
Nie zadzieraj z kanonem
Prawa do postaci i uniwersum Bleacha oraz serii o Harrym Potterze należą do ich autorów. Jeśli masz duży szacunek do kanonu i brak ci absurdalnego poczucia humoru - zostałeś ostrzeżony.
Harry wybiegł z Wielkiej Sali, wykopując dwuskrzydłowe drzwi. Przeklął, kiedy grymas bólu na chwilę pojawił się na jego twarzy, ale to zwalczył. Bohaterowie się nie mażą. Zawsze chciał coś takiego zrobić, w końcu bohaterowie pozwalają sobie czas od czasu mieć gdzieś dobre wychowanie, ale do tej pory nie uśmiechał mu się szlaban w lochach Snape'a.
A teraz, zbiegając po schodach w stronę wyjścia, przeklinał się za swoją głupotę, lekko utykając. Chyba niefartownie wybił sobie dużego palca i musiał przyznać przed samym sobą, że nie wyszło tak widowiskowo jak w filmach.
Był tak nabuzowany, że miał potrzebę kogoś zabić. Akurat dobrze się złożyło, że na dziedzińcu czekał na niego cierpliwie Voldemort, dobrodusznie nie każąc siebie szukać po górach i lasach, a raczej ociekających zbytkiem i brakiem architektonicznego gustu rezydencjach czysto krwistych Śmierciożerców. Ten paszczur umiał sobie wybrać moment, nie ma co. Jak nie Halloween, to mecz Quidditcha – wszystko, by zabrać Harry'emu jego małe przyjemności. Tym razem przegiął. Nie przybywa się na ostatnią finałową walkę – taką na śmierć i życie – bez zapowiedzi. I w dodatku nie oznajmia się czegoś takiego przez mentalną więź przeciwnikowi w negliżu, na którym akurat siedzi okrakiem i rytmicznie kołysze się rudowłose spełnienie nastoletnich snów. No kurwa.
Srać na hurkruksy, osiwieje zanim je wszystkie zbierze. Zwyczajnie zatłucze starego perwersa gołymi rękami. Trzeba to skończyć.
- Harry Potter. Chłopiec, Który Przeżył. Czy jesteś gotowy, by umrzeć? – wysyczał Czarny Pan, przechylając po swojemu głowę. Działał Harry'emu na nerwy. – Czas stawić czoła przeznacze… - urwał. I to były ostatnie słowa Voldemorta.
- Avada Kedavra! – rzucił Harry z ogniem w szmaragdowych oczach. Z cisowej różdżki chłopaka eksplodowało zielone światło, które zderzyło się z postacią obleczoną w czerń. Nie zostało wiele do identyfikacji, ale Ministerstwo powinno uwierzyć im na słowo. Prorok Codzienny i tak sfabrykuje jakiś fotomontaż, nie pierwszy raz, dla wyższego dobra.
I z głowy.
Harry obrócił się na pięcie, ścigany spojrzeniami zdezorientowanych nauczycieli i uczniów, otaczających kołem pole walki. Swoją drogą spodziewał się bardziej namacalnych objawów radości wśród aktualnie milczącego tłumu, ale teraz jego głowę zajmowało coś innego i do tego nie potrzebował większego grona. Wyszukał w grupie uczniów rudą głowę Ginny Weasley i chwycił ją za rękę. Też była odrobinę zdezorientowana, ale kiedy ich oczy się spotkały, poczuł jak wzrokiem zdziera z niego jeansy. No to pora wrócić tam, gdzie im tak nachalnie przerwano.
- Yyy… Harry? – Napięty ton głosu nieznajomego zatrzymał go w miejscu. Skądś gościa kojarzył.
- Przepraszam, pan może z Ministerstwa? Proszę napisać co tam panu pasuje w raporcie, podpiszę później. Pół godzinki?
- Bardziej godzina, Harry – poprawiła go Ginny z lubieżnym półuśmieszkiem.
- Nie jestem z Ministerstwa. Jestem twoim ojcem, dzieciaku – trochę niezgrabnie wyznał mężczyzna, którego prawdopodobnie pierwszy raz widział na oczy.
Yyy? Zapamiętałby kolesia odzianego w czarny szlafrok, z mieczem u boku. Dodatkowo nieznajomy miał dość charakterystycznie złamany nos, jakby oberwał kiedyś czymś płaskim, więc zapamiętałby go, nawet przy swoim braku pamięci do twarzy.
No i w sumie jego ojciec, jak by nie było, zginął szesnaście lat temu. I zdecydowanie nie był Japończykiem.
- Pan chyba… Eee… Nie stał pan za długo na słońcu? – Starał się być miły, której to cechy zdecydowanie nie wpajano mu we wczesnym dzieciństwie, ale zrobiło mu się żal tego człowieka. Może Voldemort złamał jego umysł? Sukinsyn.
- Dzieciaku, mamy problem. Złamałeś kanon.
O szlag. No to pozamiatane.