Cichy Biały Dom

Supernatural
F/F
F/M
M/M
G
Cichy Biały Dom
Summary
"- Podobno były dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Oni włamali się do Cichego Domu i widzieli rodzinę Miltonów jako ostatni. Parę dni później przyjechała jakaś kobieta z dzieckiem, przyjaciółka rodziny czy coś takiego i zaczęła się wydzierać. Ktoś zadzwonił po policję. W środku było pełno krwi, głównie Anny - dziesięcioletniej dziewczynki i jej rodziców, ale nie pamiętam jak im tam było. Podobno nie oczyścili miejsca zbrodni, bo sprawa wciąż jest nierozwiązana, a tam mogą być poszlaki, które przeoczyli wcześniej. Ciał do tej pory nie odnaleziono."
All Chapters Forward

Coraz szybciej i szybciej

Dean wolał wrócić do domu, zamiast pić dalej z chłopakami nad jeziorem. Chciał się wyspać i wstać z jak najmniejszym kacem, a gdyby został z nimi, wstał by rano zmordowany, a głowa bolałaby go tak, jak w ten pamiętny sylwester, gdy miał szesnaście lat i dał się upić jakiemuś Rufusowi. Teraz nie pamięta, gdzie go w ogóle poznał i jak to się stało. Za to te zbyt silne pulsowanie głowy pamięta doskonale.

W nocy, gdy po odprowadzeniu Charlie do domu – który z resztą był tuż obok jego - był już w swoim łóżku i coś tłumiło jego sen. Był wyczerpany po ciężkim dniu i przeżyciach z wieczora, o których z całych sił starał się nie myśleć. Bądź co bądź, wygrali dzisiaj mecz z naprawdę dobrą drużyną, a zaraz potem poszli pić. Nic dziwnego, że był taki... zdechły.

Leżał w łóżku, a ciemna pościel już dawno spadła na podłogę. Wydawało mu się, że też się tam zaraz znajdzie. Może chociaż byłoby mu chłodniej. Rozpoczynające się lato było zdecydowanie za mocno odczuwalne, a ciepło nie pozwalało mu na chwilę odpoczynku. Ciągle mu było niewygodnie, więc przewracał się z boku na bok, nawet nie dając sobie choć na chwilę odpłynąć w półsen. Myślał, że jeśli wystarczającą ilość razy pokręci głową, przepędzi z zamkniętych powiek krew, obdarte ściany, zniszczenie, tego kolesia i jego oczy, zdjęcia członków zamordowanej rodziny, na które wcześniej nie zwrócił uwagi, a zrobił to dopiero teraz, gdy był w swoim domu, w swoim łóżku. Pokręć głową. Pokręć głową, Dean. Tych obrazów zaraz nie będzie. One odejdą. Dadzą ci spokój., odezwał się jakiś głos z tyłu jego głowy. Przez chwilę myślał, że zwariował.

Usiadł, przeszywając wzrok przez ciemność na ledwo widoczną przez wielką szafę ścianę. Ukrył twarz w dłoniach, głęboko westchnął i podrapał się po lekko piegowatym karku. Wstał ciężko w dwuosobowego łóżka (w którym, cholera, musiał spać sam) i poszedł do swojej niewielkiej łazienki, przepłukać wodą żrąco-piekące, przemęczone oczy. Było już po czwartej, on nic nie spał, a jutro popołudniu trening przed półfinałem.  

Wytarł mokrą twarz swoim ręcznikiem – każdy miał własne, Sammy był pedantycznie przewrażliwiony na punkcie higieny – gdy z drugiego pokoju usłyszał swój dzwoniący telefon. Kto, do cholery, dzwoni po ludziach o tej porze?, pomyślał zirytowany. W całym domu rozniosła się muzyka, a on nie chciał nikogo obudzić.  Szybko wbiegł do swojej sypialni i odebrał, nie patrząc nawet kto dzwoni.

- Charlie? – spytał zdławionym głosem, przecierając oczy. Kto inny niż Charlie dzwoniłby do niego w środku cholernej nocy? No, już nawet nie nocy; za dwie godziny świta.

- Nie mogę spać – oznajmiła zwyczajnie. Dean westchnął z ulgą. W końcu to mógł być jakiś morderca, który już jest u niego w domu i szuka największego noża. Blondyn wyśmiał sam siebie za te bezpodstawne insynuując. Ruda po chwili ciszy dodała: – Masz ochotę na kawę?

Dean uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że ona i tak tego widzi.

- Pewnie – odparł ciepło.

To była typowa sytuacja, gdy obydwoje nie mogli spać. Po prostu w środku nocy wychodzili na kawę, pogadać o tym, co ich gryzie. Pogadać o wszystkim. O takich godzinach ludzie nie kłamią. Nie mają na to sił.

- To świetnie, bo jestem już na dole. Schodź prędko.

- Co? Charlie, co ty ro-

Nie dała mu dokończyć, szybko się rozłączając. Blondyn westchnął. Wciągając na siebie jeansy spojrzał na zdjęcie, wiszące nad jego łóżkiem. Było zrobione niedługo po tym, jak zostawił ich ojciec, gdy on, Sam i Bobby po raz pierwszy byli w trójkę w Wyoming, a ich starszy opiekun uczył ich polować. Będzie za nimi niesamowicie tęsknić. Już za pół roku wyprowadza się do akademika, jeśli przyjmą go do jego wymarzonego collage’u.

Przypatrując się sentymentalnemu zdjęciu całkowicie zapomniał, że powinien był się spieszyć. Włożył ciemną bluzę, wystarczająco ciepłą na początki wiosny i najciszej jak potrafił, na palcach wyszedł z domu. Na dole zobaczył trzęsącą się z zimna Charlie, opatuloną w gruby, ciemnozielony szal, za to w cieniutkim, jeansowym żakieciku z dwoma kubkami w rękach. Dean przekręcił głowę na bok i wrócił do domu, pospiesznie i cicho wziął swoją ulubioną, ciepłą kurtkę i wyszedł. To, że o tej porze roku w Kansas wieczory potrafią być naprawdę całkiem ciepłe, nie oznaczało, że noce są takie same. Otulił nią przyjaciółkę, zabierając od niej jeden kubek kawy.

- Co się stało? – spytał, od razu upijając łyka. Charlie często chciała wychodzić z nim w środku nocy, gdy chciała mu się z czegoś zwierzyć, lub wyspowiadać. Nie ufała księżom ani nie wierzyła w kościół, więc zostawał jej tylko najlepszy przyjaciel.

- Coś nie daje mi spać. – Przed oczami Deana mechanicznie pojawił się obraz Cichego Domu i koleś ze świecącymi się oczami. Już w uszach odbijał mu się głosik Charlie, wypytujący o ten dom, zadający pytania, na które on sam nie zna odpowiedzi. Zaskoczył się, gdy jego przyjaciółka zaczęła mu opowiadać o czymś całkowicie innym.

- Wiesz - przerwała na chwilę, niepewna, czy nie jest za wcześnie, by o tym z kimkolwiek rozmawiać. Jej zastanowienia przerwała szybka, krótka myśl „Przecież to Dean”, więc mówiła dalej. – Jest taka dziewczyna… – oznajmiła rozmarzonym głosem, unikając wzroku Deana, z którego na pewno można by było wyczytać „zakochałaś się” i byłoby czuć w powietrzu ten cukierkowy zapach tęczy.

- Ona jest… t-to znaczy… ma na imię Gilda i jest śliczna i ma tak cudowne i bogate wnętrze, że jak z nią rozmawiam to czuję jakbym tonęła, na przykład w jej oczach, jejku, jakie ta dziewczyna ma piękne oczy, takie wielkie i głębokie i ona… - wyrzuciła z siebie to wszystko tak, jakby piekło ją to od środka i ucichła, robiąc krótką pauzę, a jej twarz przybrała dziwnego wyrazu; wyglądała, jakby czegoś nie rozumiała. – Ona jest idealna – oświadczyła marszcząc czoło i zgarniając rudy kosmyk włosów za ucho.

- To o co chodzi? – spytał, przeprowadzając ich na drugą stronę ulicy, by spokojnie mogli potem przejść na Avenue.

- No wiesz… bo ja nie jestem idealna…

- Nikt nie jest idealny, ta twoja Gilda na też na pewno nie. Co najwyżej można być cudownym; a ty, Charls jesteś najcudowniejszą osobą jaką znam – oznajmił poważnie z figlarskim uśmiechem.

Ruda uśmiechnęła się szeroko, a zmarszczone czoło natychmiast zniknęło. Popatrzyła mu prosto w śliczne, zielone oczy i to, co w nich zobaczyła mocno ją rozczuliło. Całkowita szczerość.

- Taki przyjaciel jak ty to skarb – wyznała wtulając się w niego. Blondyn zamknął oczy i docisnął ją do siebie, ciesząc się tą chwilą. Najwidoczniej alkohol pozostawił po sobie ból głowy i potrzebę wyznań i czułości.

- To… gdzie się poznałyście? – spytał, gdy już się od siebie odkleili.

Charlie odwróciła się od niego i szła przez chwilę w całkowitej ciszy, co sekundę zmieniając minę. Wiedziała, że Dean nie będzie specjalnie zadowolony z odpowiedzi.

- W internecie – odparła, wciąż unikając kontaktu wzrokowego, ale starając się to robić w sposób jak najbardziej z klasą, a Dean nic nie powiedział. Niepewna siebie spojrzała na niego, przymrużając jedno oko. Blondyn miał skupiony wyraz twarzy i czekał, aż będzie kontynuować. Normalnie zacząłby się zachowywać jakby był jej ojcem i powtarzałby w kółko, że ludziom poznanym w internecie się nie ufa, a potem przez całą drogę by zrzędził. Ruda nie ukryła zadowolonego zdziwienia. – A konkretniej, podeszła do mnie podczas gry on-line. I ona chciała ze mną wbić kolejny level i mnie podekspić, bo ja dopiero wtedy zaczyna-

- Charls, możesz nie mówić do mnie tym swoim szyfrem? – zaśmiał się nieobeznany w dziedzinie gier blondyn, a ruda po chwili do niego dołączyła. Dean poprawił jej czapkę, która nie wiadomo kiedy zjechała trochę, najeżdżając jej na oczy, co zapewne ograniczyło widoczność i uśmiechnął się.

- Wybacz – zaśmiała się znowu i upiła łyka swojego cappuccino, trochę parząc sobie język. – Pomogła mi w dojściu do następnego poziomu – wytłumaczyła i kontynuowała dopiero wtedy, gdy Dean przytaknął. – Zaczęłyśmy ze sobą pisać, na początku głównie na temat gier, a potem jakoś tak nagle na wszystkie tematy i ona jest świetna. Mamy takie same poglądy na świat i różne rzeczy, lubimy tą samą muzykę, interesujemy się tym samym i, uwaga… ona jeździ na LARP’y! – wyszeptała akcentując ostatnie słowo piskliwym głosem, a na jej twarzy widać było malujące się po raz kolejny rozmarzenie.

- Czyli jest ładna, mądra, interesujecie się tym samym i jeszcze jeździ na LARP’y? Z pewnością twój ideał, chociaż taka dziewczyna może nie istnieć. 

Charlie popatrzyła na niego karcąco, ale z rozbawieniem.

- Jest prawdziwa! Gadam z nią przez telefon. Rozmawiamy godzinami prawie codziennie. Na pewno istnieje – zaśmiała się. Poprawiła swoje rude loki, uśmiechając się promiennie i wzięła łyczka kawy. Skręcili właśnie w Avenue, a Dean poczuł ukłucie w brzuchu i suchość w gardle. Upił głębokiego łyka swojej espresso i po chwili tego pożałował, bo trochę poparzył sobie nią gardło.

- Coś nie tak? – spytała ruda, patrząc na jego nagle zdenerwowaną twarz.

- Mhm? Co..? Nie, wszystko jest wiesz… Wszystko dobrze – wydukał w końcu i tym razem to on unikał jej wzroku, ciągle patrząc w jedno miejsce. Charlie przyjrzała się mu i wyśledziła po jego spojrzeniu, czemu się tak uporczywie przypatrywał.

- Ten dom – zaczęła, przerywając na chwilę. – Byłeś tam dziś, nie? No, właściwie to wczoraj – poprawiła się.

- Ta, no byłem. Nic ciekawego – zaśmiał się sztucznie, a jego przyjaciółka na chwilę przystanęła.

- Jeśli mi nie powiesz, co się tam wydarzyło, to walnę cię w twarz – zażartowała, choć na twarzy malowała jej się pełna powaga. Dean zaczął się wykręcać i kłamać, że mówi prawdę.

- Winchester, znam się całe osiemnaście lat. Jak byliśmy mali, to nawet się razem kąpaliśmy i, tak nawiasem mówiąc, jestem pewna, że to przez patrzenie na to twoje coś między nogami jestem homo. – Dean nie był pewny, czy ona żartuje, czy mówi poważnie. Przekręcił głowę. -  Znam cię na wylot, lepiej niż ktokolwiek inny, a tobie się ciągle wydaje, że uda ci się mnie okłamać? – spytała, patrząc na niego zdziwiona, że w ogóle próbuje to zrobić.

- No więc, byłem tam – rozpoczął, gdy doszli do Cichego Domu na tyle blisko, by móc przyjrzeć się mu z przodu. Tylko, że po drugiej stronie ulicy. Charlie przypatrywała się całej posiadłości, ale Dean zwracał całą uwagę jedynie na okna. – Ogólnie to krew, zniszczenie i odór śmierci – powiedział zwyczajnie, starając się nie przykładać do tego zbędnych emocji. Wiedział, że nie będzie musiał tłumaczyć Charlie, jak pachnie śmierć. Oboje doskonale skądś znali tę woń.

- To okropne – szepnęła pod nosem.

- Okropne – powtórzył cicho, śmiejąc się ponuro. – Ale to nie wszystko – powiedział mimo woli. Specjalnie nie chciał jej tego wszystkiego opowiadać, ale równie specjalnie nie miał innego wyjścia.

Charlie popatrzyła na niego skonfundowana. Próbowała wyczytać coś z jego twarzy, ale ta przestała wyrażać jakiekolwiek emocje. Ruszyli dalej, do tego niewielkiego lasu, a Dean obejrzał się za siebie ostatni raz i spojrzał na okno. Nikogo tam nie było.

Po drodze zauważyli żółto-szary namiot chłopaków i już z daleka było słychać chrapanie Gabriela. W całym lesie było czuć świeżą rosę i orzeźwiającą wilgoć. Gdy doszli na miejsce – na tak zwaną wysepkę, pośrodku której była mahoniowa, stara ławka – blondyn zaczął przechodzić do tematu, co było równoznaczne ze skończeniem zbywania pytań przyjaciółki dokładnym opisem Białego Domu.

-… i pistacjowe ściany całe pochlapane krwią i to nie tak, że po prostu pochlapane. To wyglądało trochę jakby ktoś z ręką brudną od krwi zrobił ślad, prowadzący na górę po schodach, a i w ogóle te schody strasznie skrzypiały. Wszedłem na górę, bo Benny kazał mi przynieść jakąś lalkę i tam usłyszałem-

- No? Co usłyszałeś? – spytała podekscytowana Charlie, przerywając Deanowi w jego szybkim monologu, powiedzianym jednym tchem.

- Płacz.

- Co? – krzyknęła. – Powiedz, że kłamiesz.

- Przecież mi zabroniłaś. Nawet, jakbym chciał, to nie mogę.

- Chyba nie poszedłeś w stronę tego płaczu, co? – spytała, choć mogła od razu założyć, że zna odpowiedź.

- Tak. To znaczy nie… To znaczy...-

- Poszedłeś? – krzyknęła głośniej niż poprzednio, a blondyn zaczął przestępować z nogi na nogę.

- No, poszedłem. Właściwie, to na początku chciałem uciekać – zaśmiali się. – Ale potem jak usłyszałem ten płacz to chciałem… w sumie nie wiem co chciałem. Chyba pomóc. Wszedłem z powrotem i w takim pokoju na końcu korytarza był jakiś koleś. Patrzył na chłopaków przez okno a jak mnie zobaczył to zaczął jeszcze bardziej płakać i się wydzierać, że mam mu nic nie robić i zostawić go w spokoju. – Powiedział to wszystko tak szybko, że brakło mu tchu.

- Winchester, przysięgam, że jeśli mnie kłamiesz, to cię pobiję – uprzedziła żartobliwie Deana, zachowując pełną powagę i kręcąc głową to w prawo, to w lewo.

- I świeciły mu się oczy – dopowiedział tak samo poważnie.

Charlie po chwili ciszy i łączenia wątków wybuchła histerycznym śmiechem.

- Ej, ale dobrze ci poszło – zachichotała i wygięła się w tył. – Myślałeś może o szkole aktorskiej? – zawyła głośno i łzy śmiechu cisnęły jej się do oczu.

- Charlie, do cholery, ja nie żartuję! – krzyknął.

- Dobrze! Naprawdę dobrze! Wymuś jeszcze płacz, będzie idealnie – teraz wybuchła płaczem i dosłownie, nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać, więc robiła obie te czynności po trochu.

Nie minęło tak długo, gdy uświadomiła sobie, że on rzeczywiście nie żartuje. Usiadł, przyglądając się mu i wycierając łzę z policzka, a blondyn miał wrażenie, że ta wyczerpała już swój dzisiejszy limit śmiechu, a było dopiero przed szóstą. Pociągła łyka kawy i głośno ją przełknęła, szurając wysokimi butami o ziemię.

- Nie powinienem był ci mówić – stwierdził blondyn, odwracając się do niej bokiem i przecierając zmęczone oczy.

- Nie! Dean, przepraszam, ale wydawało mi się, że świecące oczy są tylko w filmach. To nie brzmi szczególnie realnie. Jakiej reakcji się spodziewałeś?

- W sumie sam nie wiem, to wszystko brzmiało lepiej w mojej głowie – wytłumaczył bardziej sobie niż jej. – Ale gdybyś to tylko widziała! – krzyknął szeroko otwierając oczy, a w jego głosie słychać było przerażenie i coś, co Charlie zabrzmiało  jak… ciekawość. Albo może intryga. – Jego oczy świeciły jak dwie, małe, niebieskie żarówki! Charls, w całej tej chacie zrobiło się nagle jasno! To nie był blask księżyca, tylko prawdziwe światło z oczu tego kolesia!

Charlie słuchała uważnie, jak Dean opowiadał jej o wyglądzie tego faceta i jego dziwnym zachowaniu przez następne pół godziny, po czym wbiła w niego wzrok. Spuściła go z powrotem w dół, a potem chaotycznie rzucała nim wszędzie, bezgłośnie ruszając wargami i bezmyślnie palcami. Wyglądała, jakby nie umiała rozwiązać zadania pod tablicą na matematyce, pod presją nauczyciela. Popatrzyła na niego ze strachem w oczach. Obróciła głowę w bok, wbijając w niego przymrużone spojrzenie i zadała sobie w głowie jedno pytanie. „Coś ty zrobił?”. Jak mogłeś wpakować się w coś takiego?

- Dean… Ja chyba wiem co to może być – wyznała, mrużąc oczy. Dla Winchestera cała ta sytuacja była… dziwna. On, gadający o jakimś kolesiu z niebieskimi oczami a ona mówiąca, że „wie, co to może być”? Coś mu tu bardzo nie grało. Zdawało mu się, że rudej wciąż się wydaje, że on robi sobie z niej żarty, więc ona robi sobie żarty z niego. Czy może z nim? Albo o nim? Sam już nie wiedział.

Ale Charlie nie umiała kłamać. A Dean po wielokrotnych przymusach przez ojca do kłamstw opanował tę umiejętność – czy może technikę – do perfekcji i umiał rozpoznać, gdy ktoś próbuje go oszukać lub robić sobie z niego żarty. W jej oczach malowało się jawne niedowierzenie, przekonanie i przerażenie. Jej czapka nisko opadła, a ona wciąż siedziała nieruchomo. Miała obsesję na punkcie ciągłego układania włosów, co wiązało się też z czapką. Zwłaszcza, gdy naprawdę jej to przeszkadzało. Ale ona bardziej zwracała uwagę na to, jak poskładać w głowie to, co chce powiedzieć, żeby nie ująć tego tak głupio, jak Dean, gdy powiedział jej o świecących oczach. Uznała więc, że zacznie od samego początku.

- No więc słuchaj – rozkazała, gdy w końcu zobaczyła na jego twarzy skupienie. – Ostatnio oglądałam jakiś super film o dziwnych stworkach, które jak są smutne albo przerażone, to świecą im się oczy na różowo. Pomyślałam sobie, że to fajnie, że świecą im na różowo i chciałam znaleźć tytuł tego filmu później, bo potem go zapomniałam a chciałam o nim opowiedzieć Gildzie. Konkretnie fabuła była o goblinach, więc wyszukałam to w internecie. Najpierw weszłam w od groma bezużytecznych stron albo gier związanych z goblinami i jedną sobie ściągnęłam, tak przy okazji, ale mniejsza. Na każdej stronie były inne informacje, ale tylko jedna była ze zdjęciem zrobionym w Wyoming. Przedstawiało faceta, mniej więcej dwadzieścia pięć lat, świeciły mu się oczy na niebiesko, miał ciemne włosy i-

- Charls, skończ gadać – poprosił Dean i przetarł wierzchem dłoni niewidzialny pot z czoła. Za duży natłok informacji.

- Widziałeś goblina – oświadczyła. A Dean po głębszej rozmowie chcąc nie-chcąc w końcu jej w to uwierzył.

Następną godzinę spędzili na ławce, rozmawiając o Gildzie Charlie i goblinie Deana, śmiejąc się lub wzajemnie strasząc i dopijając resztkę zimnej już kawy. W prawie tym samym momencie przypomniało im się, że Mike wciąż jest uważany za zaginionego. Chłopak powiedział kiedyś blondynowi, że codziennie wstaje o szóstej trzydzieści, a było już przed ósmą. Po krótkim narzekaniu, że są już zmęczeni i, że najchętniej wróciliby już do swoich domów, ruszyli w przeciwną stronę – do domu Mike’a. Ruda w kółko powtarzała, że to jej wina i mogła lepiej go upilnować, a Dean ją zapewniał, że tego dzieciaka nie na się upilnować i, że nigdzie nie zawiniła.

Stanęli na tarasie domu Michaela, wszystkiemu się przyglądając. Ostatnio Dean był w tym miejscu, gdy jeszcze matka Michaela była normalna i nie kolekcjonowała tylu niepotrzebnych rzeczy. Wszędzie na ścianach wisiały tybetańskie maski, a gdzie nie-gdzie były porozstawiane figurki Buddy i jakieś wazy. Matka Mike’a zostawiła jego ojca dla jakiegoś bogacza, który najwidoczniej uwielbiał kupować pamiątki, gdy był za granicą.

Blondyn złapał w rękę dziwną kołatkę i w kształcie srebrnego smoka z grawerem jakichś inicjałów i parę razy uderzył nią o drzwi. Nie musieli długo czekać, aby zobaczyć Diego – narzeczonego kobiety z włoskimi korzeniami i toną żelu na włosach, który od razu zawołał kobietę słowami „jacyś gówniarze do ciebie”, za co Dean już chciał do niego podejść.

Matka Michaela wyglądała na około dwadzieścia pięć lat, ale żaden z nich nie sprawiłby jej takiego komplementu. Od zawsze była wredną suką. A po co takim jeszcze komplementy prawić?

- Pani Milligan? – spytała ruda, choć z opowiadań Deana po drodze tutaj, mogła wywnioskować to sama. Powiedział o niej każdy, nawet najmniejszy szczegół, a zapomniał wspomnieć o tym, że ma okropny charakter. No świetnie.

- A kto? – parsknęła kobieta z wyższością, odgarniając za siebie swoje tlenione włosy. Ta kobieta nie pasowała do wystroju tego domu.

- Jest Michael? – spytał Winchester, a kobieta zmierzyła go wzrokiem.

- Ty pewnie jesteś z tej jego całej drużyny? Słyszałam, że jesteście słabi – powiedziała obojętnie, mlaskając po każdym słowie bez najmniejszego powodu. Charlie tylko pomyślała, że jej zachowanie jest żałosne, natomiast Dean zareagował bardziej dynamicznie.

- My jesteśmy słabi? Chyba coś ci się pomyliło, paniusiu – warknął do niej, a ruda skarciła go wzrokiem i odsunęła za ramię do tyłu.

- Więc… jest Michael?

- Mike miał być przecież z wami – mlask. – Jeśli zgubiliście tego gnojka, to lepiej go znajdźcie, bo nie chce mi się wytaczać wam procesu i latać po komisariatach i sądach – oświadczyła zwyczajnie, zatrzaskując przed nimi drzwi.

Dean przez chwilę stał oszołomiony dziwnym zachowaniem kobiety. Poprawił lekko opadnięte włosy, które osunęły mu się na czoło i zwrócił wzrok na przyjaciółkę.

- Słyszałaś tą sukę? – spytał bezczelnym tonem, a Charlie szybko go uciszyła. Blondyn przygryzł wargę, jak zawsze robił, gdy coś go zdenerwowało.

Wracając do domu, pomiędzy cichymi spekulacjami na temat tego, gdzie może być Michael, Charlie wciąż próbowała wypytywać Winchestera o miejsce, do którego wszedł wczorajszej nocy. Dean niewiele się odzywał, głównie przytakiwał, albo odpowiadał na jej pytania pojedynczymi słowami. Szli powoli w ciszy, dopóki ruda nie powiedziała tego jednego, kluczowego zdania, które Deana całkowicie utwierdziło w przekonaniu, że miał do czynienia z prawdziwym, pieprzonym goblinem.

- Ej, a ten koleś próbował przejść przez ścianę? Albo nie wiem, wejść w nią? Bo ten cały Goblin z Wyoming podobno potrafił przechodzić przez ściany – powiedziała, gdy szli przez park przy, jak to sami sobie nazwali, szałcie. Szałt to stara, opuszczona lokomotywownia, gdzie on, Charlie i Sam praktycznie spędzili swoje dzieciństwo.

To jedno zdanie, które wyleciało w ust Charls pobudzonym, ale zmęczonym głosem przeważyło prawdę nad zwykłym zmyśleniem faktów. Bo przecież nie mówił jej nic o tym, że ten koleś tak się przyklejał do ściany, jakby próbował się w niej przed nim schować.

Wrócił do domu i od razu poszedł spać, a jego organizm całkowicie zignorował fakt, że przed chwilą pochłonął cały kubek mocnej kofeiny. Razem z Charlie doszli wcześniej do wniosku, że Michael zapewne jest z chłopakami w lesie; że obraził się i sobie gdzieś poszedł i już pewnie został za to opieprzony przez Bennego za straszenie ich. Właśnie, ciekawe jak tam z Bennym…

Cały weekend minął mu szybko. W piątek impreza, w sobotę kac, a w niedzielę zwykłe siedzenie na kanapie z kontrolerem w rękach i granie z Samem. Cała drużyna zapomniała o sobotnim treningu – choć Deanowi się wydawało, że specjalnie nic o tym nie wspominali – więc wszyscy spędzili dzień na jakże produktywnym nic-nie-robieniu. Sobota - mimo bólu głowy, na który żadna tabletka nie chciała pomóc – minęła mu całkiem przyjemnie. Przez większość czasu grał z Bobby’m w karty, ucząc i siebie i jego nowych trików. Później dołączył do nich Sam Nie-Lubię-Grać-W-Karty Winchester, który zaczął się przekonywać do gry dopiero wtedy, gdy zaczął ogrywać średniozaawansowanego gracza Deana, a potem samego Mistrza Karty – Bobbiego. Starszy Winchester ciągle komentował swoją przegraną z niewiele młodszym bratem „Głupi i początkujący mają farta”, a wielkolud Sammy śmiał się z jego frustracji klepał go po ramieniu – niby lekko, chociaż blondyn mógłby przysiąc, że robił to z całej siły. Więc, tak, sobotę mógł zaliczyć jako najlepszy dzień na kacu.

W niedzielę wieczorem musiał grać sam ze sobą, bo do Sama przyszedł kolega – jakiś Adam. Chucherko, myślał, identyczny jak Mike. Gdy Dean odcinał głowę wampirowi w jakiejś grze, zadzwoniła Charlie i oświadczyła mu, że wpadnie do niego bo chce pogadać. Nie ukrywał radości. Zawsze się cieszył jak miał się spotkać ze swoją rudą przyjaciółką.

Nie minęło dużo czasu, a Charlie była już u niego z popcornem i newsem.

- Gilda przyjedzie za miesiąc do Kansas, bo chce się ze mną spotkać. Ta dziewczyna jest taka idealna – krzyknęła, otwierając paczkę popcornu, przy okazji rozsypując połowę jej zawartości na jasną kanapę i podłogę. Przegadali pół nocy o tym, jak bardzo ruda się cieszy, że zobaczy swój ideał na żywo i, że Dean też będzie mógł ją poznać. Dean cieszył się z jej szczęścia i oboje jak małe dziewczynki spekulowali na temat ich prawdopodobnie przyszłego związku.

I znów był poniedziałek. Kolejny dzień, którego połowę będzie musiał zmarnować w szkole. Oczywiście nauka była dla niego ważna - tym bardziej, jeśli chciał się wybrać do wymarzonego collage’u – ale kto wymyślił, żeby siedzieć w niej pół dnia? Ah… no tak. Przecież to ostatnia klasa liceum.

Blondyn wstał już o piątej. Zdążył się przyzwyczaić do czterogodzinnego cyklu snu, do którego wpędziła go jeszcze niegdyś bezsenność, chyba o profilu zaawansowanym, bo zdarzały się razy, gdy nie spał całą noc a cały następny dzień był niesamowicie zmęczony, lecz wciąż nie śpiący. Wciągnął na siebie szare dresy i tą samą ciemną bluzę, co niedawno na spotkanie z Charlie (bo po co brać świeżą i czystą, skoro i tak idzie się spocić?), wsunął wygodne, sportowe buty i wyszedł z domu tak, by nikogo nie obudzić.

Na początku było mu chłodno, ale w końcu, gdy robił drugie kółko po obwodzie parku koło szałtu, jego ciało silnie się rozgrzało. Biegał spokojnie po parku, starając się skupić na czymś innym, niż swoich myślach, czyli na dźwięku szurania gumowej podeszwy jego butów o małe kamyczki, które wyznaczały drogę. Przyjemny, świeżo unoszący się zapach rosy nad parkiem dawał poczucie energii, które zbytnio wypełniło jego ciało. Zaczął biec szybciej.

No szybko, biegnij, to i tak nie wyjdzie z twojej głowy. Będziesz mieć ten obraz na powiekach za każdym razem, gdy zamkniesz oczy.

Więc biegł, jak mu podpowiadały myśli. Coraz szybciej i szybciej. Przed oczami z każdym mocnym uderzeniem buta o twardą ziemię robiło mu się ciemniej. Dech zaczął ulatywać mu z płuc, bezpowrotnie, nieosiągalnie unosząc się w powietrze. Przez chwilę mu się zdawało, że próbuje go dogonić; odzyskać. Nie zauważył nawet, jak wybiegł z parku. Nie potrafił określić, kiedy znalazł się pod Cichym Domem. Po prostu biegł.

Stał jak wryty, wgapiając się w starą posiadłość. Omijał wzrokiem okien, choć coś podpowiadało mu, żeby spojrzał w to jedno, konkretne, na drugim piętrze po środku. Westchnął ciężko, praktycznie się przy tym dusząc. Niepewnie wyciągnął rękę w stronę płotu odgradzającego porośnięty liśćmi budynek. Zatrzymał ją w połowie drogi, lekko zaciskając dłoń w pięść. Po chwili zacisnął drugą. Zastygł tak na chwilę. Wyglądał jak posąg. Nie ruszał się, nie mrugał,  mogłoby się nawet wydawać, że przestał oddychać.

Prawie niewidocznie pokręcił głową i w końcu przyłożył płasko dłoń do płotu. Stało się to, czego się spodziewał; to, czego nie chciał, by się stało. Wszystkie emocje, jakie czuł, gdy był w piątkową noc w środku tego domu powróciły, a jego umysł dusił się nimi. Przerażenie i niewiedza wypełniły go całego, a on miał nadzieję, że te uczucia zaraz z niego wypełzną; wypłyną razem z potem. Te uczucia zdecydowały się go kurczowo trzymać i, najwidoczniej, bardzo się u niego zadomowiły. Przez chwilę mu się zdawało, że jeśli odsunie rękę od tego płotu, wszystkie te zbędne – według niego – emocje ulecą i dadzą mu spokój. Ludzki umysł lubi sobie czasem pożartować.

Zabrał rękę z ogrodzenia, chowając ją szybko do głębokiej kieszeni bluzy. Naprawdę ci się zdawało, że to ci pomoże?, spytał go głos, tkwiący gdzieś głęboko w środku jego głowy, szyderczo z niego drwiący. Odsunął się o krok, unosząc wzrok. Spójrz tam. Wiesz, że chcesz, namawiał go. Ten głos brzmiał trochę jak… jego ojciec. Zostawił jego i Sama niecały rok po tym, jak ich matka spłonęła w pożarze, który ktoś - podobno specjalnie - podłożył w budynku, w którym pracowała. Od tamtej pory, dnia po dziesiątych urodzinach Deana, Winchesterami zajmuje się dobry przyjaciel ich ojca – Bobby. Traktuje ich jak własne dzieci, chociaż jego sposoby wychowywania jeszcze wtedy dziesięcio- i ośmiolatka potrafiły czasem być drastyczne. Na pytanie „Tata po nas wróci?” za każdym razem odpowiadał „Ja nawet nie wiem, czy on jeszcze żyje”. Przynajmniej dzięki temu wychował ich na twardych mężczyzn.

Dean postąpił tak, jak rozkazał mu głos w głowie. Spojrzał w okno na drugim piętrze – te od pomieszczenia, w którym widział tego gob… faceta. Zrobił to mimowolnie i z przerażeniem, które uszło z niego dopiero, gdy tam popatrzył. Westchnął głęboko, gdy nikogo tam nie zobaczył i odkaszlnął parę razy, zdzierając sobie zziębnięte gardło jeszcze bardziej. Jego ciało po chwili odwróciło się w drugą stronę, jednak wzrok wciąż miał w miarę granic możliwości oparty na oknie. W końcu spojrzał przed siebie – w odpowiednim momencie, prawie wszedł w ścianę – i zaczął biec. Tym razem spokojnie. Głos, który słyszał w głowie odszedł. Miał nadzieję, że na dobre.

Wrócił do domu i od razu skierował się w stronę łazienki. Zdjął z siebie lepiące się ubrania i wziął szybki prysznic, próbując zmyć z siebie do końca wszystkie emocje, których istnienie przypomniał sobie podczas dzisiejszego biegu. Ciepła woda działała teraz tak kojąco, że gdyby nie ta pieprzona bezsenność, z pewnością zasnął by pod prysznicem. Przez chwilę stał nieruchomo, ciesząc się chwilą, jednak nie miał zbyt wiele chwil, więc chcąc nie-chcąc wyszedł spod prysznica i szybko wytarł się ręcznikiem, wkładając na siebie flanelową, granatową koszulę w czarną kratę i zwykłe jeansy.

Poszedł w stronę kuchni, a kropelki wody z niedokładnie wytartych włosów opadały mu na czoło. Zaglądał co chwilę to do lodówki, to do szafek, aż w końcu zdecydował się na wafelek.

- Dwie sprawy – powiedział Sam, który właśnie wszedł do pomieszczenia z uniesionym palcem, a blondynowi się wydawało, że ten jeszcze się do końca nie obudził. – Będziesz gruby. To jest niezdrowe, zwłaszcza na śniadanie – burknął, zabierając mu praktycznie całą przekąskę. – A po drugie, mam nadzieję, że nie wycierałeś się moim ręcznikiem?

- Sam, masz siedemnaście lat i dalej jesteś prawiczkiem. Wciąż się zastanawiasz dlaczego? – zaśmiał się niewiele starszy brat i przez chwilę się z nim siłował, starając się odebrać mu z powrotem swój batonik.

- Co ty w ogóle gadasz! Robiłem to już setki razy!

- Wcale nie – zaśmiał się znów Dean.

- No dobra… Ale mam zamiar zrobić! – wytłumaczył się, wyrywając bratu w ostatnim momencie przed gryzem wafelek i wyrzucając go do kosza. – Zjedz coś normalnego – rozkazał obojętnie, wychodząc z kuchni.

Reszta poranka minęła mu zwyczakmoe. Zrobił omlet, który jego brat uznał za „prawie normalny” i Sam naciskał, by pomógł mu się jakoś ubrać, bo ktoś mu się podoba i chce się pokazać. Dean przez chwilę zrzędził, że ten zachowuje się jak panienka i, że ludzie nie lubią go za to, jak się ubiera, tylko za to, jaki ma charakter.

- Ale to nic złego, wyglądać dobrze i mieć niesamowitą osobowość – zażartował, a w jego głosie nie było słychać żadnej pruderyjności. Po niecałych piętnastu minutach byliby już gotowi do wyjścia, gdyby tylko Sam nie szukał swoich perfum przez jeszcze jedne piętnaście minut.

 

Na godzinę przed lekcjami drużyna rugby spotkała się pod monopolowym na rogu Avenue. Nie wiedzieli, dlaczego w tym miejscu zawsze się spotykali. O wiele wygodniej dla każdego z nich byłoby spotkać się przy wejściu do parku obok szałtu.

- Hasz? No ty chyba żartujesz – zaśmiał się głośno blondyn, gdy razem z Samem i Charlie doszli pod monopolowy, gdzie Ash i Cole już na nich czekali. – Ash, ty naprawdę będziesz to palić przed lekcjami?

- Ja już nie jestem Ash.

- To kim jesteś? – Dean nie wiedział, czy on sobie z niego żartuje, czy mówi poważnie.

- Od dzisiaj wszyscy mi mówicie Hasz. Okay? – upewnił się, ale nikt nie zareagował. Nie było zgody, odmowy, czy nawet zwykłego skinięcia głową. – Ale jak moja mama będzie obok, to mówcie normalnie – spojrzał na swoje buty, nie wiedząc dlaczego udając smutek, a reszta zaczęła się z nim śmiać.

Charlie i młodszy Winchester poszli sobie coś kupić. W końcu nie będą siedzieć w szkole przez całe siedem lekcji głodni. Po niedługim czasie doszli do nich jeszcze Benny, Balthazar, Crowley i Gabriel, czyli ekipa była pełna. No prawie…

- A gdzie Mike? – spytał Crowley, kopiąc po drodze jakiś kamyczek.

- Nie ma go z wami? – spytała Charlie wychodząc na chwilę ze sklepu, bo zapomniała portfela. Od razu zerknęła na Deana. Będą problemy…, pomyśleli oboje, a ruda znów weszła do sklepu.

- Myśleliśmy, że wrócił z wami wczoraj do domu – wyjaśnił Baltazar.

Wszyscy mruczeli coś pod nosem i spoglądali po innych. Wszyscy myśleli, że inni sobie z nich żartują. Po chwili doszedł do nich Sammy z ryżowymi waflami – bo przecież on niezdrowych rzeczy nie je – kilkoma jabłkami i butelką wody. Nie będą spędzać całej godziny pod sklepem. Wyruszyli w podróż do magicznego miejsca, czyli na boisko położone pośrodku jakiegoś podwórka, niedaleko ich szkoły, które właściwie nie było w żadnym stopniu magiczne. Połowa z nich zajęła miejsce na ławce. Druga połowa musiała stać.

- Jak się trzymasz, stary? – spytał Dean, przyglądając się Bennemu z troską.

- Lekkie zadrapanie, ale nie mam zielonego pojęcia, jak sobie wbiłem ten pieprzony nożyk w brzuch – zaśmiał się, upijając łyka soku Charlie.

- Mieliście kaca? – Gabriel zmienił temat i wstał z ławki, chcąc puścić na swoje miejsce Charlie. Nie ukrywał, że mu się podobała, tak samo, jak ona nie ukrywała, że nie jest zainteresowana. On był zdołowany, a ona była lesbijką i nic nie mogli na to poradzić.

Rozmowa się kleiła, zwłaszcza Haszowi, który wziął już parę dymków swojego niezwykle działającego sposobu, na to, jak przetrwać dzień bez zbędnego denerwowania się z powodu zwykłych idiotów, z którymi musiał się w tej szkole męczyć. Godzina zleciała im naprawdę szybko i trzeba było się zbierać na lekcje.

Weszli po wysokich schodach do szkoły. Byli dziesięć minut przed czasem. Rozdzielili się i rozeszli po wielkiej szkole, której do tej pory nie znali na pamięć i poszli do swoich klas. Dean zajął miejsce sam, w ostatniej ławce. Ziewnął cicho, podpierając twarz na dłoni, a do oczu napłynęły mu łzy. Jego prywatna reakcja łańcuchowa za każdym razem, gdy ziewa. Przymknął oczy, starając się nie myśleć o tym, co wciąż nieprzerwanie cisnęło mu się na powieki za każdym razem, gdy je przymrużał. W sali był tylko on, Cole, który siedział w pierwszym rzędzie, powtarzając materiał na dzisiejszą lekcję i jeszcze kilka osób, których imion nawet nie znał. Nikt nie uznałby ich za kujonów, bo generalnie większość się ich bała, z nie do końca znanego im powodu, ale również dlatego, że oni po prostu nie byli kujonami. Mimo, że zdecydowana część osób uczęszczających do tego liceum to, najprościej mówiąc, idioci, potrafili zrozumieć, że ktoś może lubić alkohol i zdawanie do następnych klas z dobrymi ocenami.

Deanowi niesamowicie mocno zależało na tym, by zdać do wymarzonego collage’u. Jak z resztą, miał nadzieję, każdemu z nich. Już dawno zostało powiedziane, że jeśli któryś z nich nie dostanie się do szkoły, do której wybiera się każdy z nich, ich drogi szybko się rozejdą. To nie ich wybór. Tak po prostu będzie. Zawsze tak jest.

Dlatego każdy z nich tak zakuwał i starał się zbierać jak najwięcej dobrych ocen, czasem łamiąc prawo i wpisując sobie samodzielnie. Żaden z nich nie chciał się rozstawać. Drużyna to drużyna i powinna być razem, a jeśli któryś z nich by się nie dostał, oznaczałoby to, że nie starał się wystarczająco i nie specjalnie zależy mu na ekipie. Blondyn nie wyobrażał sobie, że któremukolwiek z nich mogłoby nie zależeć na drużynie. Wszystkie te małe rzeczy przeważały nad ich przyszłą znajomością. To było takie… nieprzyjemnie obślizgłe uczucie.

Otworzył oczy dopiero, gdy zadzwonił dzwonek. Przeciągnął sobie palcami po twarzy i obejrzał się po pomieszczeniu. Nie mógł, kurwa, uwierzyć w to, co widzi. Po drugiej stronie sali siedział sobie pieprzony Michael Milligan, jak gdyby nigdy nic. Możliwe, że wrócił do domu później, niż gdy przyszli Dean i Charlie, i dobrze, że się znalazł, ale żeby, do cholery jasnej, nie dał nikomu nic znać? Kolejny idiota.

Nie miał czasu, żeby do niego podejść i zagadać, czy może raczej porządnie opieprzyć za sprawianie, że się o niego niepotrzebnie martwili, bo nagle znikąd wparował Henry. Był jednym z najbardziej wyluzowanych nauczycieli w całej szkole, ale nie pozwalał, żeby ktoś przeginał na jego zajęciach. Dean sam sobie nie mógł sobie na to pozwolić, przecież musiał mieć wzorowe zachowanie i jak najlepsze oceny. Opieprzy go na przerwie. Ta, na pewno. Zaczekaj moment. Głos w głowie zdawał się być pobudzony i szorstki.

Po dłuższej chwili do sali lekcyjnej wparowało dwóch policjantów. Był jeszcze jeden, zerkający dyskretnie do środka przez szeroko otwarte drzwi.

- O co chodzi? – spytał nauczyciel, podając dłoń każdemu z mężczyzn. Deanowi się wydawało, że zaraz uśnie na siedząco.

- Szukamy niejakiego… – policjant numer jeden o całkiem długich, ciemnych włosach, które zdołał ukryć pod czapką wyjął z kieszeni małą karteczkę i rozejrzał się po pomieszczeniu. – Dean Winchester, obecny?

- Obecny! – krzyknął. Szybko zrobił się niesamowicie zmęczony i senny, przez co zdawało mu się, że nauczyciel sprawdza obecność.  

- Świetnie, pójdzie pan z nami – policjant numer dwa podszedł do niego i gwałtownie go podniósł, przyciskając do ławki i zakładając kajdanki na odgięte do tyłu ręce. Wszyscy obecni na sali, włącznie z Michaelem, przyglądali się całemu zdarzeniu z niedowierzeniem, a Dean nie miał pojęcia, co ma o tym myśleć. Nie wiedział nawet, co się dzieje.

- Przepraszam, a o co chodzi? Bo wydaje mi się, że nie możecie ot tak sobie wyprowadzać mi ucznia z ważnych zajęć – zirytował się Henry i poruszył brwią.

- Pański uczeń jest oskarżony o zaatakowanie człowieka na tle rozboju z użyciem broni – oświadczył zwyczajnie policjant numer jeden, a nastolatek, którego silnie trzymał za kajdanki zaczął się wyrywać i krzyczeć, że nie ma pojęcia o co chodzi i chce adwokata. Policjant numer dwa pomógł koledze utrzymać chłopaka w spokoju, zatrzaskując kajdanki na jego dłoniach mocniej, tak, żeby wżynały mu się w skórę.

- Do widzenia – pożegnali się uprzejmie i porywczo pociągnęli pochylonego Deana, wyprowadzając go z sali.

- Oby nie – odparł nauczyciel, a po całej klasie rozbiegł się dźwięk zamykanych drzwi. 

Forward
Sign in to leave a review.