
Rezydencja Greengrassów
Korytarz Colville Terrace nie zmienił się nic a nic, ale ze ścian i drzwi poznikały świąteczne ozdoby.
Latona nie wiedziała, co powinna zrobić. Zejść do salonu jak gdyby nigdy nic? A może zaszyć się w swojej sypialni i nie włazić nikomu pod nogi? Chociaż Aurora miała sporo czasu, aby ochłonąć i pogodzić się z całą sytuacją nie wyglądała i nie brzmiała, jakby przepracowała swoje bóle. Latona rozpakowała więc swój kufer, rozwiesiła nowe zdjęcia... ale nie minęła nawet godzina, kiedy usłyszała nawoływanie swojego imienia.
— No idę, idę!
W kuchni pachniało przepięknie, prawie tak, jak podczas uczt w Wielkiej Sali. Aurora i Alexander siedzieli na kanapie w salonie, popijając herbatę.
— O co chodzi? — zapytała leniwie Latona, siadając naprzeciwko nich z założonymi ramionami.
— Są sprawy, o których chcielibyśmy z tobą porozmawiać — oświadczył Alexander. — Nie o szkołę nam chodzi, nie dzisiaj. I mnie mi — dodał, umykając od ostrego spojrzenia Aurory.
— Co się stało? Wyglądasz... na smutnego.
— Ojciec stracił pracę — oświadczyła Aurora nieco cieplejszym głosem niż dotychczas.
— CO?! — Latona wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. — Zwolnili cię? Ale dlaczego?
— Nie na długo, obiecuję — wtrącił szybko Alexander. — Mój szef, Ludo Bagman, tydzień temu oświadczył naszemu departamentowi, że jest nas za dużo i konieczne jest zwolnienie kilku pracowników. Wypadło na mnie.
— Nie można ot, tak zwalniać Warellów z pracy!
— Moje nazwisko nie ma nic wspólnego z pracą, którą wykonuję — powiedział twardo Alexander. — A w zasadzie wykonywałem... Jeśli Bagman tak zdecydował, musiałem spuścić głowę, pozbierać swoje manatki i wynieść się z biura. Zresztą, to nie koniec świata! Przecież mama też chodzi do pracy, prawda?
— Ale gobliny zablokowały naszą rodzinną skrytkę z banku Gringotta — mruknęła Aurora, nie kryjąc złości. — Byłam tam tydzień temu, aby wypłacić trochę gotówki. Gobliny powiedziały, że ktoś z ministerstwa przeforsował niedawno jakąś ustawę majątkową... Nawet nie wiem, o co tu w ogóle chodzi.
Aurora drżącą ręką chwyciła filiżankę i opróżniła ją za jednym zamachem.
— Rozumiem... — bąknęła Latona. Szczerze nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. — Mam jeszcze sporo kieszonkowego, sama kupię sobie podręczniki...
— Twoje podręczniki są teraz najmniej istotne. — Aurora zerwała się z miejsca i zaczęła krążyć po salonie, podgryzając paznokcie. — Jak my zapłacimy rachunki, za co będziemy jeść... katastrofa, totalna katastrofa... W dodatku ta przeklęta mio...
— No dobrze, jedzmy już, bo się przypali — powiedział Alexander i wyciągnął różdżkę.
Machnął nią, a latające noże i widelce poszybowały do zlewu, talerze powyskakiwały z szafek. Gdy usiedli do stołu, wylądowały przed nimi trzy porcje parującego kurczaka. Latona nie mogła przełknąć ani kęsa. Ciągle spoglądała na swych rodziców. I czekała. Czekała... aż w końcu Aurora wypaliła:
— Jakim cudem Tiara Przydziału mogła się tak pomylić.
— To wcale nie była pomyłka — odrzekła natychmiast Latona.
— Ja jakoś jedną widzę. — Na twarzy Aurory pojawił się wstrętny grymas. — I siedzi naprzeciwko mnie.
Latona wzięła głęboki, drżący oddech, zerwała się z miejsca i szybkim krokiem zniknęła w ciemności krętych schodów.
⁂
Pogoda była piękna. Słońce świeciło bez przerwy, podpiekając skórę. Latona całe dnie spędzała na podwórku, odrabiając zadane im na wakacje ćwiczenia. Najwięcej czasu spędziła, pisząc wypracowania dla profesora Snape'a, który chyba objął sobie za cel uprzykrzenie im wolnego czasu. Snape kazał im napisać pięć esejów na cztery rolki pergaminu na tematy, których nie przerabiali nawet na zajęciach, a na ich ostatniej lekcji przed wakacjami zapowiedział, że z przyjemnością weźmie je pod uwagę podczas wystawiania im oceny na semestr.
Latona starała się nie wchodzić swojej matce w drogę. Całe szczęście nie musiała jej oglądać przez większość dnia, ponieważ gdy wracała z pracy, na dworze już się ściemniało. Latona nie mogła wytrzymać z nią w jednym pomieszczeniu, a w dodatku zaczęły męczyć ją uciążliwe bóle głowy — ostre i nagłe, mieszały jej w głowie, były tępe jak tętent końskich kopyt.
Pewnego upalnego popołudnia, w okno jej sypialni uderzył dostojny puchacz ręczący pocztę. Latona otworzyła okno i wpuściła sowę do środka.
— Przepraszam, nie mam nic do jedzenia — powiedziała, głaszcząc ją po puchatym łbie. Puchacz zagruchał i zatrzepotał skrzydłami. Latona wzięła od niego kopertę, a on odleciał, zanim zdążyła jeszcze raz rzucić na niego okiem.
List był od Dafne.
Cześć!
Jak ci mijają wakacje? Bo mi świetnie! Byłam z rodzicami i siostrą w Ameryce u przyjaciółki mojej mamy. Zwiedziliśmy zoo z magicznymi zwierzętami.
Rozmawiałam z mamą i tatą. Zgodzili się, abyś przyjechała na sierpień do nas. Jeśli chcesz, ale oczywiste jest, że chcesz. Mieszkam w hrabstwie Hampshire w mieście Basingstoke, a w zasadzie na jego obrzeżach, w dużym domu. Na pewno go rozpoznasz, bo na naszym podwórku rośnie duże drzewo z huśtawką. Moi rodzice i siostra bardzo chcieliby cię poznać, o wielka damo z rodu Warellów, któraś złamała klątwę samego Arytela! Będzie fajnie, zaufaj mi.
Odpisz prędko!
𝘋𝘢𝘧𝘯𝘦 𝘎𝘳𝘦𝘦𝘯𝘨𝘳𝘢𝘴𝘴
Latona wyszczerzyła zęby. Na samą myśl o tym, że będzie mogła wyrwać się z tego okropnego miejsca, nie posiadała się z radości. Natychmiast zbiegła do salonu i natrafiła na Alexandra, który czwarty raz w tym tygodniu czyścił złotą zastawę z herbem rodziny Warell — czarnym lisem skaczącym nad dwiema skrzyżowanymi różdżkami.
Odkąd przestał chodzić do pracy, Alexander zajmował się domem i wychodziło mu to całkiem nieźle. Co prawda przez pierwszy tydzień przypalał każdy posiłek, który robił, bardzo szybko doszedł do wprawy.
— Co się stało? — polerując złoty widelec z lisią kitą na rączce. — Co to za kartka?
— To list od Dafne — oznajmiła Latona. Alexander spojrzał na nią pytająco. — To moja przyjaciółka ze szkoły. Greengrass, kojarzysz?
— A tak, tak — mruknął i uśmiechnął się. — I co ja mam wspólnego z tym listem?
— Dafne zaprosiła mnie do siebie i chciałam się zapytać, czy, no, mogę do niej pojechać. Mogę?
— Nie jestem... właściwie, tak. Tak, możesz pojechać — powiedział, biorąc się pod boki. — To będzie świetna okazja, aby zaoszczędzić parę groszy. Sama rozumiesz, im mniej głów do wykarmienia, tym większa oszczędność.
Latona chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła. Przez chwilę poczuła, jak kąciki oczu pieką ją i drażnią... Wszystko się zmieniło. Przecież nie wyrzekła się nagle świata czarodziejów, nie zrobiła niczego złego! Była taka, jaką chcieli, aby była, więc w czym tkwił problem?
Nazajutrz, tuż przed wyjazdem, Aurora i Alexander zaprosili Latonę do salonu.
— Od drugiego roku możliwe jest zapisanie się do drużyny quidditcha. Chcielibyśmy, abyś wzięła udział w najbliższym sprawdzianie.
— Musisz wypić piwo, które nawarzyłaś — rzekła Aurora, poprawiając sobie wytwornego, kruczoczarnego koka. — Jeśli dostaniesz się do drużyny, może coś z ciebie jeszcze będzie.
— Nie mam miotły — powiedziała spokojnie Latona, całą sobą zmuszając się do niewdawania się w niepotrzebne dyskusje o słusznych życiowych wartościach.
— Masz miotłę — mruknął Alexander, sięgając za siebie. Wyjął zza kanapy długi, owinięty w szary papier przedmiot. Gdyby mogła, Latona pisnęłaby z podekscytowania. — Oto Nimbus Dwa Tysiące. Możesz zatrzymać ją tylko wtedy, gdy dostaniesz się do drużyny. Inaczej oddasz ją i spróbujesz za rok.
— Na gacie Merlina! Nie żartujesz? Powiedz, że nie żartujesz!
— Nie, nie żartuję — odpowiedział. I uśmiechnął się. Latona chyba nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, co i kiedy chodziło mu po głowie. — Byłem kapitanem Krukonów, kiedy jeszcze chodziłem do Hogwartu i uwierz mi, to były złote lata Ravenclawu w quidditchu. Jestem pewny, że odziedziczyłaś po mnie smykałkę do bycia ścigającym. Po mamie również rzecz jasna.
Latona spojrzała Aurorze prosto w oczy. Nie miała pojęcia, że była w drużynie, gdy jeszcze chodziła do szkoły.
— Zrobię, co w mojej mocy — powiedziała, kipiąc z gotowości.
O wpół do pierwszej Latona i Alexander teleportowali się na obrzeża miasta Basinkstoke. Na środek pola. Kukurydzy. Kiedy jakoś wydostali się na główną drogę, cali umorusani błotem i z suchymi liśćmi we włosach, Alexander musiał rzucić na nich zaklęcie czyszczące.
— Greengrassowie... nawet ich dom musi stać na odludziu...
Rzeczywiście, w zasięgu wzroku rozpościerał się piękny, kamienny dom ogrodzony omszałym murkiem, za którym rósł olbrzymi dąb. Z okna na parterze powiewała biała firanka w grochy.
— To na pewno tutaj.
Weszli na teren bogato zdobionej posesji. Latona załomotała kołatką w wielkie wrota budynku. Usłyszeli kroki. Otworzyła im piegowata kobieta o mysich włosach i zielonych oczach w fartuchu ubrudzonym mąką. Kiedy ich zobaczyła, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
— Dzień dobry, proszę państwa! — zawołała melodyjnym głosem i podała im drżącą z podniecenia dłoń. Alexander ucałował jej wierzch i starał się nie kaszleć, bo mąka, którą kobieta próbowała nieudolnie z niej strzepać, wleciała mu do nosa. — Jestem Demelza Greengrass, mama Dafne. To zaszczyt, że mogę was ugościć. Obiecuję, że Latona będzie tutaj bezpieczna, panie Alexandrze. Proszę o nic się nie martwić.
— Trzymam panią za słowo, pani Demelzo — odpowiedział Alexander. Odwrócił się do Latony i dodał: — Do zobaczenia. Napisz do mnie od czasu do czasu. Nie zapomnij o tym, jak już będziesz w Hogwarcie.
— Nie zapomnę.
— Dziękuję i życzę miłego dnia. — Wyprostował się, skinął głową, a potem obrócił się na pięcie i zniknął w wirze barw z charakterystycznym pyknięciem.
Pani Demelza odchrząknęła i otworzyła drzwi na oścież.
— Wejdź, Latono.
Wnętrze domu Greengrassów było przestronne, jasne i stare. Salon miał niezwykle wysokie sklepienie, przez które przechodziły dwie krokwie, na których uwieszone były żyrandole z palącymi się ogarkami świec. W widocznie oddzielonej kuchni stał długi stół z tuzinem błyszczących się krzeseł. Było tam pięknie, a jednocześnie strasznie, bo tu i ówdzie na półkach stały rzeczy, których Latona nie chciałaby już nigdy więcej oglądać — czarnoksięskie artefakty, splamione winem księgi, oprawione w ramki ryciny z tajemniczymi symbolami.
Latona i pani Demelza usłyszały dźwięki kroków i zobaczyły Dafne w zwiewnej, fiołkowej sukience biegnącą w stronę Latony z szerokim uśmiechem na ustach.
— Latona! — wrzasnęła, rzucając jej się na szyję. — Jak się masz? Chodź, zaprowadzę cię do twojej sypialni. Ale się cieszę, no chodź!
Dafne złapała Latonę za rękę i pociągnęła za sobą na długą, marmurową klatkę schodową. Zatrzymały się dopiero w długim korytarzu, który był prawie tak wielki, jak te w zamku. Dafne wyciągnęła z kieszeni pęk kluczy.
— Wybierz ten, który najbardziej ci się podoba — powiedziała.
Kluczy było kilka. Był srebrny wysadzany rubinami, miedziany ze złotymi łezkami i kolejny srebrny, ze szmaragdowym pierścieniem wokół rączki. Latona chwilę się zastanawiała, aż w końcu wskazała na pozłacany klucz z niebieskimi klejnotami. Dafne wsadziła go w zamek i przekręciła kilka razy.
Latona pchnęła drzwi. Pokój był mały i piękny, z wielkimi oknami. Na tapetowanych ściana wisiały cztery arrasy, każdy z wyhaftowanymi gwiazdami i planetami.
— Co by się stało, gdybym wybrała inny klucz? — zapytała Latona, wnosząc swój kufer do środka.
— Pokój wyglądałby zupełnie inaczej — odpowiedziała Greengrass. — Jest zaczarowany.
Latona i Dafne cały dzień spędziły na dworze, ganiając się na miotłach. Dafne nie mogła uwierzyć własnym oczom, kiedy Latona pokazała jej swojego nowiutkiego Nimbusa Dwa Tysiące. Był o wiele szybszy od jej Zmiataczki Szóstki i łatwo wchodził w pikowanie.
— Tylko nie odlatujcie za daleko! — krzyknęła z dołu pani Greengrass. — Mugole nie mogą was zobaczyć!
— Dobrze, mamo! — odwrzasnęła Dafne. — Naprawdę chcesz dostać się do drużyny? — zapytała. Latona właśnie pojawiła się obok niej.
— Muszę, jeśli chcę zatrzymać tę miotłę — odrzekła. Gorący podmuch wiatru rozwiał jej czarne, długie włosy. — Zobaczymy, która wyżej poleci?
Gdy nastała pora kolacji, zmęczone i spieczone słońcem wróciły do domu. Kiedy Latona weszła do kuchni, przy stole siedziały już dwie osoby. Pierwszą z nich był mężczyzna o kasztanowych włosach i długim wąsie, w prostokątnych okularach na nosie. Obok siedziała dziewczynka bardzo do niego podobna, już zajadająca się pieczoną perliczką. Mężczyzna uniósł spojrzenie znad najświeższego wydania "Proroka Codziennego" o szeroko się uśmiechnął.
— Widzę, że Latona zaszczyciła nas swoją obecnością. Nazywam się Beniamin Greengrass, a to moja druga córka, Astoria — powiedział i wskazał na dziewczynkę, która teraz lustrowała Latonę maślanym wzrokiem. — Usiądźcie z nami, z pewnością jesteście głodne.
Latona i Dafne zajęły miejsce przy stole. Pani Demelza nałożyła im wszystkiego po trochu i postawiła na stół wielki dzban zimnego kompotu.
— Powiedz mi, Latono, co słychać w domu? Wszyscy zdrowi? — zapytał pan Greengrass, podkręcając swojego brunatnego wąsa. — Świetnie znam twojego ojca, uczęszczaliśmy razem do Hogwartu. Dobry człowiek, taki energiczny!
— Eee... wszystko dobrze — odparła Latona, unosząc kąciki ust. Państwo Greengrass spojrzeli na siebie i nie zadawali już więcej pytań.
⁂
Nadszedł czas, aby wybrać się na ulicę Pokątną i zrobić zakupy na nadchodzący rok szkolny. Latona uświadomiła sobie, że w jej portmonetce prawie świeciło pustkami i będzie musiała kupić wszystko z drugiej ręki.
— Nowy nauczyciel obrony przed czarną magią ma chyba bzika na punkcie Gilderoya Lockharta — podsumowała pani Demelza po przeczytaniu listy podręczników, które przyszły tydzień wcześniej. — Słyszałam, że Lockhart znów wygrał konkurs miesięcznika "Czarownica" na najpiękniejszy uśmiech miesiąca.
— Lockhart jest żałosny — burknął pan Beniamin, widocznie niezadowolony z miny swojej żony, której po przeczytaniu wykazu książek rozmył się wzrok, a na usta wkradł rozczulony uśmiech.
Całą piątką przenieśli się do Dziurawego Kotła już następnego dnia. Barman Tom rzucił wzrokiem na wiecznie trzymające się razem Dafne i Astorię i zaprowadził ich na mały placyk za barem, a kiedy Latona go minęła, mruknął coś o rozczarowaniu.
Na ulicy Pokątnej panował wieczny gwar i rozgardiasz. W witrynach szyb wystawiono coraz to wymyślniejsze sprzęty do gry w quidditcha, nowe zestawy planszówek lub ogromne teleskopy. Państwo Greengrass oznajmiwszy, że muszą załatwić parę spraw, zostawili siostrom kilka złotych monet i kazali im przyjść do lodziarni pana Fortescue, gdy skończą zakupy.
— No, w końcu — powiedziała Dafne. — Posłuchaj, Latono, pamiętasz Blaise'a Zabiniego? Umówiłam się z nim w księgarni Esy i Floresy, dlatego dzisiaj tu przyszliśmy. Chodźcie, pewnie już na nas czeka.
Dziewczęta nie były jedynymi osobami, które zmierzały do Esów i Floresów. Kiedy podeszły bliżej, ujrzały tłum kłębiący się przy drzwiach. Jakoś przecisnęły się pomiędzy gapiami i wdrapały się po schodach, tak, aby wszystko widzieć. Za ladą stał Lockhart, miał bujne, błyszczące blond włosy, niebieskie oczu i uśmiech tak biały i piękny jak flesze aparatów, w których świetle co rusz był skąpany.
Obok niego majaczyła inna postać i Latona musiała wychylić się jeszcze bardziej, aby zobaczyć, że był to Harry, czerwony jak burak.
— Uśmiech, Harry! No dalej, proszę o-
Gilderoy Lockhart spojrzał prosto w błękitne oczy Latony i wskazał na nią długim, kościstym palcem. Latona poczuła, że chyba się rumieni, gdy wszyscy zgromadzeni odwrócili głowy, aby na nią spojrzeć. W księgarni zawrzało.
— Czy to możliwe? Latona Warell?
— Słodki Merlinie — wymamrotała, gdy Lockhart podbiegł, chwycił ją za ramię i wyciągnął na środek tuż obok Harry'ego, który wybałuszył na nią oczy. — Drodzy państwo! — zawołał Lockhart, rozkładając szeroko ramiona. — Nikt by się nie spodziewał, że dzisiaj, w tym sklepie, spotkają się trzy legendy czarodziejskiego świata! Harry Potter, nasz wybawiciel, ja, rzecz jasna, oraz Latona Warell, czarownica, która złamała klątwę strasznego czarnoksiężnika Arytela!
Lockhart obrócił Latonę i Harry'ego w stronę fotografa i uśmiechnąwszy się, objął ich ramionami. Fotograf, spowijając tłum chmurami dymu, zrobił im serię zdjęć.
— Proszę państwa! — zawołał Lockhart, uciszając tłum ręką. — Ani Harry Potter, ani Latona Warell, nie spodziewali się, że kiedy przyjdą dzisiaj do tej księgarni, aby kupić moją autobiografię, dostaną ją całkowicie za darmo. Do tego otrzymają w prezencie komplet książek do nauki w Hogwarcie, gdyż od tego roku, moi państwo, obejmę stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią w szkole magii i czarodziejstwa!
Tłum zachwycił się, a Latona poczuła, że ktoś wkłada jej w dłonie cały stos wszystkich dzieł Gilderoya. Latona i Harry wycofali się zza lady w ciemny, odludniony kąt, gdy tłum rzucił się w jego kierunku, piszcząc i wymachując swoimi egzemplarzami "Moje magiczne ja".
— Umm, cześć — powiedział Harry, próbując jakoś poprawić sobie okulary, ruszając nosem, bo ręce miał zajęte. — Ale z niego dziwak, nie?
— Taak — sapnęła Latona, uginając się od ciężaru książek. — Kompletny wariat. Pewnie trafimy na pierwszą stronę.
Harry roześmiał się. Wkrótce pojawił się obok niego Ron Weasley, który na jej widok skrzywił się, patrząc na nią jak na coś obrzydliwego, co przywarło mu do podeszwy.
— Ach, to ty. Myślałaś pewnie, że będziesz na zdjęciu z Lockhartem jako jedyna, co?
— Nie, wcale tak nie myślałam — odwarknęła Latona i odwróciła się na pięcie.
— No, no, całkiem nieźle — roześmiała się Dafne, gdy Warell nareszcie się do nich dostała.— Dobrze rozegrane, Latono. Widzę, że sława dopisuje.
— Chodźmy stąd... Och, dzień dobry, panie Malfoy.
Lucjusz Malfoy stał przy jednej z półek przepełnionych podręcznikami i bacznie obserwował owo widowisko. Spojrzał w dół i skinął na nie głową.
— Dzień dobry, panny Greengrass... panno Warell.
Dziewczęta kupiły podręczniki i wyszły z księgarni, a wtem usłyszały znajomy głos:
— Hej! Czekam na was już półgodziny, a wy cały ten czas byłyście w środku?
Latona dostrzegła czarnoskórego chłopca z ciemnymi, krótkimi włosami i bardzo niezadowoloną miną.
— Blaise! — zawołała Dafne i ruszyła w jego kierunku z szeroko rozpostartymi ramionami, wrzucając swoje książki na ręce Astorii. — Tak cię przepraszam, Lockhart zatrzymał Latonę i...
— Latona... no tak — zanucił Blaise, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej otwartą dłoń. — Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, chociaż, kto by cię nie znał! Jestem Blaise Zabini, miło mi.
— Cześć — odpowiedziała Latona, ściskając jego dłoń nieco mocniej, niż to konieczne.