
Zły Dotyk
Kościste palce dotknęły jego ramienia i powoli zaczęły wędrować niżej, ignorując mimowolny dreszcz, który wstrząsnął ciałem Harry'ego. Do prawej dłoni dołączyła lewa, delikatnie muskając jego plecy. Zaczął mieć złe przeczucia. Nie, żeby do teraz był w jakoś szczególnie optymistycznym nastroju, jednak w tej chwili coś skurczyło się w jego klatce piersiowej, a o tył czaszki zaczęły się obijać czarne myśli z takim entuzjazmem, jakby chciały wybić sobie drogę na zewnątrz, roztrzaskując jego potylicę. Zidentyfikował dobrze sobie znane symptomy jako poczucie zagrożenia. To był tylko dotyk, a jednak umysł chłopaka zakwalifikował bodźce odbierane przez skórę, przecież oddzieloną od natarczywych palców dwiema warstwami wierzchniego ubrania, jako wrogie.
Co do cholery?!
Wyczuł, jak pomieszczenie nasyca się skondensowaną magią, szorstką i nieokiełznaną. Bał się i zupełnie mu wisiało zachowywanie pozorów opanowania. Adrenalina buzowała w jego tętnicach, boleśnie zmuszając umysł, nienawykły od używania zgodnie z naturalnym przeznaczeniem, do intensywnego wysiłku.
Przeanalizował w kilka sekund sytuację i niemal podskoczył pod wpływem olśnienia. Przed nim stał doświadczony, zaprawiony w walce potężny czarodziej. W wieku emerytalnym. Zapewne nieobcy był mu reumatyzm, przykurcz mięśni, nadciśnienie oraz – przy odrobinie szczęścia – także zwyrodnienie stawów. A i refleks już nie ten, co kiedyś.
Była jedna rzecz, którą mógł zrobić Harry, nawet bez różdżki w dłoni, i do której miał właściwe predyspozycje.
Postanowił dać nogę.
W popłochu lokalizował ewentualne drogi ucieczki i z rozpaczą stwierdził, że jedyne wyjście zasłaniała sobą sylwetka Dumbledore'a. Chciał strzepnąć z ramienia natarczywe dłonie i zrobić krok w tył, uwalniając się od niekomfortowej, sprowokowanej przez starca bliskości, ale nogi i ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Irracjonalny strach odebrał mu władzę nad ciałem. Odruchowo pomyślał o różdżce, ale tylna kieszeń jego spodni była złowieszczo pusta. Po raz setny w myślach pożyczył pieprzonemu Snape'owi bolesnej i nieodległej śmierci. W ostatnim odruchu, nadal łudząc się nadzieją, zrównał wzrok z niebieskimi oczami wiekowego czarodzieja, szukając w nich znajomego ciepła. Znalazł – ku swemu bezbrzeżnemu przerażeniu – migoczące kurwiki.
Wiedział już, że miał przesrane.
Zanim jeszcze w pełni zaakceptował nieuniknione, dłonie ex-dyrektora zsunęły się niżej, do linii żeber siedemnastolatka. Poza mocą chłopaka było zaprotestować, kiedy opuszki palców kreśliły na jego ciele nieregularne wzory, poruszając się z większą intensywnością i przyprawiając Harry'ego o spazmy. Zaczął się niekontrolowanie miotać, ku widocznej satysfakcji swojego oprawcy. Znał własne granice i wiedział, że długo tak nie pociągnie, ale w masochistycznym przypływie obłąkańczego uporu zdecydował umniejszyć samozadowolenie tego cholernego dziadygi. Zebrał całą swoją determinację i mocniej zacisnął zęby. Nie sprzeda tanio skóry.
Już po chwili zaczął się krztusić, co oznaczało, że jego organizm dawał za wygraną zdecydowanie zbyt szybko, bez walki. Obraz mu się coraz bardziej rozmywał, aż wreszcie ostre kontury i barwy objęła ciemność. Nie był już w stanie zarejestrować, czy to przez wilgoć, napływającą do jego spojówek, czy może z powodu zaciśnięcia powiek w obronnym, dziecinnym geście sprzeciwu. W końcu pękł, nie panując dłużej nad mięśniami żuchwy, nieposłusznymi poleceniom od jego mózgu. Z poczuciem porażki pozwolił zwiotczałym ścięgnom się rozluźnić i rozchylić się swobodnie zaciśniętym wargom.
Całe pomieszczenie wypełnił obłąkańczy chichot, wydobywający się z jego krtani.
Rechotał jak potłuczony. Ze śmiechu natychmiast zaczął czuć bolesne skurcze w dole brzucha i chociaż nie przestawał się coraz głośniej chichrać, jego twarz odbijała absolutny brak wesołości. Nic jednak nie zapowiadało, że sesja wyszukanych tortur zmierza ku końcowi.
A Dumbledore nic sobie z tego nie robił i łaskotał go w najlepsze, ze zwinnością pieprzonego mistrza akupresury.
Nie wiedział, na jak długo stracił przytomność. Kiedy się ocknął, przywitały go obce ściany i po traumatycznych przeżyciach w Dolinie Godryka przyjąłby to z ulgą, gdyby w następnej chwili w jego polu widzenia nie znalazł się rozbielony błękit dobrze znanych mu oczu.
- Cytrynowego dropsa, mój chłopcze? – zagadnął lekko Dumbledore, badawczo prześlizgując się wzrokiem po twarzy nastolatka. Chociaż Harry nie był fizycznie skrępowany, skuty czy w inny sposób unieruchomiony, nie mógł poruszyć żadnym mięśniem w bezwładnych kończynach. Ta wymuszona magią bezbronność była przerażająca.
Szorstka, niemal kąsająca jego skórę magia drgała w powietrzu, a jemu robiło się od tego niedobrze.
Chociaż – swoją drogą – nie tak niedobrze, jak po trzech butelkach specyfiku, który na Pokątnej skombinował Ron na uczczenie swoich siedemnastych urodzin. Po tamtym średnio zacnym trunku udało się Potterowi przyozdobić resztkami kolacji sufit w dormitorium, a jego najlepszy przyjaciel skończył z… Stop. Dupek sprzedajny, nie przyjaciel. Żadnego wspominania alkoholowych ekscesów, żadnego tracenia kontaktu z rzeczywistością.
Harry potrzebował się skupić na tu i teraz, zanim zupełnie odleci i wszystko szlag trafi. Najwyraźniej powoli zaczynało mu odwalać od nadmiaru wrażeń. Nie mógł okazać, że niewiele brakuje, by zesrał się ze strachu.
- Udław się swoimi dropsami, ty… ty… dziadu jeden! – wybuchnął Harry demonstracyjnie, psiocząc w duchu na swój chwilowy brak elokwencji. Protagoniści zawsze przecież mają coś górnolotnego do powiedzenia w takich sytuacjach, prawda?
Ten kopnięty kanon zaczął go coraz bardziej wnerwiać.
Już po chwili miał pewność, widząc ledwie zauważalną zmianę w spojrzeniu swojego prześladowcy, że ostrą odzywką strzelił sobie w kolano, jakby cały dzisiejszy dzień nie był pasmem klęsk i upokorzeń. Skulił się, gdy przed sekundą niezapominajkowe tęczówki uderzyły go teraz lodem.
O kurwa.
Po niespełna kwadransie Harry chciał umrzeć. Okoliczności przyrody wskazywały na to, że jego życzenie ma niejakie szanse na ziszczenie. Jeszcze jedna sesja łaskotanka i zejdzie, jeśli nie na zawał, to na krwotok wewnętrzny, bo jego przeponie niewiele już było trzeba.
Umrze, ale tak serio. Na amen.
Nie od Avady, skrytobójczego ostrza czy trucizny, nawet nie od upadku ze schodów, ale załaskotany. O ironio, z cholernym uśmiechem na ustach.
Bardziej kijowo być już nie może.
Zdziadziały staruch wylądował na szczycie listy osób do sprzątnięcia, którą wypalał Harry w swojej pamięci drukowanymi literami. Przy nim Voldemort wydawał się ekscentrycznym starszym panem, Bellatrix sympatyczną ciocią, a Severus Snape idealnym kandydatem na ojca. Gdyby mordercze intencje mogły fizycznie ranić, to Dumbledore wykrwawiałby się właśnie na jakiejś posadzce, barwiąc ją na czerwono.
Harry miał mętlik w głowie, ale na szczęście – chwilowo pozostawiony samemu sobie – miał też jako takie warunki, by spróbować dojść z tym wszystkim do ładu. Dał sobie czas, by się wyciszyć oraz uwolnić od skrajnie emocjonalnego nastawienia i to pozwoliło mu upewnić się co do jednego. Ostatnie pół doby jego życia, wizyta kolesia w czarnym wdzianku, podróż w czasie, konfrontacja z jego nie-rodzicami i padnięcie ofiarą fetyszu Dumbledore'a były z dupy wzięte.
Chciał z powrotem swoje dawne życie.
Przywykł do bycia nieszczęsnym wybrańcem, zwierzyną łowną, tarczą strzelniczą i kartą przetargową. Bywało różnie, ale przynajmniej miał przyjaciół, mentora, wsparcie Zakonu. Był kochany.
Odkąd wziął sprawy w swoje ręce spotkał rodziców, którzy go nie chcieli, został zdradzony przez przyjaciół i wysłany na samobójczą misję przez opiekunów, a wyidealizowany mentor okazał się skrzywionym psychopatą. Najgorsze jednak było to, że teraz wszyscy mieli go w dupie i ich jedynym pragnieniem było, by dał się zabić.
- Pieprzyć taki świat – warknął do czterech ścian, nie licząc za bardzo na reakcję podniszczonej boazerii.
Ku jego bezbrzeżnemu zaskoczeniu odpowiedział mu nieumiejscowiony trzask, a po chwili na środku pomieszczenia pojawił się migoczący portal. Chyba portal, bo takiego Harry nigdy nie widział. Perspektywa zakrzywiła się, a jakiś metr nad podłogą otworzyła się czarna czeluść. Usłyszał przytłumione głosy, a uderzenie serca później zobaczył sylwetki, które zeskakiwały na posadzkę.
- Zadziałało! - krzyknęła radośnie rudowłosa dziewczyna, a na dźwięk jej melodyjnego głosu Harry'emu zrobiło się cieplej.
- Ależ oczywiście, że zadziałało. Potrzebowałem jedynie odrobinę dostosować moją technologię do specyficznej magii waszego świata i wytropić smugi mocy Pottera-san – nienaturalnie radosnym głosem oświadczył koleś, którego Harry zupełnie nie kojarzył.
- Miau? – wyrwało się sierściuchowi, spoczywającemu w ramionach Hermiony, za którą z kolei wyskoczył z portalu rozentuzjazmowany Ron.
- Człowieku, jesteś w dechę. U siebie robisz pewnie za niezłą szychę, co? – dopytywał rudzielec dziwacznie ubranego nieznajomego, na co ten tylko jeszcze szerzej się uśmiechnął, chociaż uśmiech nie sięgnął skupionych szarych oczu, schowanych w cieniu kapelusza.
- Och, Weasley-san. Chyba mnie przeceniasz. Jestem jedynie zwykłym właścicielem sklepiku ze słodyczami – odpowiedział zapytany, skrywając uśmiech za wachlarzem.
- Hmmm – mruknął niepasujący do obrazka przerośnięty Latynos, nie wiedzieć do kogo.
Harry nie był pewien, czy przypadkiem nie śni. Żeby się upewnić, zadał na głos pytanie, które cisnęło mu się na usta od dobrych kilku chwil.
- Eee… Co to ma być?
- Misja ratunkowa – oświecił przyjaciela Ron, emanując dobrym humorem. – Stary, nie da ukryć, że plan pierwotny wziął w łeb. Daliśmy ciała, ale teraz… – rudzielec podszedł bliżej i podał Harry'emu jego różdżkę – teraz dla odmiany uratujemy tyłek samemu Harry'emu Potterowi i jakoś razem ogarniemy ten niekanoniczny burdel.