Cichy Biały Dom

Supernatural
F/F
F/M
M/M
G
Cichy Biały Dom
Summary
"- Podobno były dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Oni włamali się do Cichego Domu i widzieli rodzinę Miltonów jako ostatni. Parę dni później przyjechała jakaś kobieta z dzieckiem, przyjaciółka rodziny czy coś takiego i zaczęła się wydzierać. Ktoś zadzwonił po policję. W środku było pełno krwi, głównie Anny - dziesięcioletniej dziewczynki i jej rodziców, ale nie pamiętam jak im tam było. Podobno nie oczyścili miejsca zbrodni, bo sprawa wciąż jest nierozwiązana, a tam mogą być poszlaki, które przeoczyli wcześniej. Ciał do tej pory nie odnaleziono."
All Chapters Forward

Oczy

Dzień zleciał mu szybciej, niż przewidywał, a mecz poszedł lepiej, niż się spodziewał. Faktycznie Yellow Fever byli tak dobrzy, jak wszyscy mówili (czy może raczej ostrzegali), ale zdecydowanie nie byli lepsi od Chilly Hunters, której Dean, jako kapitan, po raz kolejny na meczu wykazał się umiejętnościami przywództwa, ustawiając chłopaków w dobrych miejscach i mówiąc, jaką taktykę ma stosować każdy z nich. Wszyscy działali z radami Deana, poza Michaelem. Stracili przez niego trzy czy cztery punkty. Wynikiem końcowym było 23:13 dla drużyny chłopaków, więc wygrana i tak była ich. Choć, właściwie, chodzi o sam fakt nieudolnej samodzielności Michaela. Benny chciał go w pewien sposób ukarać, nie pozwalając mu iść z nimi świętować zwycięstwa z mimo wszystko całkiem wysoką przewagą punktów, jednak Dean skwitował jednym zdaniem zamiar przyjaciela: Jesteśmy drużyną, gramy razem i trzymamy się razem. Nikt nie usłyszał, jak po tych słowach wyszeptał krótkie „Nawet z takim idiotą jak on”.

Po pomeczowym, chwilowym rozejściu się do domów na wzięcie prysznica i zjedzenie czegoś na szybko, spotkali się pod sklepem monopolowym, znajdującym się najbliżej ich umówionego miejsca – niewielkiego lasu na końcu ulicy Avenue. Nikt nie miał jeszcze dwudziestu jeden lat, a co najwyżej starannie podrobiony dowód. Starsza pani – sprzedawczyni w sklepie – jakby niedowidziała, że dowód był widocznie fałszywy, a jego posiadacz Alfie trząsł ze strachu, że ta może wezwać policję, gdy tylko zauważy. Lecz, najwidoczniej, dziś jest ich szczęśliwy dzień; wygrali mecz z naprawdę dobrą drużyną, a i alkohol kupili bez najmniejszych podejrzeń ze strony ekspedientki.

Gdy weszli do lasu, a dokładnie do ich miejsca - tego nad jeziorem - znów doceniali ten, mogłoby się wydawać, specjalnie wyrobiony okręg pustki wolnej od drzew, za to z leżącymi po środku kłodami wokół wypalonego ogniska. To miejsce było niezwykłe. Drużyna rugby zawsze traciła tu na chwilę swoją męskość i twardość, zamieniając je na wrażliwość i uznanie. Korony drzew byłyby w stanie sięgnąć co najmniej sześciopiętrowego budynku, a może i wyżej. Nieduże jezioro co lato dające ochłodę każdemu z nich, w jesień i wiosnę pozwalające na łowienie ryb, a w zimę zgadzające się na jeżdżenie na jego tafli lodu wydawało się być najbardziej przyjaznym, bliskim jeziorem. Te miejsce było przepełnione wspomnieniami, tymi z wczoraj, jak i tymi sprzed dziesięciu lat, kiedy jako dzieciaki wspinali się po drzewach, czy huśtali się na doczepionych do gałęzi sznurach. To miejsce było niesamowite.

Pogoda idealnie sprzyjała spędzeniu nocy pod gwiazdami. Lekkie podmuchy ciepłego wiatru w późną wiosnę dawały orzeźwiające uczucie rześkości, a temperatura w nocy nie zmuszała nawet do założenia bluzy. Dean, Benny, Cole, Alfie, Michael, Crowley i Ash byli już na miejscu, rozkładając wielki namiot z kilkoma pokojami, długim i szerokim korytarzem. Robili to wszyscy, poza małym, grupowym buntownikiem – Mike’em.

- A gdzie te dwa barany, tak właściwie? – krzyknął Crowley, próbując wbić w ziemię kołek ściągający namiot.

- Masz na myśli Gabriela i Baltazara? – spytał Alfie, przyglądając się zakupionej dla Crowleya czerwonej paczce długich, mocnych Marlboro.

- Nie, Bonny i Clyde’a. No a kogo on może mieć na myśli? – zaśmiał się Dean.

- Ej, ej, ale Bonny i Clyde’a to ty nie wyśmiewaj – oburzył się Benny, jeden z ich najwierniejszych fanów.

- Mniejsza z tym. To gdzie oni są?

- Mówili coś o darmowym alkoholu od ich wujka, pewnie po to poszli – oznajmił wszystkim Ash, wyciągając z kieszeni lufkę do papierosa, aczkolwiek wypełnioną czym innym.

- Ash, ty znowu palisz ten hasz? – spytał Cole, po chwili doznając olśnienia. – Chyba wymyśliłem ci ksywkę – zaśmiał się.

Ash powoli przytaknął, a na jego twarzy pojawił się szeroki, leniwy uśmiech.

- Ash-Hasz. Podoba mi się – wybuchnął śmiechem, odginając się do tyłu i wskazując na niego palcem. Przypominał Toma Gordona wskazującego w niebo, nim rzuci piłkę.

- Nie pieprzcie. Skupcie się na namiocie – zirytował się Benny, widząc, że chłopaki powoli zaczynają zapominać o wykonywanej czynności.

Wszyscy natychmiastowo skoncentrowali się na rozkładaniu namiotu i u prawie każdego z nich zawitała myśl „im szybciej zrobię, tym szybciej skończę”. Crowley w końcu dostrzegł wzrok Alfiego, który spoczywał na paczce jego papierosów. Niechętnie poczęstował go jednym, mówiąc, żeby nie popełniał tego samego błędu, co kiedyś on i nie zaczynał palić, bo to auto-trucizna i nic dobrego nie przynosi. Alfie przyglądał się papierosowi, obracając go w palcach, a w głowie miał wewnętrzną walkę. Chciał wiedzieć, jak to jest. Z drugiej strony po słowach kolegi chęć na papierosa mu przeszła. Westchnął, wręczając go z powrotem Crowley’owi, który sam włożył go między wargi, odpalając, od razu zaciągając się i wypuszczając nikły dymek.

- Dobrze robisz – pochwalił go, szturchając w ramię.

Żółto-szary, rozłożony już namiot wyglądał lepiej, niż myśleli, że będzie wyglądać. Wszyscy weszli do środka, sprawdzając, czy każdy się zmieści i ile jest pomieszczeń. Słońce powoli zachodziło, jednak temperatura ani trochę nie opadła. Gdyby nie komary, byłoby idealnie.

- Może jakieś piwko? Chyba sobie zasłużyliśmy – uznał Dean, wyciągając z reklamówki butelkę trunku.

- Może najpierw pójdziemy po drewno? A nie, już chcecie chlać – zdenerwował się Michael. – Zawsze tak jest! Muszę wszystko robić sam! Nie obchodzi was to, czy będzie nam ciepło, czy będzie coś w nocy widać, ani czy-

- Cholera, no! Mówiłem, żeby nie przyłaził! – krzyknął Benny, wbijając w niego poirytowany wzrok.

- Ale tak jest, no kurczę. Przecież zaraz będzie ciemno i nie pójdziecie w ogóle, bo zaczniecie się wykrę-

- Skoro ci tak zależy, królewno, to idź z kimś po drewno. – Benny podszedł do niego, a ich twarze dzieliło maksymalnie dziesięć centymetrów. - Wszyscy rozkładaliśmy ten wielki, pieprzony namiot, a ty miałeś nas w dupie, nie pomogłeś nam – warknął.

- Co tu się odpierdziela? – spytał głośno i radośnie Gabriel, stając nagle obok namiotu.

- Gabe! W końcu jesteś. Słuchaj, mam-

- A może poszlibyśmy jakąś ekipą? W końcu podobno jesteśmy drużyną – przerwał Ashowi Mike.

- Niespodzianka, suczki. – Charlie wyskoczyła zza drzewa z butelką wina w uniesionej wysoko dłoni.

- Jeszcze tej lesbo-szmaty tu brakowało – szepnął pod nosem Michael z nadzieją, że nikt go nie usłyszał. Nie miał szczęścia.

- Ej, zważaj na słowa – uprzedził go Winchester, patrząc na niego intensywnie poddenerwowanym wzrokiem.

Zapadła chwila ciszy, a atmosfera była napięta jak, jakby to powiedział Benny, gumka od gaci Mike’a. Ten przypatrzył się każdemu z nich, a homoseksualnej Charlie przyjrzał się z obrzydzeniem. Na jego twarzy widniało proste pytanie: Jak możesz? to obrzydliwe.

- Idę po drewno, jeśli ktoś ma ochotę niech pójdzie ze mną.

Cole pokręcił głową i po chwili wyruszył za Mike’em. Benny przyłożył mu przedramię do klatki piersiowej, starając się go zatrzymać.

- Pogadam z tym idiotą – powiedział, a Benny odsunął od niego rękę.

W głowie Deana już widniał obraz, jak Michael dostaje od niego po mordzie. Pieprzony homofob, pomyślał, przecież lesbijki są super.

- Jak mówiłem wcześniej, Gabe! Słuchaj! Mam ksywkę Ash-Hasz! – poinformował go, a Gabriel roześmiał się szczerą radością i zaczął dyskutować kto i jak mu wymyślił taką ksywkę.

Wszyscy rozsiedli się wokół nierozpalonego jeszcze ogniska, a słońce już prawie całkowicie zaszło. Nie minęło piętnaście minut, a każdy wypił już piwo, zaczynając się brać za wino Charlie. Ta jednak nie pozwalała sobie na zabranie jej ulubionego alkoholu. Dała spróbować tylko Deanowi, po kryjomu, tak, żeby nikt nie widział. Ten akurat tego rodzaju alkoholu nie lubił, jego twarz mocno się skrzywiła, a Charls wyszeptała do niego skwaszonym głosem, próbując go sparodiować „za słodkie”.

- Chłopaki, wy nie szliście przypadkiem po jakieś alko do waszego wujka? – spytał Dean, patrząc na reklamówkę z trunkami, za którymi nie specjalnie przepadał. Miał nadzieję, że wzięli coś, co bardziej podejdzie jego kubkom smakowym.

 - No coś-tam mamy - oznajmił zwyczajnie Baltazar, nie chcąc, aby Dean domyślił się, co mu wzięli. Poprosił brata, by ten podał mu jego ciemną torbę.

- Trzymaj - powiedział, podając blondynowi butelkę bourbona.

- "Coś-tam"? To nie jest coś tam - stwierdził, biorąc w rękę ozdabianą butelkę alkoholu. Od razu zabrał się do picia, nie chcąc zwlekać z tym wyśmienitym trunkiem.

Wszyscy siedzieli z piwem, winem, lub bourbonem i zastanawiali się, dlaczego Ash nic nie pije. Najczęściej to właśnie on namawiał chłopaków, aby poszli na piwo, bo ma ochotę a nie chce pić sam. 

- A ty co, abstynenciku? - spytał Benny, biorąc głębokiego łyka piwa. - Nie pijesz nic?

- Mam coś lepszego - odpowiedział chichotając.

- Aha, już czaję. Ash-Hasz, mam rozumieć? - odpowiedział pytaniem, a Ash wybuchnął gardłowym śmiechem, po czym wyciągnął z kieszeni starannie zrobionego jointa. Przyjrzał się mu, po czym wyciągnął rękę w stronę Bennego.

- Co ty, stary, ja nie rozpalam - odmówił młody brodacz.

Ash pochylił głowę, po czym dał go Gabrielowi, który od razu zabrał się za palenie i podał dalej chłopakom.

Każdy miał przymknięte leniwie, czerwone oczy, a alkohol zaczął przyjemnie wchodzić w organizm. Większość z nich była nieźle podpita już po godzinie, włącznie z Deanem, który ciągle gadał o tym, jak cudowne jest to miejsce i wspominał, gdy chodzili tu starą grupą, w której byli tylko Benny, Crowley, on sam i jego młodszy brat Sammy, który od paru lat żartuje sobie, że jego towarzystwo jest „drętwe” i, że woli się spotykać ze swoimi znajomymi. Prawda jest taka, że Sam po prostu źle się czuje w otoczeniu o wiele starszych od siebie osób, którzy grają w rugby i rozmawiają przez większość czasu o sporcie, który nie specjalnie go interesuje.

Rozmyślając i zagadując się nawzajem początkowo nie zauważyli nawet, że Cole i Mike wrócili. Każdy był tak zajęty rozpamiętywaniem starych, dobrych czasów, że całkowicie o nich zapomnieli. Cole, po rzuceniu całej kupy zebranego drzewa na opał koło ogniska, zajął miejsce obok Asha, z którym byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi od lat. Michael stanął z mniejszymi gałęziami i patykami za kłodą, na której siedzieli Dean, Charlie na jego kolanach i Crowley przy nich. Westchnął ciężko, rzucając na ziemię co do tej pory trzymał. Otarł czoło z niewidzialnego potu, ociężale dysząc, jakby właśnie przebiegł maraton z Charlie na barana.

- Co tak sapiesz? – spytał roześmiany Baltazar, prawdopodobnie na niego patrząc. Po tych małych oczach trudno było stwierdzić.

- Natargałem się tego drzewa, nie widzisz? Ciężkie było, zmęczyłem się – westchnął głęboko z oburzeniem.

- Czym się zmęczyłeś? Noszeniem tych… pięciu kijków? Przecież to patyczki, pewnie nawet nie ujdzie tym rozpalić ogniska. Godzinę was nie było, Cole poszedł z tobą pogadać a wrócił z masą czegoś na opał. Ty za to najwidoczniej po prostu strzeliłeś focha i chciałeś sobie iść – warknął Benny. Dzisiaj nie był przyjaźnie do niego nastawiony.

- Tak, cóż, chciałem. Ale Cole powiedział, że idzie ze mną, to co miałem zrobić?!

- Może nie pytać, czy ktoś ma iść z tobą? – zarzucił Gabriel, a Michael spojrzał na niego wzrokiem, jakby właśnie został zdradzony.

- Możesz iść. Już wolałbym pić z tym psycholem z tego spróchniałego, białego domu, niż z tobą!

- Jakim psycholem? – zainteresował się Dean, przerywając swoją rozmowę z Charlie na temat piractwa internetowego. Poczuł niechciany napływ adrenaliny wypełniającej jego żyły.
Wszyscy spojrzeli na niego zszokowani. Są tu codziennie, a on nic jeszcze o tym nie słyszał?

- Wiesz, jak masz ten stary dom oddalony od reszty na końcu Avenue? Ten biały? – spytał brodacz. Kontynuował dopiero po przytaknięciu blondyna. – Tam od paru dni podobno widać przez okno jakiegoś typka, jak się jakoś dziwnie wygina, albo po prostu jak się gapi.

- No i? Może tam mieszka – przypuścił Dean. Poczuł się skołowany. Narobił sobie takiej nadziei, a tu takie coś. Żenada po prostu, pomyślał nikle i wziął łyka kończącego mu się już bourbona.

- Stary, co z tobą – zdziwił się Benny. Wiedział, że Dean nie przepada za takimi tematami, ale żeby być aż tak nieobeznanym… - Tam zamordowano jakąś rodzinę rok temu, pamiętasz?

- Ah, no fakt, coś to było. Może się tam po prostu wprowadził?

- Ta chata jest totalnie splądrowana, nie nadaje się w ogóle do mieszkania – stwierdził. – Może to on zabił tą rodzinę? – zarzucił, a cała grupa się zaciekawiła.

- Co ty pieprzysz? – zdumiał się Winchester. – Wierzysz w te brednie?

Cisza zdawała się trwać nieskończoność, a Dean zaczął się bać odpowiedzi. Benny nie wierzy w byle co. Ale z drugiej strony jakiś opętany, wyginający się psychol, gapiący się przez okno, zamieszkały w domu, w którym zamordowano rodzinę nie brzmi specjalnie wiarygodnie.

- Coś musi w tym być – stwierdził z powagą, jaka mu towarzyszyła tylko przy groźbach i na meczach. – Ale jeśli ty w to nie wierzysz, to może pójdziesz to sprawdzić? – zaproponował uśmiechając się. Wiedział, że Dean może się teraz bać. Nie zrobił tego złośliwie, zrobił to, żeby było ciekawie.

- Okej, no. I tak nikogo ani niczego tam nie ma – wyszczerzył się, wierząc w swoje słowa.

Po dłuższej chwili byli już na miejscu. Kłótnie o to, czy ktoś tam może być ustały zaraz po tym, jak stanęli przy porośniętej krzakami bramie wejściowej budynku, zwanego - jak Dean dowiedział się po drodze - Chichym Białym Domem.

- Widziałeś go już wcześniej? - spytał Crowley, a Dean nie był pewien, czy to pytanie było na poważnie. Najszybsza droga do ich ulubiongo miejsca prowadziła obok Cichego Domu. Oczywiście, że go już widział. Czasem na jego widok nawet ciarki potrafiły przebiec jego ciało. Po prostu wygądał srasznie, do tego ta cała historia jak z horroru. Lecz wciąż nie wierzył w opowiastki jego przyjaciół i dzięki alkoholowi, trawce i silnej adrenalinie pływającej w jego żyłach, niczym dzieciak w basenie, wciąż był w stanie tam wejść.

Gdyby nie bourbon, to pewnie by się na to nie odważył. Nie jest typem osoby, która wszystkiego się boi, ale ten dom, jego przeszłość i plotki na temat tego całego psychola były po prostu... przerażające.

- Na drugim piętrze podbno jest ta słynna Lalka Anny. Weźmiesz ją - oznajmił, czy może raczej rozkazał Benny, wcześniej naradzając się z chłopakami. Gdyby Charlie tu byla, pewnie wymyśliłaby coś lepszego. Jednak Dean wolał, by Mike nie zostawał sam w nocy w lesie, w dodatku z taką ilością akoholu, który nie współgrał z jego słabą głową. Dlatego właśnie poprosił przyjaciółkę, by go pilnowała.

Na twarzy Deana pojawił się odważny uśmieszek, który miał za zadanie ukryć nagłe przerażenie, które poczuł, gdy zdał sobie sprawę z tego, co zaraz zrobi. Pewnie przeskoczył płot odgradzający zarośnięty mchem budynek. Popatrzył na okno, znajdujące się na piętrze, podświadomie licząc na to, że jednak kogoś tam zobaczy. Miał ciekawe życie, ale taki mały wątek z, na przykład, prawdziwym nawiedzonym domem byłby interesującym dodatkiem. Wiedział, że niepotrzebnie się nakręca. Przerażenie powoli przeganiało adrenalinę, zajmując jej miejsce. Nie mniej jednak śmiało popchnął wielkie, machoniowe drzwi, po czym odwrócił się za siebie. Spojrzał na chłopaków, którzy chichrali się pod nosem jak małe dzieci. Winchester wzruszył ramionami i uśmiechnął się, wciąż ukrywając przestrach. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi, czego po chwili żałował. Z wielką przyjemnością otworzyłby je z powrotem, ale nie chciał wyjść na tchórza. 

W środku było tak ciemno, że ledwo coś widział. Zamknął oczy, starając się przyzwyczaić do ciemności. Czuł roznoszący się, przykry zapach śmierci. Mimo takiego upływu czasu, wciąż dało się tu wyczuć smutny strach przed agonią i mylną nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Dobrze znał tą woń, jednak nie wiedział skąd.

Westchnął głęboko, starając się uspokoić zbyt mocno bijące serce i otworzył oczy. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, był widok na... jadalnie? Wygląda jak jadalnia. Łuk ścienny, niegdyś pewnie pięknie ozdobiony, na pewno przypominał gzyms starego budynku.Teraz jednak widniały na nim wątrobiane plamy krwi, a na ścianie obok odchodzące płaty pistacjowej farby były dobijająco przygnębiające. Podszedł bliżej i dotknął ściennych zdobień. Smutek był w tym domu niemal namacalny.

Rozejrzał się, czego zaraz pożałował, jak chyba każdego ruchu i gestu w tym domu. Wszystkie meble, doszczętnie zniszczone, piękny żyrandol z kryształami odbijający światło księżyca, dziurawy fotel, barierka schodów, lalki na niskim regale, tapeta w piękne kwiaty, w połowie zdarta - to wszystko w zaschniętej krwi wyglądało... tragicznie. Jeden z najbardziej przykrych widoków, jakie w życiu ujrzał. Zaczął nucić jedną z piosenek Bon Joviego, aby się odstresować i skupić na czymś innym, niż na tym przykrym widoku.

Ruszył w stronę schodów. Skrzywił się, gdy stając na drugim stopniu usłyszał skrzypienie, brzmiące jakby ktoś jeździł paznokciami po tablicy. Wszedł na górę, śledząc palcami tapetę w kwiaty, a schody zdążyły wydać z siebie jeszcze mnóstwo nieprzyjemnych, ale na szczęście mniej irytujących, dźwięków. Na piętrze było ciemniej. Nie było żadnego okna, żadnego światła, a on nie miał nawet telefonu, aby rozjaśnić sobie trochę pomieszczenie. To był główny, piętrowy korytarz.
W rogu balustrady zauważył coś, co teoretycznie mogło być lalką. Choć, właściwie, mógł to być też jakiś misiek, stojak na biżuterię, lampka, cokolwiek. Mimo wszystko chwycił, co tam było i poobracał parę razy w dłoniach. W dotyku jak lalka, pomyślał.
To była ostatnia, logiczna myśl, jaka mu przyszła do głowy.

Usłyszał dźwięk skrzypienia podłogi, którego nie wydał on. Odłożył lalkę na miejsce. Gdyby nie pochłonięte promile, na płochliwy dźwięk najprawdopodobniej dobiegający z pokoju na końcu niewielkiego korytarza, pewnie by się wystraszył, chwycił Lalkę Anny i wyszedł. Jednak wszystko, co był w stanie zrobić, to cofnąć się na jedynie parę kroków, stając przed schodami. Nasłuchiwał, mając nadzieję, że tylko mu się to zdawało, albo wyobraźnia ze strachu płata mu figle. 

Usłyszał jeszcze jeden dźwięk - dziwny pisk. Nie był w stanie określić, co go wydało.

- Pieprzyć to - szepnął do siebie. Pieprzyć lalkę, chłopaków, udowadnianie czegoś, dokończył w myślach. Zdążył zejść do połowy schodów, a to, co usłyszał następnie, wywołało u niego już nie przerażenie, a zarówno strach, jak i chęć pomocy. Mimo, iż miał tatuaże, pił, palił trawkę, czasem lubił łamać prawo i używać niecenzuralnych słów, był pomocnym i dobrym człowiekiem. Wiele ludzi, w tym jego przyjaciele i rodzina, której już nie ma, mu to powtarzali. On natomiast przeczył. Według niego bycie pomocnym powinno być odruchem, nie cechą. A on ten odruch po prostu miał. Poczuł potrzebę pomocy nawet teraz, sam nie widząc komu, w tym przeraźliwym domu.

Działając jakby przeciw sobie ruszył z powrotem na górę. Nie wiedział, co miał zamiar zrobić. Stanął przy balustradzie, upewniając się, skąd dobiegał ten... płacz. I faktycznie, dochodził z pokoju na końcu korytarza. Podszedł, najbardziej bezszelestnie jak potrafił. Był szczerze zadowolony, że udało mu się podejść do drzwi, a podłoga ani razu nie zaskrzypiała.

Białe, zdobione (chyba jak wszystko w tym domu) drzwi, na których - jako jedynych - nie było krwi. Ściągnął twarz i patrzył na nie zdziwiony, tracąc czas. Zaraz będą coś podejrzewać, bo za długo już go nie ma. Co, jeśli zaraz ktoś po niego przyjdzie? Nie wiedział czemu, ale wolał, żeby nikt po niego nie przychodził. Chyba stracił jasność umysłu.

Chociaż, w sumie... Może chłopaki specjalnie sprzedali mu tą bajeczkę? Może zgadali się już wcześniej, chcąc zrobić mu kawał? Przez chwilę był przekonany, że tak właśnie jest, jednak wciąż stał, patrząc na wejście do pokoju. Bo, właściwe, skąd Benny mógł wiedzieć, gdzie jest ta lalka? Skąd mógł wiedzieć, że jest cała we krwi? Ale z drugiej strony, jak mógł tutaj wejść? Przez szparę w drzwiach widział kraty w oknie. Gdyby któryś z nich miał tu wejść, musiałby to być Alfie - najszczuplejszy z nich. A szczerze wątpił, aby boi-dupa Alfie wszedł do tego domu.

Drzwi lekko uchylone, a Dean dostrzegł wątłą, posturę, skuloną pod ścianą. Ścisnął oczy, błagając w myślach, by drzwi ten ktoś nie był psychopatycznym mordercą, który zaraz rzuci się na niego z tasakiem i popchnął lekko drzwi. Był to mężczyzna - jak stwierdził Dean, gdy co nieco mógł już dostrzec. I na pewno nie był to żaden z nich.

- Ruszaj się tam, stary! - usłyszał nawołujący głos Benny'ego. - Nie mamy całej nocy!

Teraz już miał pewność, że to nie kawał, a on naprawdę jest w domu, z kimś, kto mógłby go za chwilę bez skrupułów zamordować, tak samo, jak została zamordowana ta rodzina. A może to ten cały morderca?

Zobaczył szybki ruch postaci. Ukrył się za ścianą, by mężczyzna go nie zauważył. Gdy zerknął z powrotem do pomieszczenia, nikogo już tam nie widział. Orientalnie uchylił szerzej drzwi, dziękując w myślach, że przynajmniej one nie skrzypiały. Niepewnie przekroczył próg, stając już przy drzwiach. Ujrzał wychudzonego mężczyznę, bez koszulki i butów, kucając zerkającego przez okno, jakby chciał, żeby nikt go nie zauważył. Szlochał, szeptając coś pod nosem, jednak Dean nie rozumiał co takiego to było. Rozejrzał się po pokoju. Po prawej stronie pomieszczenia leżał zniszczony materac i cienki, poszarpany koc. Może to bezdomny, zastanowił się. Po lewej stronie pokoju był fotel na biegunach z jedną, wielką plamą krwi na jego oparciu. Popatrzył z powrotem na mężczyznę, który, gdy Dean nie zwracał na niego uwagi, odwrócił się, wciąż kucając pod oknem. Patrzył na blondyna spłoszonym wzrokiem, a ten, nie wiedząc czemu, wystraszył się go.

- Nie! Proszę, zostaw mnie! Zostaw, proszę! - krzyczał mężczyzna, po tym, jak Dean ponownie na niego popatrzył. Osunął się po ścianie do kąta, napierając na nią tyłem, jakby chciał się w niej ukryć. Zacisnął powieki, z których momentalnie wylały się łzy, a z ust uleciał szloch.

- Spokojnie - powiedział blondyn, nie wiedząc czemu podchodząc bliżej. Uniósł ręce, chcąc pokazać, że nie ma zamiaru mu nic zrobić. - Nie zrobię ci krzywdy - obiecał.

- Zostaw mnie! Zostaw, proszę! Zostaw! - błagał mężczyzna coraz ciszej, a głos łamał mu się przez płacz na każdym słowie. Dean nie znosił dźwięku łamiącego się głosu, a przy tych słowach - w dodatku kierowanych do niego - to mogła być kumulacja jego pojęcia okropieństwa. Chłopak nie pomyślał o tym człowieku jako psycholu, ani nic w tym stylu, chociaż miał pełne prawo, by to zrobić. Wiedział, że powinien był stamtąd wyjść. Blondyn bał się bruneta, brunet bał się blondyna, nie było więc potrzeby tam dłużej stać i straszyć go jeszcze bardziej.

- Na prawdę nic ci nie zrobię, nie -

"Nie bój się" chciał powiedzieć, jednak to co zobaczył przelało czarę przerażenia, sprawiając, że Dean uciekał stamtąd jak poparzony. Zdążył na szczęście chwycić Lalkę Anny. Szybko zbiegł po schodach, przeskakując dwa stopnie na raz. Ostatni raz rozejrzał się po domu, obiecując sobie, że nigdy już tu nie wróci. Uspokoił oddech i trzęsące się ręce, i wyszedł ze sztucznym uśmiechem na twarzy.

Ciężko było mu szczerze określić, jak się czuł. Roztrzęsiony, spłoszony, wystraszony, zdziwiony, ale i podekscytowany. Znów czuł adrenalinę, która tym razem pomieszała się ze strachem. Minie chyba trochę czasu, aby lęk całkowicie z niego uszedł.

- Łap - rozkazał, przerzucając lalkę przez płot i po chwili samemu przez niego przeskakując. Nie daj nic po sobie poznać, Winchester.
Alfie rzucił się, by złapać ciemnowłosą dziewczynkę z porcelany, jednak rzut najwidoczniej był skierowany do Bennego. Młody brodacz popatrzył z podziwem na laleczkę, potem na sztucznie dumniego z siebie Deana.

- O stary, ja bym tam nie wszedł - wyznał z pewną powagą Alfie, na co Dean odparł zwykłe "Wiem".

- Coś tam tyle siedział? - spytał zaciekawiony Crowley, a Benny wciąż jak zaczarowany przyglądał się lalce, oblepionej zaschniętą krwią.

- No wiesz - zaczął, niepewny co powiedzieć i przestąpił z nogi na nogę. - Szukałem tej jego, pieprzonej laleczki - kiwnął głową na Bennego, drapiąc się po tyle głowy. Nie wiedział, dlaczego skłamał, ale jego podświadomość mówiła mu, że zrobił dobrze.

- I co? Było tam coś? - spytał Cole.

- Chyba ktoś - poprawił go Crowley. - Nie nakręcaj się.

Ash przewrócił oczami.

- Nie ważne! Było tam coś? Ktoś? - spytał Hasz zirytowany.

- Przestańcie się nakręcać i pieprzyć głupoty - roześmiał się blondyn, a w głowie zawitała mu fałszywa myśl, że nie mówienie prawdy to nie kłamstwo. - A ta lalka to czyja jest?

- Anny. Znasz pełną historę tego domu? - zapytał Crowley, a gdy Dean pokręcił głową, zaczął mówić. - Podobno były dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Oni włamali się do Cichego Domu i widzieli rodzinę Miltonów jako ostatni. Parę dni później przyjechała jakaś kobieta z dzieckiem, przyjaciółka rodziny czy coś takiego i zaczęła się wydzierać. Ktoś zadzwonił po policję. W środku było pełno krwi, głównie Anny - dziesięcioletniej dziewczynki i jej rodziców, ale nie pamiętam jak im tam było. Podobno nie oczyścili miejsca zbrodni, bo sprawa wciąż jest nierozwiązana, a tam mogą być poszlaki, które przeoczyli wcześniej. Ciał do tej pory nie odnaleziono. FBI podejrzewa, że ktoś je zjadł - oznajmił, a cała grupa splunęła z obrzydzeniem. - Albo, że ktoś je spalił, ale nie mają na to żadnych dowodów - skończył.

- Stary, skąd ty wiesz to wszystko? - zaciekawił się Ash, wydmuchując dymka papierosa. 

- Mój wujek pracuje w FBI przecież. Mówił też, że policja już chyba się tym nie zajmuje, bo jedyne akta leżą zakurzone na półce u nich w biurze.

- Ziomek, twój wujek jest sup-

- Chłopaki! - krzyknęła zdyszana Charlie, biegnąc w ich stronę. - Michael zniknął! - wyznała, gdy zatrzymała się przy nich, głęboko i łapczywie wdychając tlen. Zgięła się, opierając na kolanach, a przed oczami zrobiło jej się ciemno. Miała wrażenie, że zemdleje.

- Jak to "zniknął"?! Charls, miałaś go pilnować! - zdenerwował się Dean.

- No i pilnowałam! On powiedział, że coś tam zostawił przy tej starej ławce, wiesz gdzie? - spytała. Kontynuowała gdy się upewniła, że blondyn na pewno rozumie, o które miejsce chodzi. - No, i jak mu powiedziałam, że pójdę z nim, to już go nie było! Szukałam go wszędzie, ale nigdzie go nie ma! - krzyknęła zrozpaczona.

- Charlie, do cholery! - wrzasnął Winchester.

- Przestańcie się, kuźwa, kłócić jak stare małżeństwo! - rozkazał Cole, po czym zaczął biec w stronę lasu. Wszyscy zrobili to samo co on. Dean, gdy już miał wbiec do lasu, obejrzał się za siebie. Spojrzał na okno, licząc na to, że ktoś tam będzie. Nikogo nie było.

Gdy dobiegli nad jezioro, zauważyli rozpalone już, żywo płonące ognisko i telefon Michaela, ale ani śladu po nim samym. Każdy pomyślał, że pewnie się obraził i poszedł do domu; ale dlaczego nie wziął telefonu? Ani bluzy? Oh, może po prostu się upił i zapomniał. Nikt nie był pewny.

- To moja wina - zadręczała się Charlie. - Nie powinnam była go spuszczać z oczu.

- Spokojnie Charls. Pewnie po tej kłótni poszedł do domu. Jutro odniesiemy mu telefon. Będziesz miała prawo na niego nawrzeszczeć za to, że cię wystraszył. Okej?

- Okej - odpowiedziała Charlie, jednak dziś i tak nie przestanie się przejmować.

Minęła chwila, a Dean zauważył coś dziwnego u jego najlepszego przyjaciela.

- Stary, ty krwawisz? - spytał blondyn pijanego Bennego, patrząc na jego brzuch, na którym była spora plama czerwonej cieszy, której widoku miał już na dzisiaj dosyć. Brodacz spojrzał w dół i szczerze się zdziwił. 

- Musiałem się gdzieś drasnąć - uśmiechnął się, podnosząc koszulkę, a jego słowa przestały być wiarygodne. Rana była naprawdę głęboka. 

Dean wyciągnął z plecaka Alfiego paczkę bandaży, które zawsze tutaj zabierają. Nie raz rozcięli sobie tu stopę, gdy najpierw tłukli butelki, wrzucając je do wody, a potem chodzili po szkle. Podał przyjacielowi jeden z największych bandaży, bo jego rana wyglądała naprawdę źle. Pomógł mu owinąć ciało, po czym usiadł na jednej z kłód z resztką bourbona w dłoni. 

Co za wieczór, pomyślał, jeden się gubi, drugi krwawi, i jeszcze ten koleś i jego oczy, świecące na niebiesko i rozjaśniające cały pokój, jak lampkichoinkowe. Cholera.

 

Forward
Sign in to leave a review.