Cichy Biały Dom

Supernatural
F/F
F/M
M/M
G
Cichy Biały Dom
Summary
"- Podobno były dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Oni włamali się do Cichego Domu i widzieli rodzinę Miltonów jako ostatni. Parę dni później przyjechała jakaś kobieta z dzieckiem, przyjaciółka rodziny czy coś takiego i zaczęła się wydzierać. Ktoś zadzwonił po policję. W środku było pełno krwi, głównie Anny - dziesięcioletniej dziewczynki i jej rodziców, ale nie pamiętam jak im tam było. Podobno nie oczyścili miejsca zbrodni, bo sprawa wciąż jest nierozwiązana, a tam mogą być poszlaki, które przeoczyli wcześniej. Ciał do tej pory nie odnaleziono."
All Chapters Forward

Wycieczka

Na komisariacie umieścili go w małym pomieszczeniu do przesłuchań. W środku było dokładnie tak, jak przedstawiają to w filmach. Po środku stół, krzesło przytwierdzone do podłogi i lustro weneckie na jednej z szerszych, ponuro-szarych ścian. Siedział tam ponad godzinę z jedną ręką przykutą kajdankami do nogi od stołu, jakby był jakimś seryjnym mordercą. Wiedział, że po drugiej stronie lustra obserwował go jakiś psychiatra. Jego zadaniem było stwierdzić po ruchach i minach Deana, jak się czuje i czy udaje, że tego nie zrobił, czy po prostu sam to wypiera. O ile w ogóle coś zrobił.

W końcu przyszedł jakiś facet. Żaden z tych, którzy byli po niego w szkole. Ten nawet nie wyglądał jak policjant. Miał na sobie luźną, niebieską bluzę i jeansy. Opadł na krzesło po drugiej stronie stołu i wyciągnął ze swojej niewielkiej torby dwie małe butelki wody, po czym podał jedną blondynowi, przesuwając nią po stole. Dean spojrzał na niego z niepewnością i wolną ręką chwycił butelkę.

-  Jestem Jacob Talley – przedstawił się promiennie. – Ale możesz mi mówić Jake. - Blondyn kiwnął głową.

- Dean…-

- Winchester. Wiem. I zakładam, że wiesz, czemu tu jesteś?

- Podchwytliwe – zaśmiał się chłopak. - Nic nie zrobiłem Bennemu. To mój przyjaciel. Nie zrobiłbym mu krzywdy. Nigdy.

- Chcesz znać pełne zeznania świadka? – odkaszlnął pytając. Dean ponownie pokiwał głową. – Zarzuca ci się-

- Wiem, co mi się zarzuca. Chcę znać zeznania – odpowiedział spokojnie z lekkim uśmiechem.

- Nie przerywaj mi. – Mężczyzna spojrzał na niego surowo. Nie był już tak miły, jak na początku. -  Jesteś oskarżony o zaatakowanie człowieka na tle rozboju z użyciem broni. Świadek zeznał, iż widział, jak wyciągałeś z kieszeni pewien scyzoryk, który podobno zawsze przy sobie nosisz i wbiłeś go w brzuch ofiary, gdy upewniłeś się, że nikt nie widzi. – Dean zdumiał się, a Jake kontynuował. – Później zauważyłeś krew na jego koszulce. Udawałeś, że nie wiesz, skąd się wzięła i opatrzyłeś go, najprawdopodobniej dlatego, że nie chciałeś, by grupa z którą tam byłeś zaczęła cię podejrzewać. Powiedz, jaki miałeś cel? Jakie były twoje zamiary?

- Nie zrobiłbym mu krzywdy – powtórzył swoje wcześniejsze słowa.

- Co chciałeś osiągnąć przez dźganie kolegi w brzuch?! – krzyknął, próbując sprowokować Deana.

- Ile razy mam jeszcze kurwa powtarzać?! Nic mu nie zrobiłem! – warknął. Prowokacja się udała.

- Aha, czyli teraz też nie masz przy sobie scyzoryka? – Blondyn milczał. – Dawaj go – rozkazał zimno Jacob. Dean po chwili cichego odwlekania sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej grubej bluzy i przyjrzał się nożykowi. Coś mu podpowiadało, że nie dostanie go już z powrotem. Niechętnie podał go Jacobowi.

- J M D S? – Mężczyzna przeliterował wygrawerowane na uchwycie scyzoryka litery.

- John, Mary, Dean, Sam – wytłumaczył Dean. – Inicjały.

- Dźgnąłeś kolegę scyzorykiem, na którym jest grawer inicjałów imion twoich martwych rodziców? – zdziwił się, nieświadomie przesadzając z prowokacją. Dean spojrzał na niego z mordem w oczach, co lekko przykuło uwagę psychiatry, który go obserwował. Blondyn nazwał go skurwysynem, później się nie odzywał i nie odpowiadał na pytania, nawet na niego nie patrzył. Jake zagroził mu, że jeśli nie będzie się bronić, to psychiatra sądowy zapewne szybko uzna go za winnego.

W pomieszczeniu przez jeszcze może pół godziny słychać było tylko Jacoba. Wciąż zadawał pytania, co parę minut mu grożąc, że jeśli się nie przyzna to i tak zostanie ukarany, bo tak, a Winchester wciąż siedział w ciszy, słuchając - jego zdaniem - głupoty, która wylewała się z tego mężczyzny galonami. Nie rozumiał toku myślenia tego człowieka. W końcu ktoś po niego przyszedł, jakiś policjant. Dean przez niedomknięte drzwi był w stanie usłyszeć, jak facet dostaje srogi ochrzan. I dobrze.

Po niedługiej chwili, którą chłopak spędził na obracaniu butelki wody w ręce, bo nie miał nic lepszego do roboty,  do pomieszczenia wszedł jakiś inny mężczyzna i… Bobby. Od razu uścisnął dłoń swojego opiekuna i skupił uwagę na kimś kto, jak się okazało po rozmowie wstępnej, nazywa się Frank Devereaux i przesłucha go w normalnych warunkach.

- Talley zostanie ukarany obniżeniem posady za traktowanie pana w ten sposób. To nie pierwszy taki przypadek w jego wypadku. Nie jest u nas na porządku dziennym takie zachowanie, nawet wobec podejrzanych. Wybaczą państwo jego zachowanie – poprosił, luzując trochę granatowy krawat. Deana przez chwilę zastanawiało, dlaczego ten cały Frank im o tym mówi tak otwarcie. Nie zastanawiał się długo, a do jego głowy szybko wpadło zdanie „są szczerzy, bo oczekują tego samego”. Więc był z nim całkowicie szczery.

Frank zadawał pytania, na początku proste i krótkie, na które w większości dało się odpowiedzieć tak lub nie. Bobby wszystkiemu się przyglądał, nie dając poznać swoich uczuć po kamiennej ekspresji twarzy. Potem przeszedł do trudniejszych, obserwując ruchy i zachowanie blondyna. Pytał między innymi o dokładny przebieg zdarzeń z całego wieczoru, zaczynając od wygranej meczu do powrotu do domu. Dean przez cały czas czuł się pożerany wzrokiem przez opiekuna i Franka. Przesłuchanie nie trwało długo, w odróżnieniu do poprzedniego, z którego i tak nic nie wyszło. W końcu Bobby sam zadał Deanowi pytanie, czy naprawdę to zrobił.

- Jeśli twierdzi, że tego nie zrobił, to nie zrobił. On nie potrafi kłamać, zwłaszcza mnie. A gdyby się do tego dopuścił, sam bym go tu zaciągnął – wyznał starszy mężczyzna z pełną powagą i całkowitą szczerością. Bobby był szanowaną w tym niewielkim miasteczku osobą. Ba, należał do Rady. Frank nie miał podstaw, by mu nie wierzyć.

Do pomieszczenia wszedł psychiatra sądowy, który przez całe oba przesłuchania dokładnie obserwował Deana. Wysoki, przystojny mężczyzna w okularach chciał załatwić podstawowe sprawy, jakie do niego należały. Zadał parę pytań, których blondyn miał już na dziś cholernie dość, a było zaledwie po jedenastej.

 Po niedługiej naradzie Franka, psychiatry i jakiegoś policjanta Dean dostał oświadczenie, że może iść do domu. Dobre sobie, bez jego scyzoryka? Nie wyobrażał sobie wyjść stąd bez swojej własności. Nie chodziło o znaczenie materialne. Musiał mieć go z powrotem. I mógł się cieszyć, że jego opiekunem był tak wspaniały człowiek jak Bobby, który przeprowadził z psychiatrą i Frankiem długą rozmowę. Wyznał, że chłopak dostał ten scyzoryk od ojca na cztery dni przed wybuchem śmiertelnego pożaru w pracy jego matki. Że niecały rok później, dzień po dziesiątych urodzinach blondyna odszedł, zostawiając go pod opieką Bobbiego i zdradził, że nożyk jest naprawdę istotnym przedmiotem w życiu Deana.

- Będę mieć na ciebie oko, młody – obiecał (zagroził?) psychiatra, oddając mu scyzoryk. Wcześniej zrobili testy, by wykryć, czy znajduje się na nim krew Bennego. Szkoda tylko, że tak długo będą musieli czekać na wyniki. Amerykanie są przecież mądrzy, inteligentni, szybko działają. Mogliby wymyślić jakąś lepszą aparaturę do tego typu rzeczy, pomyśleli przelotnie chyba wszyscy, którzy kiedykolwiek musieli zajmować się tego rodzaju sprawami.

Podczas powrotu mini-ciężarówką Bobbiego, Dean nie mógł przestać myśleć o tym, kto mógł złożyć te fałszywe zeznania. Przez jego umysł nie mogła przelecieć żadna osoba, nikogo nie podejrzewał. Najgorszym okazało się, gdy uświadomił sobie, że to musiała być jedna z osób, które były wtedy na ognisku razem z nim. Ale mógł wykluczyć ze swojego grona potencjalnych podejrzanych Charlie i całą drużynę, a byli tam tylko oni. Chyba, że ktoś ich podglądał.

I wtedy przyszło mu do głowy coś, o czym nie do końca chciał sobie zdać sprawę. To mógł być ten koleś, którego spotkał w Cichym Domu. Może ukrył się w lesie i ich obserwował, a jak usłyszał, że idą do tego domu, postanowił zrobić im kawał. I to może mogłoby się udać, gdyby rzeczywiście tak było. Jednak wszystko, co tam zobaczył wydawało się być zbyt szczere i prawdziwe. Koleś musiałby być jakimś niesamowitym aktorem, by tak dobrze udawać. W dodatku te świecące oczy…

Po chwili coś uderzyło Deana od środka. Ból, jaki poczuł był porównywalny z walnięciem młotkiem w brzuch. Przypomniał sobie słowa Jacoba z przesłuchania i próbował je jakoś przetworzyć. „Martwych rodziców”, powiedział wtedy. Oboje martwych. Nie mówił tylko o jego mamie. Chodziło mu też o… Jego ojciec jest martwy? Czyli nie wyjechał? On się po prostu… zabił? Dean przez chwilę czuł, jak wszystkie odczucia migotają w jego umyśle. Gdzieś głęboko w jego głowie zapaliła się niewielka, czerwona lampka, zwiastująca przesilenie złych emocji. Szum obił się o jego uszy i poczuł nagłe ujście wszystkich uczuć. Przerażenie, smutek, irytacja – wszystko w jednej chwili odeszło. Została mu jedynie zimna obojętność.

Gdy dojechali, blondyn zwyczajnie wysiadł z wozu, a na jego twarzy, jak zawsze, był lekki, zadziorny uśmiech. Nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział z czego zdał sobie sprawę. Zwłaszcza Sammy. To by go chyba zabiło. Więc się uśmiechał. W końcu jakie miał wyjście?

Do końca dnia zachowywał się jak zwykle – żartował ze wszystkiego, rozmawiał i wyglądał normalnie. Grał z Samem w planszówkę, w którą często grali, gdy byli młodsi. Nikt niczego nie podejrzewał. No, prawie. Wieczorem przyszła Charlie, by po raz kolejny zrobić Deanowi własne, prywatne przesłuchanie. Tym razem nie o Cichy Dom, a o to, dlaczego grupka policjantów zabrała go z lekcji, w dodatku zakuwając go w kajdanki i wyprowadzając jak jakiegoś zabójcę.

- Nie wierzę, że mógłbyś zrobić coś takiego – oznajmiła, gdy Dean wszystko jej opowiedział. Pominął oczywiście wątek z martw… z ojcem. – Nie potrafiłbyś tego nawet tak zrobić.

- Tak czyli jak?

- Tak precyzyjnie.

- Uważasz, że byłbym złym nożownikiem?

- Nie chcę się nawet przekonywać na ten temat. – Zaśmiała się głośno, jeszcze bardziej rozkładając się na jego łóżku. – Na pewno tego nie zrobiłeś – powiedziała, bardziej do siebie niż do niego, po czym wyjęła ze swojego niewielkiego, skórzanego plecaka początkowo dwie puszki Jacka Danielsa z colą.

I tak siedzieli. Popijali whisky rozmawiając na te bardziej i te mniej powszechne tematy. Później bawili się w Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, odrzucając wszystkie niemożliwe sugestie tego, kto mógł to zrobić. Kto mógł zrobić taką krzywdę Bennemu, a potem wrobić w to jego. Z grona potencjalnych podejrzanych Dean znów wykluczył wszystkich, co zaczęło już mieszać mu w głowie, a Charlie zastanowiła się nad jednym nazwiskiem, o którym zapomniał wspomnieć blondyn. Starała się go słuchać, zwracać uwagę na słowa. Na ich sens i przesłanie, jakie każde zdanie za sobą niosło. Jednak te krótkie imię wyryło się w jej umyśle, nie chcąc dać upustu, nim komuś o tym nie powie. A tym kimś mógł być tylko i wyłącznie jej przyjaciel.

- Dean… - zaczęła. To już drugi raz, gdy musiała mu coś uświadomić, bo sam się nie domyślił. Choć właściwie sama nie była pewna tego, co miała zamiar powiedzieć. – Nie, żebym wyciągała pochopne wnioski czy coś, ale Benny i Mike mieli małą sprzeczkę. Michael zniknął, a tu nagle Benny krwawi i nie wiadomo, co się dzieje. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Nie, żebym wyciągał pochopne wnioski, ale ty też miałaś wczoraj małą sprzeczkę z Michaelem. Masz szczęście, że dobrze cię znam i wiem, że nie mogłabyś go tak sobie wkręcić w coś takiego, ale nie można nasuwać takich wniosków, jeśli nie ma się pewności.

- Ale ja nie mówię, że jestem na sto procent przekonana, że tak jest. Ja tylko kombinuję, a jego nie mogę wykluczyć z grona podejrzanych.

- Mike to chudzielec. Chucherko. Wiele by przeciw Bennemu nie zdziałał. Mi się wydaje, że Benny drasnął się gdzieś, tak, jak mówił. Chłopaczyna nic nie pamięta, tak się upił. Może mieć przez to teraz problemy. – Dean pokręcił głową. – Ktoś się pewnie naoglądał filmów kryminalnych, teraz bawi się w anonimowego świadka i tyle.

Na chwilę umilkli, a Dean chwycił długiego, czerwonego żelka, które przyniosła ze sobą Charlie. Wolno go przeżuwał, rozglądając się po swoim przyciemnionym pokoju.

- Zostajesz na noc. Już trochę za późno, żebyś wlokła się sama do domu – oznajmił, jak zerknął na zegarek. Była już prawie druga.

- Dean, mieszkam dom obok. O tam, widzisz? – wskazała przez okno na bok błękitnego domu z rozbawionym zrezygnowaniem. – Ale okay, zostanę.

Charlie przebrała się w przymałą już koszulkę Deana z logiem jego, niegdyś jeszcze, ulubionego zespołu i ułożyła się wygodnie, pozwalając mu się objąć. Miała na tyle szczęścia, że znalazła przyjaciela, który rozumie jej orientację, nie próbując jej mimo wszystko zmienić, jak było z kilkoma poprzednimi. Blondyn nawet nie miał zamiaru tego robić. Ich stosunki między sobą były niespotykane - coś pomiędzy brat i siostra, a stare małżeństwo. Idealnie. Pocałował ją delikatnie w czoło i otulił kołdrą. W tą noc było całkiem chłodno.

Ruda obudziła się o wiele wcześniej od Deana. Zdążyła wziąć prysznic i razem z Bobbym przygotować chłopakom śniadanie. Miała z nim bardzo dobre kontakty. Gdyby kiedyś wszystko pomiędzy jej opiekunką i opiekunem Winchesterów poszło dobrze, teraz może byliby szczęśliwą rodziną. Jednak Jody znów dała się zwieść fałszywej nadziei, jaką lubił robić jej były mąż, którego wciąż chcąc-niechcąc darzyła uczuciem. Bobby nigdy nie pojął, dlaczego dawała się manipulować temu człowiekowi. Miał jedynie kilka teorii.

Nie mieli dziś szkoły. Rada Miasteczka zdecydowała, że rokrocznie, raz w miesiącu będą organizować wycieczki dla młodzieży i studentów. Właśnie dziś, w ten promienny wtorek był jeden z tych dni. Charlie wybierała się na tę wycieczkę  i wyszła jeszcze za nim Dean wstał. Lubiła paranormalne i nadnaturalne tematy, a wycieczka nosiła tytuł „Nie z tego świata”. Miała na celu wprowadzić ochotników w świat miejscowych legend i mitów. Nawiedzone miejsca, duchy i UFO chyba od zawsze były jej konikiem.

Dean wolał zostać w domu, robiąc coś tak produktywnego jak… zwykłe nic. Leżał na dużym łóżku, patrząc to na swoje puchary i medale w gablocie naprzeciw, to na plakaty ulubionych zespołów wiszące nad biurkiem. Bobby, jako wieloletni członek Rady Miasteczka miał wystarczająco pieniędzy, by zapewnić chłopcom życie w dobytku. Nie rozpieszczał ich, ale mieli nawet więcej, niż potrzebowali. W domu rodzinnym, jeszcze za życia jego matki, jego rodzice nie mogli sobie pozwolić na wiele przyjemności. Chłopcy często nie dostawali tego co chcieli, bo zwyczajnie Johna i Mary nie było na to stać. Początkowo, gdy byli dziećmi mieli im to za złe. Teraz rozumieją, że mimo niewygód rodzice dobrze ich wychowywali. Przynajmniej nie wyrośli na materialistycznych dupków, rządnych „więcej niż więcej”.

Przyglądał się całemu swojemu pokojowi. Biurko z ciemnego drewna, obok siatkowy kosz na śmieci, potem szafka na bieliznę, zaraz nad nią półki z trofeami… Często mówił Bobbiemu, że docenia to, co dla nich robi, ale same słowa nie oddawały jego wdzięczności.

Wyciągnął rękę w stronę regału obok łóżka, sięgając po piłkę do rugby. piłkę. Z autografem Connera Smitha – gracza Kansas City Blues – jego idola, grającego w jego ulubionej, miejscowej drużynie. Podrzucał ją, myśląc o wczorajszych słowach Charlie, które paplała już chyba przez sen. Gilda ma przyjechać do niej o wiele szybciej, niż planowała poprzednio. Nie wiedział dlaczego, ale on sam nie mógł się doczekać aż ją pozna. Ruda wydawała się być niesamowicie podniecona faktem, że jej potencjalna przyszła dziewczyna może ją odwiedzić. Że mogą się spotkać, w dodatku tak szybko.

Rozmyślania blondyna przerwał dzwonek jego telefonu. Heat Of The Moment rozebrzmiało głośno w pokoju. Dean odebrał po dłuższej chwili śpiewania i energicznego ruszania rękami i głową do rytmu. Tak. Ruszania. Bo raczej nie można było nazwać tego tańcem. Zaśmiał się sam do siebie, odbierając.

- No hejka, Dean! Słuchaj, nie wiesz może, czy twój braciszek ma jakąś dziewiczo- albo dziko-różową bluzeczkę? Bo pilnie potrzebuję – powiedział głośno Gabriel, przekrzykując szum, chyba tworzony przez jakichś ludzi.

- Dwa pytanka – powiedział zdziwiony blondyn, przymrużając oczy. – Dlaczego uważasz, że Sam miałby mieć coś takiego?

- A to już nie twoja sprawa – parsknął radośnie.

- No dobra, nie chcę wiedzieć. Jeszcze jedno: na jaką cholerę ci różowa koszulka?

- Ej, ej. Nie koszulka, tylko bluzeczka – poprawił go. – Taka obcisła, najlepiej w serek.

- Dean, powiedz mu coś – usłyszał z słuchawki Winchester.

- Crowley?

- A kto? On mnie ciągnie na jakąś paradę gejów – jęknął chłopak do telefonu kolegi.

- Gabe, czemu idziesz na paradę gejów? – spytał, robiąc dziwną minę. – Przecież nie jesteś gejem.

- Ale mógłbym być. A gdybym był, to chciałbym, żeby mnie wspierali.

- Zabierz mnie stąd – stęknął Crowley, przedłużając każde słowo.

- Nie jęcz. Już takie parady są lepsze, niż jakieś durne zwiedzanie niby-nawiedzonych miejsc – zaśmiał się. Cholera, on od zawsze był jakiś zbyt wesoły.

- Ale będzie wyzwanie.

- Ciekawe jakie?

- Podobno w każdym z tych miejsc będzie jakieś zadanie. W Cichym Domu też. Dean tam ostatnio był i mówił przecież, że nic tam nie było, więc chciałem się podjąć tego wyzwania – mruknął Crowley, po chwili znów zrzędząc, bo Gabe kazał mu ubrać tęczowy, błyszczący szal. Blondyn słuchał ich rozmowy, chociaż żałował, że nie rozłączył się chwilę temu. Teraz musiał wyobrazić sobie Crowleya w tęczowym szaliku.

- Rada Miasteczka się zgodziła, żeby ktoś tam wchodził? – zdziwił się. – Przecież mówiliście, że sprawa jest dalej nierozwiązana, a tam śmierdzi i-

- Nie ubiorę żadnego szalika! Zabieraj to! – krzyknął poirytowany Crowley, przerywając Deanowi.

- Nie myślałeś o zgodzie, gdy tam wchodziłeś. Przewodnicy wycieczki zapewne też o tym nie myślą. Ważne, żeby był rozgłos i atrakcje – odpowiedział poważnie Gabe, wciąż podtykając koledze szal. Dean sprostował, że ani on, ani Sam nie mają żadnej różowej bluzki. Gabriel znów go poprawił tym swoim impertynenckim tonem: – „Bluzeczki! Nie bluzki”. Tym zakończyli rozmowę.

Podrzucał piłkę i zastanawiał się, dlaczego Gabriel pomyślał, że Sam w ogóle miałby mieć coś takiego, jak różowa koszul… uhm, bluzeczka. I o co mu chodziło z tym „to już nie twoja sprawa”. Sammy nie specjalnie przepadał za różem. Zwłaszcza dziewiczym, czy tam dzikim. Chyba, że było coś, o czym Dean nie wiedział…

Zastanawiał się tak nad tą – jak uważał – głupotą, dopóki go coś w końcu nie naszło. Szybko zerwał się z łóżka, włożył czarną, sportową kurtkę i wyleciał z domu, bez słowa wyjaśnienia na pytanie Bobbiego gdzie on tak pędzi.

Forward
Sign in to leave a review.