
Przyjazd delegatów
— Zatłukę Trelawney za te horoskopy, ZATŁUKĘ JĄ, obiecuję!
Takie i inne krzyki odbijały się od ścian dormitorium Latony, kiedy Ślizgoni nareszcie zabrali się do odrabiania pracy domowej z wróżbiarstwa i sądząc po ich minach i myślach, których wypowiedzenie mogło grozić nałożeniem na kogoś klątwy, bardzo im się to nie podobało. W końcu ktoś powiedział, żeby postawić wszystko na jedną kartę i powpisywać losowe wydarzenia, bo w końcu synonimem wróżbiarstwa jest ściemnianie, więc stara Trelawney na pewno się nie pokapuje, gdy wszyscy Ślizgoni ostatniego dnia miesiąca zostaną odnalezieni z odciętymi głowami.
— Dafne, a ty co wpisałaś w środę w następnym tygodniu? — zapytała Tracey, która leżała na swoim łóżku i beztrosko wymachiwała nogami.
— Skaleczę się kartką papieru — odpowiedziała Dafne, której podkrążone oczy wskazywały na to, że najchętniej poszłaby już spać. — A ty?
— A niech to, ja też! No nic, to napiszę, że przegram zakład. A ty co masz, Latona? Latona?
— Co? — wyparowała Latona, unosząc gwałtownie głowę znad kawałka pergaminu. — A, ja mam... zaraz... że pokłócę się z przyjacielem.
— Wszystko w porządku? — zapytała Tracey?
— Tak, nic mi nie jest — powiedziała Latona i uśmiechnęła się do niej. — Po prostu piszę list do rodziców.
Drodzy rodzice.
Szkoła już się zaczęła. Jest naprawdę znośnie, nie licząc opieki nad magicznymi stworzeniami, bo Hagrid wytrzasnął skądś sklątki tylnowybuchowe i są to najobrzydliwsze stworzenia, jakie kiedykolwiek widziałam.
Czuję, że wariuję. Ciągle myślę o tym, co stało się ze mną pod koniec czerwca, o wakacjach i o tym, że ktoś może się o wszystkim dowiedzieć — jak wróciłam na obiad po opiece, coś dziwnego stało się z moją ręką. Nie mogłam nią ruszyć, w ogóle jej nie czułam, a potem bolała mnie przez resztę dnia. Nie wiem, co to oznacza i czy to coś poważnego, ale piszę wam o tym, tak, jak prosiliście.
Zaprenumerowałam wczoraj "Proroka codziennego". Pomyślałam, że warto być na bieżąco z informacjami o świecie czarodziejów.
Odpiszcie prędko, co u was.
Latona
Pomimo że Latona pogodziła się z Aurorą i Alexandrem, jakoś nie potrafiła im wybaczyć, nawet jeśli widziała, jak bardzo starają się naprawić to, co zniszczyli. Jeśli myśleli jednak, że stanie się to dzięki jednym mistrzostwom świata, bardzo się mylili. Oczywiście Latona była im wdzięczna za troskę, którą ją teraz otaczali, ale jakoś nie mogła się do niej przyzwyczaić.
Tuż po pierwszej lekcji obrony przed czarną magią Latona popędziła do biblioteki w poszukiwaniu ksiąg o złowrogich zaklęciach, ale pani Pince, szkolna bibliotekarka, powiedziała jej dość nieprzyjemnym tonem, że w Hogwarcie nie ma takich tytułów, a nawet jeśli, to w dziale ksiąg zakazanych i żaden zdrowy na umyśle nauczyciel nie wypisze jej pozwolenia na odwiedzenie go w takim celu.
Latona, Dafne i Tracey wyszły raz na dziedziniec w pewne słoneczne przedpołudnie, aby zaczerpnąć świeżego powietrza przed nadchodzącymi falami burz i śnieżyc, bo zaraz miał nadejść listopad i robiło się coraz zimniej; były najlepszymi przyjaciółkami, teoretycznie i praktycznie, dosłownie i w przenośni, więc nic dziwnego, że po raz kolejny Latona musiała wysłuchiwać opowiadań o najprzystojniejszych chłopcach w Hogwarcie.
— O boże, tak, Diggory! — westchnęła Greengrass z leniwym uśmiechem. — Latono, masz takie szczęście, że masz z nim jakąkolwiek styczność. Jak ty możesz być skupiona, grając z nim w quidditcha, ja bym chyba nie mogła oderwać od niego wzroku!
— A ja wam powiem, że ten Wood był całkiem niezły — powiedziała Tracey, czerwieniąc się po uszy. — Wiecie, ten kapitan Gryffindoru, co niedawno odszedł. Nie śmiejcie się, no co, może nie?
Harry, Ron i Hermiona spodziewali się, że na dziedzińcu nie będą sami, ale nie sądzili, że jedyna wolna ławka będzie obok trzech rozchichotanych Ślizgonek, które chyba nie miały pojęcia, że swoim śmiechem mogły wypędzić sowy z sowiarni.
Harry od jakiegoś czasu był w bardzo podłym nastroju. Nie dość, że tak strasznie bał się o swojego ojca chrzestnego, to na dodatek... Latona wcale się do niego nie odzywała. Nie wiedział, czy to przez to, że już wrócili do Hogwartu, gdzie przesiadywała w towarzystwie Malfoya, który z pewnością nagadał jej bzdur, czy dlatego, że ich plany zajęć znacząco się od siebie różniły.
Oczywiście, że była to wina Malfoya.
— Patrzcie, nasza przyjaciółka — prychnęła Hermiona, wskazując podbródkiem na Latonę. — Jak myślicie, jaki kit tym razem powciskała Ślizgonom, żeby nadal się z nią zadawali?
— O czym ty mówisz? — zapytał Ron, marszcząc brwi.
— Zobacz. W pierwszej klasie Warell wymknęła się z lochów w środku nocy, żeby pomóc nam w przetransportowaniu klatki z Norbertem, w co nie wierzę, ale dobra, i dostała szlaban ze mną, Harrym, Nevillem i Malfoyem. W drugiej klasie nie doczekała nawet Wielkanocy, bo została spetryfikowana razem z Justinem. A Justin jest mugolakiem. Natomiast w trzeciej klasie rzekomo napadł ją Black. Gdybym była Ślizgonem, już dawno nabrałabym co do niej podejrzeń. Warell spacerująca samotnie wieczorem przy brzegu jeziora? No błagam, przecież to jakaś tandetna ściema! Gdyby nie to, że potrafi kłamać jak z nut i jest tak znana, jak Harry, już dawno Ślizgoni zgnoiliby ją tak, że siedziałaby sama po kątach szkoły.
Hermiona wyglądała tak, jakby obgadywanie Latony sprawiało jej dziką przyjemność.
— Nie przesadzasz aby? — powiedział Harry. — Cóż, Latona jest specyficzna, to fakt, ale chyba nie sądzisz, że jest na tyle zdesperowana, aby cały czas okłamywać swoich przyjaciół. Poza tym ona jest nam wyjątkowo potrzebna.
— Owszem, sądzę tak — odparowała Hermiona z kpiną w głosie. — Sądzę też, że wplątanie jej w sprawę Syriusza było najgorszym, co mogło się nam przytrafić. I co masz na myśli, mówiąc, że jest potrzebna? Chcesz mieć więcej kłopotów?
Dafne i Tracey uznały, że pójdą do łazienki. Latona natomiast pozostała na dziedzińcu, bacznie podsłuchując Gryfonów, ale było to bardzo trudne, bo rozmawiali szeptem.
— Harry ma rację — rzekł Ron. — Warell jest jedyną osobą oprócz nas, która zna prawdę o Syriuszu i która ma stały kontakt z pracownikami ministerstwa. Jej matka, chociaż nie jest aurorem, przecież doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak przebiega śledztwo przeciw niemu. Przyjaźniąc się z nią, pomijając to, jak bardzo nieprawdopodobnie to brzmi, będziemy mogli pomóc Syriuszowi się ukryć!
— Co ty bredzisz, Ron?
— Hermiono, czy ty naprawdę nic nie rozumiesz? — zapytał Harry. — Jeśli tylko uda nam się poprosić ją, aby zapytała się rodziców, jak idą poszukiwania Syriusza, być może powie nam to, czego nie wie nikt oprócz Biura Aurorów!
— Wiesz, że mógłbyś podejść i mnie o to spytać, co nie, Potter? — powiedziała nagle Latona, nie odrywając wzroku od swoich świeżo wypastowanych balerin. Gryfoni najwidoczniej nie spodziewali się, że Latona ich słyszała, bo spłonęli rumieńcem, zanim skończyła mówić. — Jesteście świniami, wiecie? — warknęła, spoglądając na nich ze złością. — Myślicie, że jestem chodzącą wyrocznią? Prywatnym detektywem?
— Latono, to nie tak... — odezwał się Harry, ale głos ugrzązł mu w gardle, kiedy Warell zgromiła go wzrokiem.
Latona poczuła, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Chociaż nigdy nikomu tego nie powiedziała, naprawdę lubiła Harry'ego, Rona i Hermionę, nawet jeśli starała się ukryć to przed samą sobą. To Harry'ego darzyła największą sympatią, chociaż bywała dla niego niemiła. Nie wiedziała, dlaczego, ale wiedziała, że jedyne, o czym marzy, to to, aby swobodnie mogła się z nim przywitać i porozmawiać, nie obawiając się oceniających spojrzeń jej przyjaciół. W końcu razem z Hermioną uratowali jej życie. Nawet nie może im za to podziękować.
Teraz kiedy usłyszała ich słowa, zrozumiała — Ślizgoni i Gryfoni nigdy nie będą przyjaciółmi.
— Myślałam, że się lubimy.
— Bo tak jest!
— Nie, nie jest tak, Harry! — odezwała się Hermiona. — Gdyby tak było, nie unikałabyś nas na korytarzach i nie wstydziłabyś się do nas odezwać! To paskudne, Warell, naprawdę.
— A co innego mogę robić? — rzuciła Latona, zbijając pięści. — Gdyby ktokolwiek z moich przyjaciół dowiedział się o nas, rzuciliby się na mnie jak wściekłe psy. Pamiętam o was, Granger, uratowaliście mi życie!
— Jeśli to naprawdę twoi przyjaciele, powinni cię akceptować, prawda? — powiedział Ron. — Myślałem, że Bill już ci to powiedział.
— Wy nic nie rozumiecie — jęknęła Latona, łapiąc się za grzbiet nosa. — Naprawdę, chciałabym się z wami trzymać, ale czy musimy robić z tego taką szopkę? Nie możemy trzymać tego... w sekrecie?
— Nie! — krzyknęła Hermiona takim tonem, jak gdyby cała nadzieja właśnie ją opuściła. — To nie na tym polega przyjaźń, Warell! To nie kłamstwa, fortele i udawanie! Przyjaźń to szczerość i akceptacja kogoś takim, jakim jest.
— Zapytam się matki, co z Blackiem — Latona wstała i zarzuciła torbę na ramię. Harry, Ron i Hermiona wbili w nią swe spojrzenia, gdy z wdziękiem odrzuciła kaskadę czarnych włosów. — Tracey i Dafne zaraz przyjdą, Draco, Teo i Blaise czekają na nas pod klasą. Wiem, co to przyjaźń, bo to nią ich darzę. Nigdy tego nie zrozumiecie.
Jeśli myślała, że Harry krzyknie za nią, bardzo się myliła.
W bardzo podłym humorze Latona znalazła Dafne i Tracey, kiedy wychodziły z łazienki i we trójkę udały się pod klasę obrony przed czarną magią. Draco, Teodor i Blaise siedzieli przy ścianie i odbijali między sobą czarną kauczukową piłeczkę.
— Warell, orientuj się!
Latona, jak gdyby słuchając czyjegoś rozkazu, całkowicie zaskoczona, podniosła głowę, a gdy zobaczyła mknącą w jej kierunku piłkę, odruchowo ją złapała. Uśmiechnęła się, widząc zaskoczenie na twarzach chłopców i zręcznie rzuciła kauczukiem w kierunku Teodora.
Gdy weszli do środka, zobaczyli, że ławki i krzesła były ustawione pod ścianami tak, że środek klasy był pusty. Profesor Moody obwieścił im, że będzie rzucał na każdego zaklęcie Imperiusa, żeby poznali jego moc i sprawdzili, czy zdołają znieść jego skutki.
Latonę przebiegł dreszcz podniecenia, ale kiedy spojrzała na miny innych Ślizgonów, jej zapał lekko opadł. Najgorzej wyglądał Malfoy, który sprawiał wrażenie, jakby z nerwów miał zaraz się rozchorować. Pansy Parkinson też to zauważyła i usłużnie przylgnęła do jego ramienia, aby dodać mu otuchy.
W klasie działy się najróżniejsze rzeczy — Lavender Brown udawała wiewiórkę, Neville Longbottom wykonał serię zdumiewających ćwiczeń gimnastycznych, a Dean Thomas skakał po klasie jak konik polny, wyśpiewując hymn narodowy. Nikomu nie udało się przezwyciężyć zaklęcia i każdy odzyskiwał kontrolę nad własnym ciałem wówczas, gdy Moody cofał je.
Latona też poległa, ale było to cudowne uczucie — poczuła lekkość i uniesienie, kiedy z głowy odpłynęły jej wszystkie myśli i troski. Stała, czując się cudownie odprężona, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że każdy na nią patrzył. A potem usłyszała głos Szalonookiego Moody'ego odbijający się w jej głowie. Wybrzmiewał jakby z oddali:
Zrób salto! Zrób salto!
Latona zebrała w sobie całą silną wolę i powiedziała głośne "NIE", które zagłuszyło głos profesora Moody'ego, ale wtem poczuła paraliżujący ból w całym swoim ciele i poddała się działaniu zaklęcia. Nagle poczuła się tak, jakby na jedno słowo przelała całą swoją magiczną energię.
— Zwykłe słowo "nie" nie złamie zaklęcia Imperiusa — powiedział Moody, a kiedy spojrzał na nią, jego magiczne oko zamigotało czymś złotym... — Jeśli chcesz je przezwyciężyć, musisz to poczuć. Musisz dać do zrozumienia rzucającemu zaklęcie, że nie ważne co się stanie, ty i tak się przed nim nie ugniesz. Poczułaś ból i stchórzyłaś... No, no, czyżby tylko Potterowi udało się przezwyciężyć zaklęcie? Dobra robota, a teraz zmykajcie, no już...
Czwartoklasiści bardzo szybko przekonali się, że czeka ich niezwykle ciężka orka. Nauczyciele ich nie oszczędzali i tłumaczyli, że dodatkowe prace domowe zadają dla ich dobra, aby przygotować ich do Standardowych Umiejętności Magicznych, które mieli zdawać w przyszłym roku. Do eliksirów przyłożyli się szczególnie: Snape zapowiedział im, że otruje kogoś przed świętami, więc zmuszał ich do wynajdywania antidotów na różne trucizny, i Latona coś tak czuła, że w tym roku świąt może nie dożyć.
Nie oszczędzał ich nawet Hagrid. Sklątki tylnowybuchowe rosły z zadziwiającą prędkością, choć nikt jeszcze nie odkrył, czym się żywią. Hagrid zaproponował, aby przychodzić do jego chatki co drugi wieczór i sporządzać notatki na temat ich niezwykłych zachowań. Kiedy Ślizgoni wrócili do zamku, nie mogli przebić się przez tłum w sali wejściowej, który wyciągał szyję, aby odczytać wielki afisz ustawiony u stóp marmurowych schodów. Teodor, najwyższy z ich ósemki, stanął na palcach i przeczytał im na głos:
— W piątek ostatniego października o szóstej wieczorem przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu. Lekcje skończą się o pół godziny wcześniej...
— Wspaniale! — uradowała się Latona. — Ostatnia lekcja w piątek to eliksiry! Może Snape'owi nie starczy czasu, aby nas wszystkich otruć!
—...uczniowie odniosą torby do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, aby powitać naszych gości przed ucztą powitalną.
Pojawienie się afiszu w sali wejściowej bardzo poruszyło uczniami Hogwartu. Na korytarzach rozprawiano tylko o Turnieju Trójmagicznym, a wszystkie pogłoski szerzyły się jak zarazki: jakie będą zadania, kto zostanie reprezentantem Hogwartu, czym uczniowie Beauxbatons i Durmstrangu różnią się od Hogwartczyków. Nie zmieniła się tylko jedna rzecz: Filch, woźny, darł się na każdego, kto przed wejściem na teren zamku nie wytarł butów, bo, jak zauważyła Latona, rozpoczęło się bardzo intensywne sprzątanie i nawet najstarsze zbroje zaczęły lśnić jak nowe.
Kiedy rano, następnego dnia, zeszli na śniadanie, zauważyli, że Wielka Sala została wspaniale udekorowana. Na ścianach wisiały sztandary poszczególnych domów, a za stołem nauczycielskim wisiał największy, z godłem Hogwartu — cztery herby domów wokół wielkiej litery H.
Tego dnia w zamku panowała atmosfera napiętego wyczekiwania. Ale w końcu, kiedy Ślizgoni przebrnęli przez eliksiry i rozległ się upragniony przedwczesny dzwonek, jak stado bawołów pospieszyli do lochów. Latona zostawiła w dormitorium torbę i książki, narzuciła płaszcz, wcisnęła na głowę spiczastą, czarną tiarę i wbiegła z powrotem do Sali Wejściowej, gdzie opiekunowie domów ustawiali swoich uczniów w rzędy.
— Ślizgoni, za mną — wycedził Snape. — Nie popychać się. Niech no tylko usłyszę jakieś szmery, to otruję was jeszcze na następnej lekcji.
Zeszli po frontowych schodach i ustawili się przed zamkiem. Był zimny i bezchmurny wieczór, a na niebie pojawił się blady księżyc.
— Prawie szósta — mruknął Malfoy, spoglądając na zegarek, a później na podjazd do bramy. — Lepiej, żeby ci delegaci się nie spóźnili.
Wpatrywali się uważnie w ciemniejące błonia, ale nic się nie poruszało. Wszystko było ciche, nieruchome i takie, jak zawsze. Wszyscy zaczęli marznąć i nudzić się, ale nagle rozległ się głos Dumbledore'a stojącego z innymi nauczycielami we frontowym rzędzie:
— Oho! Albo się mylę, albo zbliża się delegacja z Beauxbatons!
Pytanie „Gdzie?" rozległo się z wielu ust, a wszyscy rozglądali się gorączkowo na wszystkie strony.
— TAM! — krzyknął jeden z szóstoklasistów, wskazując nad Zakazany Las.
Coś gigantycznego szybowało ku zamkowi, rosnąc z każdą chwilą. Kiedy olbrzymi czarny kształt przemknął nad drzewami, znalazł się pod ostrzałem świateł, wydostających się z zamkowych okien, zobaczyli wielki, niebieski powóz zaprzężony w konie, każdy rozmiarów słonia. Pierwsze trzy rzędy cofnęły się, gdy powóz zniżył się do lądowania z przerażającą szybkością. A potem, gdy Longbottom nadepnął na stopę jakiegoś Ślizgona z piątej klasy, kopyta koni większych od talerzy uderzyły w ziemię.
Z powozu wyskoczył blondwłosy chłopiec w bladoniebieskiej szacie, na którego widok Latona, Drafne i Tracey westchnęły. Sięgnął do środka i rozłożył złote schodki, po czym cofnął się z szacunkiem. Był bardzo przystojny.
Potem, cóż, Latona dostrzegła największą kobietę, jaką kiedykolwiek widziała. Rozległo się kilka zduszonych okrzyków. Jedyną osobą, którą dorównywała jej wzrostu, był Hagrid.
Gdy jej twarz oświetlił blask księżyca, a cudzoziemka zrobiła krok do przodu, zauważyli, że jest naprawdę ładną kobietą o oliwkowej cerze z wielkimi, czarnymi oczami, zakrzywionym nosem i czarnymi włosami zaczesanymi do tyłu, które spięła na karku w lśniący kok.
Dumbledore zaczął klaskać, tłum uczniów poszedł za jego przykładem i wybuchła burza oklasków. Na twarzy kobiety pojawił się wdzięczny uśmiech. Całkiem wysoki Dumbledore, do którego podeszła, wyciągając obwieszoną klejnotami rękę, nie musiał się wcale pochylać, by ją ucałować.
— Droga madame Maxime! Witamy w Hogwarcie!
— Dumbli-dorr! Mam nadziei, że zdrowi dopisui! Moi uczniowi! — rzekła głębokim altem, machając nonszalancko ręką. Z powozu wypadł z tuzin chłopców i dziewcząt i stawił się za nią, trzęsąc się z zimna, bo ich szaty wyglądały na jedwabne, a nie mieli żadnych płaszczy, jednocześnie patrząc podejrzliwie na zamek. — Czy Karkarow już jest?
— Powinien być tu lada chwila. Chciałaby pani przywitać go z nami, czy wejść do środka i lekko się ogrzać?
— Chyba ogziać — odpowiedziała madame Maxime.
Profesor Dumbledore zaoferował, aby Hagrid zajął się potężnymi końmi, chociaż madame Maxime zrobiła minę, która wskazywała na to, że nie bardzo wierzy, iż szkolny gajowy poradzi sobie z tak potężnymi zwierzętami.
— Jeśli Beauxbatons miało aż tak ogromne konie, to co dopiero Durmstrang!— powiedziała z podnieceniem Dafne, wychylając się lekko, by rozejrzeć się po okolicy. — Niech się streszczają, Merlinie!
— Coś mi się wydaje, że Bułgarzy nie są tak przewidywalni — wtrącił się Blaise. — Spójrzcie na jezioro!
Faktycznie, jezioro nie wyglądało zwyczajnie. Nieskalana powierzchnia wody wzburzyła się lekko, jakby coś się pod nią kotłowało. Gdy fale zaczęły obmywać brzegi zbiornika, na samym jego środku utworzył się wielki lej, jak gdyby z jego dna wyciągnięto ogromny korek. Z jego środka wyłoniła się długa, czarna tyczka... a potem Latona dostrzegła takielunek.
Z wody zaczął wyłaniać się lśniący w blasku księżyca okręt, wyglądający jak wrak, a lampki na jego masztach przypominały oczy widma. W końcu, z donośnym chlupotem, wyłonił się cały, podrygując na wzburzonej wodzie. Bułgarzy zarzucili kotwicę i trap, po którym na ląd wychodzili w szeregu. Wszyscy wyglądali na dobrze zbudowanych, lecz gdy podeszli bliżej, Latona spostrzegła, że po prostu pogrubiają ich czerwone płaszcze z jakiegoś włochatego, matowego futra. Tylko jeden z nich, idący na czele, miał futro innego rodzaju: lśniące i srebrne jak jego włosy.
— Dumbledore! — zawołał mężczyzna z siwymi włosami i kozią bródką, z radością idąc w górę zbocza. — Jak się masz, mój stary druhu? Ach, stary Hogwart, jak dobrze się tu znaleźć, jak dobrze...
— Dziękuję, wyśmienicie, profesorze Karkarow — odrzekł profesor Dumbledore.
Karkarow miał trochę zbyt przesłodzony głos, a kiedy się uśmiechał, uśmiech obejmował tylko jego usta, ponieważ oczy pozostawały zimne i przebiegłe.
— Wiktorze, chodź tutaj, ogrzej się... — Karkarow skinął na jednego ze swoich uczniów. Kiedy chłopiec przechodził, Latona dostrzegła wydatny, zakrzywiony nos i krzaczaste brwi. — Dumbledore, chyba nie masz nic przeciwko? Wiktor ostatnio się trochę przeziębił...
Nikt nie musiał szczypać Latonę w ramię ani pokazywać na chłopca palcami. Ona sama rozpoznała ten profil, w końcu na Mistrzostwach Świata widziała go z całkiem bliska.
To był Krum.