
Czarna Owca W Rodzinie
Ataki wściekłości Ingrid Shafiq od dłuższego czaau nie robiły na jej córce najmniejszego wrażenia. Zdążyła się do nich przyzwyczaić, traktując je niemal jak nieodłączną część swojego trudnego żywota. Dlatego pomimo rozbrzmiewających z dołu krzyków, Sonia nie przerywała lektury podręcznika dziewiętnastowiecznej historii magii dla zaawansowanych.
Znała już większość ksiąg na pamięć. W zasadzie nic innego nie robiła oprócz bezsensownej nauki przedmiotów, których i tak nigdy nie pozwolą jej zdawać. Kogo obchodziło, że mogła wyrecytować przebieg wszystkich rewolucji goblinów na pamięć skoro nie potrafiła wykrzesać ze swojej różdżki chociaż marnej iskry? A o mugolskiej szkole też mogła zapomnieć, ponieważ Ingrid prędzej pozbyłaby się swojej kolekcji klejnotów niż by się na to zgodziła. Wcześniej towarzystwo Regulusa zapewniało Soni jakąś rozrywkę, ale w roku szkolnym była po prostu skazana na nudę.
— Panienko Shafiq! — usłyszała przerażony krzyk Śnieżki.
— Za chwilkę tylko skończę stronę!
Nieśpiesznie przewróciła kartkę wcale się nie spiesząc. Nie miała dzisiaj ochoty na męczenie się z humorkami mammy. Wierzyła, że skrzatka domowa wytrzyma jeszcze kilka minut bez jej interwencji. Nawet Sonia miała limit wytrzymałości. W końcu jeden drobny samolubny uczynek jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Rozmyślała nad tym co może porabiać Regulus. Nie miała z nim kontaktu od ponad dwóch tygodni. Wcześniej wysyłał jej sporadycznie krótkie opowiastki o innych uczniach Hogwartu, a w szczególności wychowanków Slytherinu. Zupełnie jakby mogła tam z nim być. Oczami wyobraźni widziała wiecznie ponurego Severusa próbującego bezskutecznie odgonić od siebie Lucindę czy oderwanego od rzeczywistości Damona na treningach Qudditcha. To znaczyło dla niej znacznie więcej niż gdyby Black wylewał własne emocje na papier. Z jego słów biła empatia i zrozumienie problemów innych ludzi, których nigdy nie ukazywał podczas spotkań twarzą w twarz. Może mugolskie romanse się nie myliły i listy rzeczywiście były tym bardziej intymnym sposobem komunikacji.
— PANIENKO SOFIJO! BŁAGAM POMÓŻ BIEDNEJ ŚNIEŻCE! — kolejny pisk był zdecydowanie głośniejszy od poprzedniego.
Nie mając innego wyjścia, poszła sprawdzić co się tam takiego mogło stać. Serce podskoczyło jej w piersi na widok Ingrid Shafiq leżącej nieruchomo na podłodze i lamentującej nad nią skrzatki. Nie o taki rodzaj odskoczni od szarej rzeczywistości chodziło Soni. Pomimo szoku starała się zachować względny spokój.
— Co się stało mammie?
— Śnieżka nie wie! — łkała wycierając sobie nos. — Śnieżka przez przypadek stłukła wazon, a pani Ingrid była bardzo zła! Dlatego wzywałam panienkę! Pani chciała rzucić klątwę, ale Śnieżka zrobiła unik i odbił się od lustra! Zły skrzat! Zły skrzat!
Spojrzała na biedne skrzatkę walącą głową w ścianę, aby wymierzyć sobie w ten sposób karę. Oczywiście nie obwiniała jej za całe zajście. Dla dziewczyny oczywiste było, że Ingrid sama sobie to zrobiła, nie panując nad emocjami i wyżywając się na zaledwie dziecku. Niczym sobie na to nie zasłużyła. Najchętniej podarowałaby Śnieżce jakieś ubranie, kazała uciekać jak najdalej od tego domu wariatów oraz poszukać sobie porządniejszej rodziny czarodziejów. Niestety Sonia nie miała w tej kwestii zbyt wiele do gadania. Sama często czuła się traktowana jak skrzat domowy.
Nie widząc innego wyjścia zarządziła, aby Śnieżka natychmiast wezwała na pomoc uzdrowicieli przez Sieć Fiuu. Co prawda klątwa raczej nie zagrażała życiu bo oddech Ingrid był stabilny, ale nie miała pojęcia jakiej formuły użyła. W jej wieku i stanie najmniejszy wstrząs mógł się zakończyć tragicznie, więc nie chciała niepotrzebnie ryzykować. Kilka minut później na miejscu pojawił się już zespół uzdrowicieli. Panna Shafiq omal sama nie zemdlała na wieść, że będą musieli umieścić poszkodowaną w szpitalu. Mało tego, ona też miała się tam udać razem z nimi. Do jednego z najważniejszych czarodziejskich miejsc w całej Wielkiej Brytanii. To się po prostu nie mogło skończyć dobrze.
Sonia jeszcze nigdy nie była w aż tak zatłoczonym miejscu jak Klinika Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga. Siedziała na ławce starając się jakoś zapanować nad niespokojnym biciem własnego serca oraz ciężkim oddechem, gdy z kominków wychodziło coraz więcej czarodziejów. Pracownicy szpitala przenieśli Ingrid Shafiq na oddział urazów pozazaklęciowych. W tym czasie kazali jej poczekać w Izbie Przyjęć na wyznaczonego specjalnie uzdrowiciela, który zada jej kilka pytań zanim będą mogli ją tam wpuścić.
Czytała trochę o historii tego miejsca w "Przewodniku po Pomnikach Magii Wielkiej Brytanii". Patron szpitala oraz równocześnie jego założyciel Święty Mung w czasach swojej działalności, przyjmował zarówno czarodziejów jak i mugoli na równych prawach. Według niego magia mogłaby nieodwracalnie zrewolucjonizować mugolską medycynę oraz zapobiec wielu wybuchom zarazy w przeszłości. Nie dzielenie się odkryciami uzdrowicieli z całym światem uważał za szczyt egoizmu. Nawet wbrew Ministerstwu Magii był wierny swoim ideałom aż do samego końca życia. Człowiek będący dla niej bohaterem oraz wzorem do naśladowania.
— Przepraszam. Sofija Shafiq, tak? — z zamyślenia wyrwał ją kobiecy głos.
Przed nią stała młoda czarownica w żółto-zielonej szacie z naszytym na piersi obrazkiem skrzyżowanej kości z różdżką. W ręku trzymała mały notes z już przygotowanym piórem do przeprowadzenia krótkiego, ale koniecznego wywiadu. Widząc zdenerwowanie nastolatki obdarzyła ją łagodnym spojrzeniem oraz zachęcającym uśmiechem.
— Nie musisz się martwić. Twoja mama jest w dobrych rękach i niedługo poczuje się lepiej. Muszę zadać ci kilka pytań zanim będę mogła cię wpuścić na oddział. Są bardzo proste.
Sonia czuła się trochę głupio zachowując się jak wystraszone dziecko. Nie chodziło tu już nawet o jej skrajną niezręczność towarzyską. Musiała koniecznie uważać na to co mówi. W końcu jednym słowem mogła skazać mammę na dożywocie w Azkabanie za podrabianie dokumentów oraz innych niezbyt uczciwych rzeczy. A co jeżeli będzie chciała ją przebadać albo sprawdzić różdżkę?
— Oczywiście. Nie ma problemu — przełnęła ślinę próbując się uspokoić.
— Status krwi? — na początek zadała najbardziej podstawowe ze wszystkich możliwych pytań.
— Czysta krew.
— Wiek?
— Kończę siedemnaście lat dwudziestego listopada.
— To znaczy, że jesteś niepełnoletnia. Czy najbliższa rodzina lub opiekunowie prawni mogliby się tobą zająć podczas nieobecności w domu naszej pacjentki Ingrid Shafiq?
— To nie jest możliwe. Niedawno przeprowadziłyśmy się z Norwegii, nie mamy tu rodziny.
— A twój ojciec nie mógłby przyjechać na ten czas? O ile mi wiadomo z informacji o pacjentce, Richard Shafiq również niedawno przyjechał do Anglii — spojrzała do swoich tajemniczych notatek.
— Proszę go o tym nie informować! To naprawdę nie jest konieczne -— rozszerzyła oczy na samą myśl o takiej możliwości. — I tak się nie zjawi, nie obchodzi go mój los, a nawet mammy. To bezcelowe.
Założyłaby się, że na ładnej i wcześniej dość pogodnej twarzy uzdrowicielki pojawił się lekki grymas. Sonia bała się, że powiedziała za dużo. Informacja o ojcu za bardzo wytrąciła ją z równowagi. Nie miała zielonego pojęcia, że również się przeprowadził. Zupełnie jakby cały czas je śledził. Zdusiła w sobie nikłą nadzieję, że może jeszcze kiedyś go zobaczy. Musiała skupić się na swojej obecnej dość trudnej sytuacji.
— Mogę zatrzymać się u przyjaciela na ten czas. Mama Otisa jest mugolką, ale chętnie mnie przygarnie na kilka dni — znowu dostrzegła w ciemnych oczach czarownicy jakąś trudną do określenia emocję.
— Przyjaciel jest półkrwi jak rozumiem?
— Nie, jest charłakiem.
Tym razem odpowiedziała zgodnie z prawdą wiedząc, że Otis w przeciwieństwie do niej nigdy się tego zbytnio nie wypierał. Złościł się tylko, gdy ktoś się z tego naśmiewał w jego obecności. Sonia skupiła się na coraz dziwniejszych reakcjach uzdrowicielki, która zaczęła się nerwowo rozglądać.
— Chodź za mną. Nie mogę zostawić cię bez opieki na terenie szpitala. W tych czasach nawet tutaj bywa niebezpiecznie — szepnęła cicho, a następnie skierowała się w stronę podwójnych drzwi. — Możesz mówić mi po imieniu. Nazywam się Andromeda Tonks.
Ruszyła za nią przez kręte korytarze prowadzących na czwarte piętro. Pamiętała to imię. Andromeda znajdowała się na drzewie genealogicznym Blacków. Przynajmniej zanim jej podobizna nie została z niego bezwzględnie wypalona, gdy wybrała swojego ukochanego mugolskiego pochodzenia zamiast rodziny. To wyjaśniało dlaczego jej wspomnienie o ojcu tak nią poruszyło. Sama przeszła przez coś bardzo podobnego.
— Mogę zapytać dlaczego chcecie tak długo trzymać mammę na oddziale? Nie wydaje mi się, aby rzucona przez nią klątwa była aż tak skomplikowana—- zapytała Sonia próbując rozpaczliwie znaleść wyjście z tej sytuacji.
— Jesteś nastolatką, a nie wykwalifikowanym uzdrowicielem. Nie jesteś nieomylna — westchnęła najwyraźniej będąc już przyzwyczajona do takich pytań. – Podczas rutynowego badania dowiedzieliśmy się, że jej stan ma również podłoże psychologiczne. Okropnie szybko się męczy, ale jest też nadzwyczaj nadpobudliwa. To zdecydowanie opóźnia proces leczenia, a musimy przeprowadzić jeszcze kilka innych testów. Postaramy się jednak wypisać ją ze szpitala do świąt.
Jęknęła cicho na tą wieść. Otis zapewne kazałby się jej cieszyć, że pozbędzie się problemu i będzie mogła robić wszystko na co ma tylko ochotę przez prawie dwa miesiące. Niestety to wcale nie było takie proste. Im dłużej Ingrid znajdowała się u Świętego Munga, tym większe były szanse, że naprawdę wykryją jej nie do końca zdrowe zachowania i umieszczą na oddziale zamkniętym. Na takie rozwiązanie w żadnym wypadku nie mogła sobie pozwolić.
Sofija weszła za Andromedą do odpowiedniego pomieszczenia. Na oddziale zajmującym się osobami dotkniętymi różnego rodzaju klątwami, nie było zbyt wiele pacjentów. Pod ścianą w kącie leżała spetryfikowana czarownica, a trochę dalej mężczyzna przywiązany do łóżka i nie mogący przestać tańczyć przez co nieustannie się na nim wierzgał.
Przy Ingrid natomiast nadal tłoczyli się uzdrowiciele najwyraźniej nadal oceniający jej stan. Jeden z nich zapytał tylko Sonię o okoliczności wypadku, aby po chwili wrócić do pracy. Pozwolili jej zostać tylko przez kilka minut, ponieważ pacjenci potrzebowali w tej chwili spokoju. Pożegnała się z nią obiecując, że wróci najszybciej jak to będzie tylko możliwe. Choć zapewne jej mamie nie robiło to większej różnicy bo nadal nie odzyskała przytomności pomimo równego oddechu. Dziewczyna w końcu wyszła z pokoju powtarzając sobie niezbyt przekonująco po drodze, że wcale nie była winna tej całej sytuacji.
— Może masz ochotę wypić razem herbatę lub coś zjeść? — Andromeda niespodziewanie zatrzymała ją na korytarzu. — Właśnie skończyłam dyżur, więc mam trochę wolnego czasu. Sądzę, że mamy dość dużo do omówienia.
Nawet nie czekała na jej odpowiedź albo chociaż skinięcie głową na zgodę. Po prostu zaciągnęła ją prosto na miejsce, aby następnie zamówić im coś do picia. Soni nawet to odpowiadało. Wrodzona pewność siebie oraz otwarotość czarownicy z domu Black kontrastowała z jej własnym poczuciem zagubienia. Pomimo to każdy jej ruch wydawał się z dokładnością zaplanowany jakby ciągle znajdowała się w sali szpitalnej i musiała zachować pełen profesjonalizm.
— Mam nadzieję, że lubisz białą herbatę. — Postawiła przed nią filiżankę. — Opowiadaj jak tam się miewa Regulus. Dawno go nie widziałam. Z rodziny tylko Syriusz odpowiada na moje listy.
— Czyli wiesz również o moimi powiązaniami z Blackami. Zaskakujące jak na kogoś wydziedziczonego przez rodzinę.
— Moja mała słabostka, każdy jakąś ma — westchnęła w przerwach od mówienia popijając mocną czarną herbatę. — Poza tym każdy już widział cię w towarzystwie Regulusa. W normalnych warunkach radziłabym ci trzymać się od niego z daleka. Powiedzmy... że jest dość specyficzną osobą.
— Zdążyłam zauważyć, ale nie uda ci się mnie tak łatwo zniechęcić. Zaangażowałam się w jego resocjalizację — zapewniła od razu Sonia.
— Nie mam takiego zamiaru. Wydaje mi się, że masz na niego dobry wpływ. Nigdy wcześniej nie widziałam, aby zamienił chociaż słowo ze zdrajcą krwi. Musiałaś go naprawdę zaintrygować skoro sobie na to pozwolił. Z Tedem zaczynaliśmy z podobnego punktu — w obliczu takiego porównania panna Shafiq mimowolnie się zaczerwieniła.
Musiała przyznać, że postać Andromedy naprawdę ją intrygowała. Córka jednego z najlepszych rodów, która wylądowała na jednym z najgorszych stanowisk w Świętym Mungu, aby zarobić na rodzinę. Pomiędzy wierszami dało się wyczytać, że kiedyś była bardzo podobna do Regulusa. Pomimo to w jakiś tajemniczy sposób zmieniła się nie do poznania. Stanowiła dla niej żywy dowód, że dla chcącego nic trudnego.
— Co zamierzasz robić w czasie wolnym od toksycznej matki? — zmieniła temat najwyraźniej nie chcąc zbytnio zagłębiać się w swoją przeszłość ku zawodowi Soni.
— Nie jest taka zła — zaprzeczyła starając się w to uwierzyć. — Muszę trochę zarobić bo inaczej niedługo naprawdę zostaniemy bankrutkami.
— Polecam Hogsmead. Połączysz zabawne z pożytecznym. Co potrafisz?
— Głównie uczyć, a poza tym jestem dobrą opiekunką. — Charłaczka schyliła z zawstydzeniem głowę wiedząc, że tak naprawdę większość ludzi uznałoby ją po prostu za życiowe beztalencie.
— Sądzę, że z łatwością coś znajdziesz. Możesz zgłosić się do mieszkających tam czarodziejskich rodzin. Zawsze potrzebują nauczycieli dla młodszych dzieci. Tym bardziej czystokrwiści. W najgorszym wypadku zapytaj uczniów Hogwartu czy nie potrzebują korepetycji. Często się tam kręcą.
Tonks nawet nie zdawała sobie sprawy, że trafiła prosto w punkt. Serce Soni zatrzepotało na samą myśl o możliwości znalezienia się blisko Hogwartu oraz Regulusa chociaż przez dwa miesiące. Wystarczyło tylko się odważyć, aby spełnić jedno ze swoich najskrytszych pragnień. To było zupełnie jakby dostać przedwczesny prezent gwiazdkowy. Na twarzy dziewczyny pojawił się rozmarzony uśmiech.
— Dziękuję Andromedo. To doskonały plan. Do zobaczenia za tydzień — podziękowała jej chcąc opuścić już szpital, ale kobieta zatrzymała ja ruchem ręki.
— Poczekaj jeszcze chwilę. — Wyciągnęła z kieszeni karteczkę. — To dla ciebie. Przyjdź pod ten adres o wyznaczonej godzinie, gdy już skończysz siedemnaście lat. Oczywiście nie musisz tego robić, ale twoja pomoc byłaby nieoceniona. Dumbledore'owi zależy na pozyskaniu jak największej liczby osób z rodzin czystej krwi, a to wcale nie jest takie proste. Zastanów się dobrze zanim podejmiesz decyzję.
— Profesor Albus Dumbledore chcący rozmawiać ze mną? — Sonia zmarszczyła brwi, ale przyjęła zwitek papieru bez zbędnych pytań.
Oddaliła się trochę przyglądajac zapisane tam słowa. Wspomniane wcześniej ruchome daty spotkań pod nazwą Zakonu Feniksa. Sonia zawsze miała problem z angielskimi nazwami własnymi, więc z początku nie zrozumiała o co może chodzić. Nigdy nie widziała takiego sformułowania w żadnej książce czy podręczniku. Dla niej równie dobrze mogło chodzić o jakieś spotkanie miłośników feniksów. Jednak wnioskując ze słów Andromedy oraz brak większych szczegółów, chodziło raczej o tajną organizację.
Jeszcze kilka godzin temu przez myśl by jej nie przeszło, że można doświadczyć tylu różnych emocji oraz wrażeń w ciągu jednego dnia. Nawet Otis jej w to wszystko nie uwierzy, a dużo rzeczy w życiu już doświadczył. Choć oczywiście nie miała zamiaru wspominać mu o tym całym Zakonie Feniksa. Nie była taka głupia, aby tak po prostu zdradzać zaufanie kuzynki Regulusa.
Sofija podejrzewała, że to mogło mieć coś wspólnego ze śmierciocosiami o których z wielką pasją rozpisywał się Prorok Codzienny. Młody Umbridge zapewne nie chciałby, aby mieszała się w podejrzane sprawy. Z drugiej strony nazwisko dyrektora Hogwartu utwierdzało ją w przekonaniu, że musiało chodzić o coś naprawdę ważnego. Przynajmniej nie musiała podejmować decyzji od razu. Miała na to czas do urodzin. Na razie musiała się skupić na znalezieniu dorywczej pracy w Hogsmead oraz dopilnowaniu, aby mamma nigdy nie dowiedziała się jak bardzo samymi takimi myślami hańbi ród Shafiqów.