrów będziemy mieli zjazd do ubojni bydła. Może się do tego czasu nie obudzi – powiedział bez przekonania. Howard rzucił mu zaskoczone spojrzenie i ich oczy spotkały się na sekundę we wstecznym lusterku. Tony uniósł brwi. - Nie jestem kretynem, domyśliłem się, że planujesz podać mu coś na uspokojenie, a na Zimowego Żołnierza zwykły Atarax mógłby nie zadziałać. Więc końska dawka, co? W ubojni powinni takie posiadać. Albo chociaż elektrycznego pastucha – powiedział i aż się wzdrygnął. - Dobra, wiesz, cofam to. Nie wiem, co robili z tym jego pochrzanionym mózgiem, ale sama myśl o rażeniu go prądem wydaje się głęboko niewłaściwa.
- Miło wiedzieć, że mój syn ma podstawowe odruchy moralne.
- Oczywiście, że ma, jakby miał nie mieć. W końcu sam go przecież wychowałeś!
Resztę drogi przebyli już w milczeniu. Howard i Tony nigdy nie dogadywali się przesadnie dobrze. Maria, która kochała ich obu, twierdziła, że są zbyt do siebie podobni – cała reszta świata, która ledwie ich znała i przez to nieszczególnie lubiła, twierdziła to samo, ale ze znacznie mniejszą dozą sentymentu. Owszem, Starkowie potrafili być czarujący – imponowali ludziom i posiadali magiczną niemal zdolność porywania tłumów swoją błyskotliwą wiedzą i wizjonerską zdolnością kształtowania świata na nowo – ale nie było ich łatwo lubić.
Trudno jest lubić kogoś, kto zawsze jest najmądrzejszą osobą w pokoju. Łatwo jest go podziwiać – ale lubić go trudno.
- Więc plan jest taki, by naszpikować Barnesa środkiem uspokajającym, najlepiej w dawce takiej, która przeciętnego konia zwaliłaby z nóg, a potem przetransportować go, wciąż nieprzytomnego do bóg-właściwie-wie-dokąd i trzymać go tam, póki nie wymyślimy, co dalej z nim zrobić? Wspaniały plan. Co może pójść nie tak? - Tony uniósł brwi, kiedy ojciec nie skomentował jego zaczepnego tonu żadną, najmniejszą choćby uwagą. - Ojcze? Dobrze się czujesz?
- Nieszczególnie. - Howard był blady, ale z determinacją trzymał oczy na drodze, dociskając mocniej pedał gazu. - Ale myślę, że uda nam się dotrzeć na miejsce. Teraz nie powinno tam nikogo już być. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, jutro o tej porze będziemy już w domu.
- Z Zimowym Żołnierzem, z którym nie wiemy co zrobić. - Tony przełożył pistolet z jednej ręki do drugiej, rzucając ojcu zatroskane spojrzenie. Tak bardzo przy tym starał się troskę tę ukryć, że przeoczył lekkie drgnienie metalowych palców nieprzytomnego mężczyzny. I nie zauważył tego, że jego powieki uniosły się i zatrzepotały, gdy krótki błysk rozjaśnił lodowato niebieskie oczu.
Mężczyzna, którego uwięzili, odzyskał przytomność i nie było w nim śladu z Bucky’ego Barnesa. Gdy zamknął oczy ponownie, zapoznając się z sytuacją i zmieniając ułożenie ciała tak, by móc się przygotować do skoku, był w pełni świadom otoczenia.
Zimowy Żołnierz czekał na odpowiedni moment, by zaatakować.
***
Edwin Jarvis wstał o tej samej porze co zwykle, choć położył się późno i źle spał tej nocy.
Oboje z Marią byli niespokojni, bo Howard ani Tony nie odezwali się do tej pory, choć Howard obiecał zadzwonić, gdy dotrą na miejsce. Gdy Maria wstała, wciąż osłabiona z powodu gorączki i nerwów, Jarvis rozpalił już ogień w kotłowni na dole i szykował śniadanie, składające się z omletu i mocnej, czarnej herbaty.
- Nie jestem w stanie nic przełknąć. - Maria kolejny raz spojrzała na zegar i zacisnęła palce na filiżance. - Coś jest nie tak. Coś im się stało. Nie zadzwonili i…
- Może dotarli na miejsce później niż planowali i wciąż jeszcze odsypiają…
- Nie zameldowali się w hotelu. - Marii trzęsły się ręce, gdy podnosiła filiżankę do ust, by upić łyk herbaty. - Tak, wiem, mogli zostać w jakimś motelu. Ale czuję…
- Nerwy to zły doradca – powiedział stanowczo Jarvis. - Spróbuję zadzwonić ponownie, gdy rozpocznie się doba hotelowa. Może wieczorem nie zaktualizowali informacji? Albo dotrą dopiero trochę później? Nie powinna się pani denerwować.
- Nawet mnie nie proś, żebym spróbowała się przespać. - Maria odstawiła herbatę i znów popatrzyła na zegar. - Jarvis, ja wiem, że coś jest nie w porządku. Howard, owszem, mógłby zapomnieć mnie o czymś poinformować, to w jego stylu – ale nigdy nie byłby tak lekkomyślny, mając ze sobą Tony’ego. Któryś z nich by się odezwał. Powinniśmy zawiadomić policję. Albo przynajmniej Peggy. Będzie wiedziała, kogo poinformować.
- Pozwoliłem sobie zatelefonować już do pani Carter – przyznał Jarvis i Maria spojrzała na niego pytająco. - Obiecała, ze da nam znać, jeśli się czegoś dowie. Do tej pory się nie odzywała, co chyba jest dobrym znakiem – gdyby coś się stało, wiedziałaby już o tym.
- Obyś miał rację. - Maria napiła się herbaty, znów wpatrując się w zegar. - Obyś miał rację, Jarvisie. Oby im nic nie było.
Telefon nie odezwał się przez następnych kilka godzin. Gorączka Marii wzrosła i Jarvis był zmuszony wezwać lekarza – kobieta majaczyła, wołając na przemian męża i syna. Medykowi z trudem udało się ustabilizować jej temperaturę, podjął też decyzję o przewiezieniu jej do szpitala.
Jarvis pakował właśnie torbę, gdy ktoś nacisnął dzwonek do drzwi, raz, a potem drugi. Pośpieszył otworzyć, wciąż trzymając w ręku szlafrok swojej pani.
- Witaj, Jarvisie. - Peggy Carter stała w progu, bardzo blada i bardzo zdenerwowana, nawet się nie siląc na uśmiech. - Co z Marią?
- Panią zabrali do szpitala, właśnie jadę… - Jarvis przełożył szlafrok z jednej ręki do drugiej. - Panno Carter, proszę. Jeśli ma pani jakiekolwiek wieści….
- Powinnam najpierw przekazać je Marii, ale… - Peggy zawahała się i potrząsnęła głową. - Ale chyba nikt nie miałby nic przeciwko temu, byś i ty wiedział. Znaleziono ich wóz, Jarvisie. Samochód wypadł z drogi, na miejscu była krew ich obu i ślady po kulach.
- Ale oni…
- Zaginęli. Podobnie jak serum. - Peggy zacisnęła usta, kiedy Jarvis spojrzał na nią bez słowa. - Tak, wiem, że Howard miał zawieźć je do prezydenta, choć Pentagon wcześniej nie powiedział SHIELD ani słowa. Dopiero teraz… powinni byli poprosić o eskortę wojskową! Co on sobie myślał?
- Że im mniej osób wie o serum, tym lepiej. - Jarvis odłożył szlafrok, zamiast tego kładąc rękę na ramieniu Peggy i ściskając je lekko. - To przeklęte serum niszczy wszystkich, którzy mieli z nim związek.
- Nie znaleziono ich ciał, Jarvisie. Nie wiemy, czy nie żyją. - W głosie Peggy nie było przekonania. W końcu ciała Steve’a Rogersa też nigdy nie odnaleziono.
Peggy wiedziała, że ludzie czasem znikają. I że nie zawsze wracają potem do domu.