Lesser Evil || Harry Potter fanfiction

Harry Potter - J. K. Rowling
F/M
Gen
G
Lesser Evil || Harry Potter fanfiction
Summary
Latona wiedziała, że ciąży na niej duża odpowiedzialność za dalsze losy swojej rodziny, od kiedy nauczyła się odróżniać jeden koniec różdżki od drugiego. Przeszła do historii, to fakt, a historia kocha się powtarzać.Gdy Czarny Pan odradza się na jej oczach, wszystkie intrygi wychodzą na jaw. Latona, która niedawno zdała sobie sprawę ze swojej choroby, przekonuje się, że nie każdy musi być tym, za kogo się podaje, wrogowie czasem okazują się przyjaciółmi, a niewinne zawiniątko, które znalazła przy koszu na śmieci, może raz na zawsze zmienić bieg wydarzeń.❝Chciałem ją zabić... Tak, to byłby ogromny błąd. Musisz wybaczyć moją ówczesna samolubność, Latono.❞.❗postać ewoluuje❗❗slowburn alert❗❗Niektóre zdania lub sceny są wyrwane z kontekstu, ale warto zwracać na nie uwagę ❗
All Chapters Forward

Wspomnienie w butelce

 

Kilka następnych dni Latona spędziła na wpatrywaniu się w ścianę i zapuszczaniu się w najciemniejsze kąty szpitala. Była sobota i czuła się już w pełni zdrowa. Doktor Collins zdjął jej szwy parę chwil temu, mówiąc, że gdyby nie jej status krwi i konieczność powrotu do Hogwartu z chęcią zatrzymałby ją na obserwacji jeszcze kilka dni.

Collins oficjalnie przejął obowiązki jej lekarza prowadzącego i odsunął na bok wszystkie mniej ważne sprawy. Odwiedzał i badał ją codziennie.

— Co mnie tak pokierszowało? — zapytała, przyglądając się sprawnym ruchom, które wykonywał nad jej zasklepionymi ranami.

— Stężenie magii w twoim ciele — odpowiedział. — Nie wiedziała, jak się wydostać, więc poszła po linii najmniejszego oporu... No, skończone! — zawołał z uśmiechem, zawiązując bandaż.

Latona i doktor Collins bardzo dużo rozmawiali. Od kiedy wybiegła z jego gabinetu, dowiedziawszy się, że jej rodzice nie byli nawet w stanie zapewnić jej poprawnej opieki zdrowotnej, Collins zrozumiał, że jeśli chciał pomóc Latonie, musiał polegać na jej zeznaniach. Spędzili kilka godzin na wszechstronnym wywiadzie, tylko po to, aby Collins mógł stwierdzić to, czego obawiał się najbardziej. Latona nie wiedziała, czy to, co robił, było w ogóle legalne, ale mało ją to wówczas obchodziło.

To dlatego wezwał ją i jej rodziców do swojego gabinetu w niedzielę rano. Latona była już spakowana, otrzymała receptę i parę innych papierków. Został tylko wypis, bez którego nie mogła wystawić nosa poza teren kliniki. Na widok swoich rodziców coś dotknęło ją do żywego, a serce pękło na wskroś.

Alexander, dźwigając jej torbę i swój neseser, zapukał do gabinetu ordynatora. Na komendę "Wejść" we troje przeszli przez dębowe drzwi i usiedli na krzesłach przed rozległym biurkiem.

— Oto twój wypis, młoda damo — powiedział Collins, wręczając Latonie zapisany kawałek papieru. — Magiczny wybuch okazał się bardzo szkodliwy dla twojego organizmu, a wypłowienie przyjęło tę drugą, niebezpieczniejszą formę: przeciążenia. To dlatego zdołałaś zniszczyć wszystko, co stało na twojej drodze. Teraz wszystko jest w normie. Nie mniej jednak nalegam, abyś za wszelką cenę starała się kontrolować swoje emocje, które okazały się zwiększać intensywność wypłowienia.

— A czym są te dziwne pojawiające się wokół niej anomalie? — zapytała Aurora, marszcząc brwi. — Dlaczego akurat ją spotkały te wszystkie okropności? Dlaczego to ona musiała przechodzić wybuchy?

— Wykluczyłem już zaburzenia dojrzewania. Państwa córka rozwija się tak, jak powinna. Pobrałem od Latony próbkę materiału genetycznego, aby dowiedzieć się, jaka choroba jest tego przyczyną... Niestety, zbadanie takiej próbki jest niezwykle czasochłonne, ponieważ wymaga specjalnej aparatury. DNA czarodziejów nieco różni się od kodu genetycznego mugoli, a dostęp do niej jest zazwyczaj utrudniony.

— To nie będzie konieczne — odezwała się Aurora. — Nikt w naszej rodzinie nigdy nie chorował!

— Pani Warell — doktor Collins uśmiechnął się nieznacznie, zakładając ramiona na piersi. — Doskonale wiem, co czują rodzice dowiadujący się o chorobie swoich dzieci...

— Proszę nie opowiadać głupot — przerwał mu ostro Alexander. — Choroba? To nonsens! Nasza rodzina jest...

— Najwidoczniej państwa rodzina nie jest tak idealna, jak myślicie — uniósł się, marszcząc brwi.

— Skoro jedna przepowiednia wobec mnie już się spełniła, dlaczego druga nie może, nie? — prychnęła Latona, mając na myśli pierwszą lekcję wróżbiarstwa.

— Błagam, to, co nabazgrała moja matka, nawet nie było przepowiednią! I od kiedy wierzysz profesor Trelawney?

— Od kiedy dowiaduję się od niej więcej niż od was.

— Sprawa jest jasna — odezwał się Collins, zanim Aurora otworzyła usta, aby coś powiedzieć. — Zdiagnozujemy chorobę Latony najszybciej, jak się da. Zaraz po tym rozpoczniemy specjalistyczne leczenie. Nalegam, abyś za każdym razem, Latono, gdy poczujesz, że atak twojej magii się zbliża, powiedziała o tym swojemu opiekunowi i udała się do szkolnej uzdrowicielki. Jeśli nie chcesz, aby ktokolwiek zobaczył twoje rany, kup sobie długie rękawiczki, natomiast jeśli chodzi o państwo...

Doktor Collins zmierzył Aurorę i Alexandra ostrym spojrzeniem.

— Powinienem zgłosić, że zaniedbaliście swoje obowiązki rodzicielskie tam, gdzie trzeba, ale nawet nie będę się trudził. Zna was cały Londyn i nikt by mi nie uwierzył. Lecz ostrzegam, jeśli jest coś, o czym muszę wiedzieć i ja, i państwa córka, proszę natychmiast o tym powiedzieć.

Aurora i Alexander milczeli, więc Collins uznał, że wszystko już sobie wyjaśnili. Wręczył Latonie jeszcze jedną kopertę, którą miała dostarczyć madame Pomfrey i uprzejmie odprowadził ich do drzwi.

— Chochliku... — zaczął Alexander, gdy przemierzali korytarze kliniki, zmierzając ku wyjściu. — Chochliku, musimy ci wiele, wiele wyjaśnić.

— O tak — warknęła Latona. — Musicie.

Czuła się zdradzona na każdy możliwy sposób. Miała ochotę wykrzyczeć im, co o nich myśli, ile natrudziła się, aby postarać się wybaczyć im te lata kłamstw, a oni... oni nadal brnęli przez to samo bagno kłamstw, forteli i intryg, w którym prawie utonęli niespełna kilka miesięcy temu. Aurora i Alexander, jej kochani rodzice, tak naprawdę nigdy jej nie ufali. A czy kiedykolwiek ją w ogóle kochali? A może była tylko małym pionkiem w ich grze o sukces, sławę i pieniądze?

Latona czuła narastającą w niej wściekłość oraz to, jak długie, czerwone rany na jej ramionach rozbłyskają, oświetlając mrok korytarza. Latona owinęła się szczelnie swym płaszczem i objęła się ramionami; skaleczenia piekły ją jak cholera i miała nadzieję, że gdy wielkie strupy nareszcie odpadną, nie pozostawią po sobie żadnych śladów.

Och, jak bardzo mogła się mylić.

Jak się okazało, klinika świętego Munga znajdowała się w starym domu towarowym, a aby się tam dostać, należało przedstawić cel swojej wizyty manekinowi kobiety, a gdy kiwnął on głową, trzeba było przejść przez szybę.

— Jak wrócę do szkoły? — zapytała Latona, uważając, aby nie wpaść po drodze na żadnego mugola.

— Pojedziemy Błędnym Rycerzem — odrzekł Alexander. — Tak, my też zawitamy w Hogwarcie. Dumbledore osobiście mnie o to poprosił. Wczoraj odbyło się pierwsze zadanie turnieju, wiesz? Przykro mi, że nie mogłaś go zobaczyć, było fenomenalne.

— Kto wygrał?

— Harry Potter.

Jak z bicza strzelił, na twarzy Latony pojawił się wielki grymas. Dopiero teraz dotarło do niej, że każdy z pewnością już wiedział, co się wydarzyło w sali wejściowej. Wściekłość wzburzyła się w niej w dwójnasób. Nie wiedziała już, kogo powinna obwiniać bardziej — jego za jego bezgraniczną głupotę, Aurorę i Alexandra za ich egocentryzm, czy siebie, za to, że wierzyła w każdą ich bujdę.

Latona nie miała serca z kamienia, naprawdę, i nie chciała nawet sprawiać takiego wrażenia. Zmieniła się. Przez trzy długie lata w Hogwarcie nauczyła się o sobie wiele rzeczy i niekoniecznie była z nich wszystkich dumna. Miała po prostu tyle problemów na głowie, że każdy mieszał się z następnym i powstawał z tego zazwyczaj jakiś dramat, który odbierał jej resztki nadziei na to, że kiedykolwiek będzie miała spokój.

Rozdzielili się. Aurora udała się do domu na ulicę Colville Terrace pod numerem dziewiątym, aby odnieść wszystkie ważne dokumenty, a Latona i Alexander skręcili kilka przecznic dalej w kierunku ulicy Charing Cross Road, czyli tam, gdzie stał Dziurawy Kocioł. Na dworze zacinał ostry i zimny wiatr.

Gdy Latona i Alexander weszli do Dziurawego Kotła, wszystkie oczy zwróciły się ku nim. Każdy zdawał się obserwować ich najmniejsze ruchy, nawet to, że Latona podrapała się po policzku, kiedy barman Tom w ukłonach poprowadził ich na zaplecze.

Ulica Pokątna jak zwykle tętniła życiem, z taką różnicą, że nigdzie nie plątali się już przyszli i obecni uczniowie Hogwartu. Latona i Alexander musieli iść do apteki, gdyż doktor Collins przepisał jej nowatorską maść, dzięki której rozległe rany na jej ramionach zagoją się szybciej. W aptece cuchnęło suszonymi ziołami, a na półkach stały przeróżne składniki do eliksirów.

— Ocho! Witam państwa serdecznie! — zawołał stary kasjer, zacierając ręce. — Kogo moje oczy widzą, Warellowie! No, no, proszę pana, córka wyrosła jak na drożdżach. — Latona uśmiechnęła się, przyglądając się swoim zimowym botkom. — A czy to prawda... — zaczął kasjer, nachylając się ku Alexandrowi tak, aby tylko on mógł to usłyszeć — co piszą w "Proroku Codziennym"?

— A co piszą? — zdziwił się Alexander.

— No... że pana córka i ten słynny Harry Potter wdali się w bójkę, ot, co!

Latona natychmiast spojrzała na sprzedawcę, a w jej oczach błysnął strach. Co on powiedział? "Prorok Codzienny" napisał... co?

— N-nie słyszałem — odrzekł Alexander, marszcząc brwi. — To pomówienia.

— To dlaczego pańska córka nie jest w Hogwarcie?

— Poproszę maść ze sproszkowanego rogu jednorożca.

— Już podaję.

— Chyba sobie jaja robicie — parsknęła Latona, kiedy wyszli z apteki. Jej dłonie niekontrolowanie się trzęsły, a jej serce sprawiało wrażenie, że zaraz wyskoczy z jej piersi. — Jak Skeeter się o tym dowiedziała.

— Plotki szybko się roznoszą — odparł Alexander, wzdychając. — Naprawdę mi przykro, że to wszystko się tak skończyło.

— Nie skończyłoby się tak, gdybyście od początku byli ze mną szczerzy — syknęła.

— Latono...

Latona poczuła zbierające się w jej oczach łzy. Nie odezwała się już do swojego ojca, niemo wybrała wysokie rękawiczki w pobliskiej galanterii i bez słowa przyjęła od niego grzaną kanapkę, gdy usiedli w pubie, aby coś zjeść. Alexander próbował jakoś do niej zagadać, ale Latona sprawnie ucinała rozmowę, rzucając swojemu ojcu wściekłe spojrzenia, aż do momentu, w którym poruszył jeden, szczególny temat:

— To, co powiedzieliśmy ci o liście mojej matki... to prawda, chochliku — powiedział zniżonym tonem. — Ale to na pewno nie była przepowiednia. Może to przypadek?

— Nie wiem, tato — mruknęła. — Nie wiem...

— Wszystko się ułoży, zobaczysz.

— Mówisz tak, bo jesteś zdrowy.

— Ty też jesteś zdrowa, chochliku.

— Nigdy nie wierzyłeś, że to przez dojrzewanie, prawda? — zapytała Latona, dzielnie znosząc intensywne, złudnie smutne spojrzenie Alexandra. — Mówiłeś tak, żebym nie węszyła.

— Zbyt brutalnie to ujęłaś, ale... tak, to prawda. Matka też nie wierzyła. Myśleliśmy, że ci przejdzie, że wszystko wróci do normy... Myśleliśmy, że John kazał nam chodzić po lekarzach tylko dlatego, aby wszyscy się dowiedzieli, że jesteś na coś chora. Naprawdę nie wiem, co było z nami nie tak...

— Też chciałabym to wiedzieć.

Latona nie zdziwiłaby się, gdyby Aurora i Alexander obwieścili jej lada moment, że tak naprawdę Draco Malfoy był jej kuzynem, Potter rodzonym bratem, a do Dumbledore'a powinna tak właściwie zwracać się per dziadek.

Aurorę spotkali kilka chwil później, gdy wychodziła z banku Gringotta. Nie wyglądała, jakby bardzo przejmowała się zaistniałą sytuacją i Latonie było już po prostu przykro. Nie prosiła o wiele...

Warellowie wyszli z ulicy Pokątnej i zawędrowali w jakieś ustronne miejsce, a potem Aurora wyjęła swą różdżkę i machnęła nią nad jezdnią. Chwilę później Latona usłyszała pisk opon i warkot silnika — pędził ku nim wściekle fioletowy, piętrowy autobus, który nadjechał nie wiadomo skąd. A potem wyskoczył z niego konduktor w fioletowym uniformie i donośnym głosem zawołał:

— Witamy na pokładzie Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportów dla zbłąkanych czarownic i czarodziejów! Ja jestem Stan Shunpike i będę państwa przewoźnikiem. Zapraszam do środka!

Latona, Aurora i Alexander zajęli miejsca na niebezpiecznie wyglądających krzesłach stojących równo w rzędzie.

— To gdzie sobie państwo życzą?

— Do Hogsmeade — powiedziała Aurora.

— Ojojoj! — zawołał Stan. — To będzie trochę kosztować. Pięć galeonów się należy, na głowę.

Alexander nadął policzki, słysząc cenę. Latona i Aurora spojrzały na niego wyczekująco i jak gdyby się tego spodziewając, wyjął stary skórzany portfel i wysypał przewoźnikowi kilka złotych monet.

— Przygotujcie się na długą podróż — powiedział Stan, siadając w fotelu obok starszego człowieka w bardzo grubych okularach, który uśmiechał się do nich przyjaźnie. — Oto Ernie Prang, nasz kierowca. Ern, daj staremu po zaworach!

Latona, Aurora i Alexander wysiedli z Błędnego Rycerza po dwóch godzinach morderczej jazdy. Latona jeszcze nigdy nie była tak bardzo wdzięczna za to, że mogła przejść się gdzieś pieszo. Ponad dachami domów dostrzegła majaczące w oddali wieżyczki Hogwartu i natychmiast poczuła ciepło na sercu.

Latona nerwowo podciągnęła wyżej swoje nowe rękawiczki. Rany piekły ją bardziej niż dotychczas. Latona przysięgła sobie w duchu, że nikt ich nie zobaczy i nie dowie się o ich istnieniu. Obiecała sobie w myślach, że będzie w nich spać, uczyć się, a może i grać w quidditcha, jeśli nadarzy się ku temu taka sposobność.

Było późne popołudnie i Latona domyślała się, że w Wielkiej Sali trwał właśnie obiad. We trójkę przeszli przez rozmoknięte błonia, mijając stadion, chatkę Hagrida oraz cieplarnie, aż w końcu dotarli do wielkich dębowych wrót zamku, przedostawszy się przez potężną mosiężną bramę.

Gdy otworzyli wrota, Latonę nawiedziło wspomnienie wydarzeń sprzed tygodnia — paskudny ból, strach i wściekłość. W sali wejściowej było ciemno, ale nawet pomimo mroku Latona, Aurora i Alexander zauważyli na posadzce czarne ślady spalenizny...

— To ja zrobiłam? — zdziwiła się Latona, klękając, aby lepiej przyjrzeć się wypalonym znakom. — To w tym miejscu... to tutaj wyrzuciło nas w powietrze.

Aurora uklęknęła przy niej i delikatnie chwyciła ją za ramię. Latona odwróciła głowę w jej stronę. Jej matka przyglądała się dokładnie wszystkim czarnym śladom, aż w końcu rzekła, nie odrywając wzroku:

— Musimy iść do Dumbledore'a, Latono. Nalegał, byśmy osobiście złożyli mu wizytę.

Latona kiwnęła głową. Przeszli przez salę wejściową, w której dźwięczał gwar Wielkiej Sali. Ruszyli marmurowymi schodami w kierunku gabinetu dyrektora. Latona i Alexander musieli w pewnej chwili gwałtownie chwycić Aurorę za ramiona, bo ta stanęła na fałszywy stopień i o mały włos nie potknęła się o własne nogi. Gdzieś przed nimi rozbrzmiewały radosne śmiechy wydobywające się zapewne z wieży Gryffindoru.

Wejście do Gabinetu profesora Dumbledore'a znajdowało się na drugim piętrze za wielkim posągiem gargulca. Aurora podała hasło ("Czekoladowe żaby!") i monument poruszył się, ukazując wąską i krętą klatkę schodową. Zapukawszy w drewniane drzwi i usłyszawszy komendę "wejść", Latona, Aurora i Alexander weszli do środka.

Był to wielki i piękny okrągły pokój, pełen dziwnych cichych odgłosów. Na stołach o cienkich, wrzecionowatych nogach stały rozmaite srebrne urządzenia, warczące, wirujące i wypuszczające obłoczki dymu. Ściany były obwieszone portretami byłych dyrektorów i dyrektorek, które teraz drzemały w ramkach. Było również olbrzymie biurko z nogami w kształcie szponów, a za nim, na półce, rozsiadła się wyświechtana, postrzępiona Tiara Przydziału.

Na widok profesora Dumbledore'a uśmiechającego się serdecznie w ich kierunku, serce Latony drgnęło. Spojrzenie dyrektora bardzo szybko ześlizgnęło się z jej zapadniętej twarzy na czarne rękawiczki.

— Jak to dobrze w końcu was widzieć! — zawołał Dumbledore, szeroko rozkładając ramiona. — Proszę, siadajcie, jesteście pewnie zmęczeni.

Wyciągnął różdżkę i machnął nią, sprawiając, że przed jego biurkiem pojawiły się trzy wygodne fotele.

— Jak się czujesz, moja droga? — zapytał Dumbledore, kiedy zajęli już swoje miejsca. — Twoi przyjaciele nie byli sobą w tym tygodniu, profesor Snape uskarżał się, że panny Davies oraz Greengrass przez pierwsze kilka dni wybuchały płaczem za każdym razem, gdy jakiś nauczyciel wyczytywał twoje imię, sprawdzając obecność.

Latona parsknęła.

— Wszystko w porządku, dziękuję.

— Domyślasz się, o co chciałbym cię teraz poprosić?

— Tak, panie profesorze.

— A więc dobrze. Nie ruszaj się. To nie będzie bolało.

Głowa Latony wystrzeliła w górę. Co Dumbledore chciał zrobić? Wyciągnął różdżkę i podszedł do niej. Aurora i Alexander zdawali się niczym nie przejmować.

— Pomyśl o tym, co się stało, Latono.

Latona przypomniała sobie dokładnie wszystkie szczegóły zajścia w sali wejściowej i nagle poczuła przyjemne mrowienie na lewej skroni. Kątem oka zobaczyła, że koniec różdżki Dumbledore'a znajduje się dokładnie tam, a na jego końcu unosiła się cienka, błękitna nić. Dumbledore sprawnie umieścił ją w trzymanej przez siebie fiolce i zakorkował ją.

— Co pan zrobił? — zapytała Latona.

— Użyczyłem sobie twoje wspomnienie — odpowiedział, uśmiechając się. Latona spojrzała na niego, unosząc brwi. — Spokojnie, Latono. To nic groźnego. Chciałem oszczędzić ci opowiadania wszystkiego ponownie.

— Dziękuję, panie profesorze.

— A co powiedzieli w szpitalu?

— Lekarz podejrzewa jakąś... chorobę — odrzekła Aurora, siląc się na obojętny ton. — Poza tym wypłowienie i nadwrażliwość magiczna. Dostała zwolnienie na tydzień z używania magii.

Dumbledore zacmokał, kręcąc głową.

— Niedobrze. A ów, hmm... zdarzenie, które miało miejsce w sali wejściowe?

— Wybuch.

— Wybuch magiczny w tym wieku? — zdziwił się Dumbledore, chociaż przez chwilę Latona dostrzegła iskierki radości w jego wodnistych oczach. — Cóż, choroba nie wybiera, jak to mówią. Latono, muszę ci przypomnieć, że wszelkiego rodzaju bójki w naszej szkole są surowo zakazane, dlatego jestem zmuszony odjąć Slytherinowi dziesięć punktów. Pana Pottera spotkała taka sama kara. Jeśli o niego chodzi... moja droga, chyba nie chciałaś zdyskwalifikować do z pierwszego zadania turnieju?

— Oczywiście, że nie! — zaprzeczyła natychmiast Latona. — Potter i tak przedstawił panu inną wersję wydarzeń, jestem pewna.

— O tak — powiedział Dumbledore. — Znalazł was woźny Filch i natychmiast nas powiadomił. Muszę przyznać, że byłem wstrząśnięty, gdy was zobaczyłem. Harrym zajęła się madame Pomfrey, ale ciebie musieliśmy koniecznie odesłać do szpitala. Profesor McGonagall posłała po medyków.

— Co z Harrym? — zapytał Alexander.

— Był trochę skołowany, kiedy się obudził, ale bardzo szybko wróciła mu pamięć. Madame Pomfrey natychmiast go poskładała. 

— On za dużo widział — westchnęła Latona, zwieszając głowę. — W Hogsmeade, podczas ratowania Blacka, tydzień temu... i ta nieszczęsna tarcza!

— Tarcza? — powtórzyła Aurora, zerkając na nią z ukosa. — O czym ty mówisz?

— Wyleciała mi zupełnie z głowy — mruknęła. — Dzień wcześniej siedzieliśmy na marmurowych schodach i jedliśmy czekoladę, a ja nie zauważyłam, że się ubrudziłam. Potter chciał mi pomóc, więc złapał mnie za szyję, a chwilę później coś nad odrzuciło do tyłu! To była gruba, mętna ściana. Myśleliśmy, że ktoś robi sobie z nas żarty i chcieliśmy o tym komuś powiedzieć, ale wypadło nam z głów i...

Aurora, Alexander i Dumbledore nie mogli się powstrzymać i wybuchnęli śmiechem. Latona wlepiła w nich swój wzrok, oniemiała. Poczuła, że się rumieni.

— Och, moja droga, wybacz nam — powiedział Dumbledore, który jako pierwszy przestał się śmiać. — To nie była twoja wina, Latono. Możesz mi wierzyć.

— Harry, nie wierzę! — zawołała Aurora, ocierając łzy, które pociekły jej po policzkach. Alexander, skulony, ukrył twarz w dłoniach. — Miałeś rację, Alex!

— Czy możecie mi wyjaśnić, co się stało? — zapytała Latona, trochę już zniecierpliwiona. Rany na jej skórze zapiekły. — Przestańcie już! Moje blizny...

Aurora, Alexander i Dumbledore natychmiast spoważnieli i odwrócili się w jej stronę. Spod czarnych rękawiczek ciasno oplatających jej przedramiona jarzyło się blade światło.

— Okaleczenia reagujące na silne emocje? — zapytał Dumbledore. Latona kiwnęła głową. — Podejrzewam, że to twoja krew była tą dziwną substancją, pośród której leżeliście, gdy was znaleźliśmy. Naprawdę mi przykro, panno Warell... Skoro wszystko zostało wyjaśnione, myślę, że możesz wrócić do pokoju wspólnego.

Dumbledore, za pomocą proszku Fiuu, zawołał profesora Snape'a, który przeszedł przez kominek, otrzepał się z popiołu i spojrzał wyniośle na Latonę, Aurorę i Alexandra, którzy mimowolnie przewrócili na jego widok oczami.

— Severusie, odprowadź Latonę do jej dormitorium — poprosił dyrektor. Snape kiwnął głową i stanął za Warell, którą ogarnęło przeświadczenie, że ta droga do pokoju wspólnego będzie najdłuższą, jaką kiedykolwiek przebyła. — Auroro, Alexandrze, zostańcie, proszę.

Latona pożegnała się z rodzicami, podziękowała Dumbledore'owi za wszystko i zniknęła wraz z profesorem Snape'em na klatce schodowej. Tymczasem Aurora i Alexander wpatrywali się w dyrektora, czekając, aż ten przejrzy wszystkie dokumenty, które mu przynieśli. Napięta cisza narastała, aż w końcu Dumbledore wyprostował się i spojrzał na nich ponad swoimi okularami-połówkami.

— Latona jest bezpośrednio związana z twoją matką, Alex. Doskonale wiesz, co się z nią działo, gdy była młoda. I ja również to wiem. Uczyłem Elwirę transmutacji, gdy się tutaj uczyła i cierpiała na bardzo podobną przypadłość, tak samo, jak jej ciotka i kuzynka, które miałem szanse poznać. Nie uważacie, że to przedziwny zbieg okoliczności? Wszystkie pierworodne córki rodziny Li chorujące na to samo?

— Nie wiedzieliśmy o tym — rzekł Alexander. — Istotnie moja matka oraz Latona przeżywają prawie to samo, ale nigdy nie słyszałem, aby Odette oraz Clara również chorowały.

— Co mamy robić, dyrektorze? — zapytała Aurora z nadzieją w głosie.

— Modlić się, aby Latona nie wpadła w szał, gdy dowie się prawdy o Harrym. Jego piętnaste urodziny już lada moment, nieprawdaż?

 

Forward
Sign in to leave a review.