Dancing in the Dark

Supernatural
F/F
F/M
M/M
G
Dancing in the Dark
Summary
Pustka zabrała Castiela. Dean widział to na własne oczy.Wszyscy na całej planecie wyparowali. Już nawet Sam stracił nadzieję.Jack utracił swoje moce, a przynajmniej tak mu się wydaje.A Chuck wciąż pozostaje przy władzy, wciąż bawi się ich życiami...  Ktokolwiek dopuścił do takiego zakończenia zostanie obiektem mojej osobistej wendetty. A więc muszę to naprawić.Akcja rozpoczyna się pod koniec 18 odcinka 15 sezonu Supernatural.
Note
Musimy to naprawić, nie uważacie? Tak piękna historia miłosna i nie miłosna nie może mieć takiego końca. Więc zignorujmy na chwilę, krótszą albo dłuższą, dwa ostatnie odcinki Supernatural i pozwólcie mi napisać je po swojemu.To jest odrobinę starszy one-shot, który powstał zaraz po 15x18. Ale wiecie co, myślę, że idealnie nada się na początek tego czegoś. Jeszcze nie jestem do końca pewna, co to będzie, ale czuję wewnętrzną potrzebę naprawienia grzechów finału Supernatural.
All Chapters Forward

Bo każdy skrawek ciebie zostanie mi zabrany

- Skurwysyn. - szepnął Dean pod nosem. Sam tylko westchnął ciężko, wrzucając swoją siatkę z zaklęciami do samochodu. I tak się nie przydały. I tak nic nie zmienili, i tak niczego się nie dowiedzieli, może poza tym, że Chuck był wystarczająco sadystyczny, by czerpać radość z takiego końca świata.

- Skurwysyn! - powtórzył Dean, kopiąc w pobliski śmietnik, który się przewrócił, rozrzucając gnijącą zawartość po sporym kawałku parkingu. Nie, żeby miało to znaczenie. I tak byli ostatnimi ludźmi w całym wszechświecie.

Odszedł od samochodu i walnął pięścią w ścianę hotelu. Ogarnęła go wściekłość. Powróciła, tak jak zawsze, jak zawsze, gdy Cas... Musiał go odzyskać. Musiał pokonać Chucka. Nie miał innego wyboru.

Z jego knykci kapała krew, gdy po raz kolejny uderzył w ścianę, w której pojawiło się małe wgniecenie. Budynek był pokryty dziwnym, nierównym tynkiem, co zdecydowanie nie pomagało jego ręce.

Sukinsyn. Cholerny, pierdolony... sadysta. Chory pojeb. Jak mógł... jak się odważył...

- Dean? - Sam naprawdę się o niego martwił. Wiedział, że jego brat będzie chwytał się każdej brzytwy, którą tylko rzuci im los, a może raczej Chuck. Wiedział, że Dean jest gotów zagrać w każdą jego gierkę, zatańczyć, jak tylko mu zagra, byle by odzyskać anioła. Wciąż nie zapytał, co dokładnie się stało. Nie wiedział, czy w ogóle chciał wiedzieć.

- Dean! - Tym razem zabrzmiało to bardziej ostro, bo widział, że starszy z nich pogrąża się w ataku złości. - Nie mamy na to czasu. - powiedział, najdelikatniej, jak był w stanie, mimo tego, że nie były to delikatne słowa. Cięły jak brzytwy. Nie mamy czasu ich opłakiwać. Nie, jeżeli wciąż nie znaleźliśmy wyjścia, nie, jeżeli możemy ich jeszcze odzyskać.

Albo może właśnie powinniśmy ich opłakiwać, bo już nigdy ich nie odzyskamy?

Dean obrócił się do niego, nie kryjąc łez, które sączyły się po jego twarzy. Sam nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie. Był całkowicie załamany, stracił już całą nadzieję. Z jego dłoni kapała krew, którą się nawet nie przejmował. Sam podejrzewał, że już nawet nie zwracał uwagi na ból fizyczny. Nie, kiedy wszystko inne bolało tak bardzo.

- Wiem, że straciliśmy wszystko. Ale nie możemy się teraz poddać. - oznajmił Sam, starając się go pocieszyć. Dean posłał mu spojrzenie tak puste, że po ciele Sama przeszedł dreszcz.

- A co nam zostało? - spytał cicho, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi. W tym momencie w Samie coś pękło. Miał już dość udawania, że jest tym silnym, to nie była jego powinność.

- Myślisz, że jako jedyny cierpisz? Straciłem Eileen! - Te słowa miały jeszcze bardziej gorzki smak, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał. A przyznanie tego na głos... było prawie jak tego zaakceptowanie. Jak zgodzenie się na grę Chucka. Jak poddanie się.

- To nie to samo. - odpowiedział Dean, przerażająco spokojny. Zbyt spokojny. Jakby nagle pogodził się z myślą, że już wszystko przegrali i nawet cała jego złość nie jest w stanie tego zmienić.

- Wiem, Dean, to... - Dean pokręcił głową. Przerwał mu wypowiedź, cokolwiek Sam chciał oznajmić, że wie, nie było teraz dla niego ważne.

- To nie to samo. Ty przynajmniej miałeś szansę powiedzieć jej, że też ją kochasz. - Gorycz tych słów ciążyła między nimi przez kilka minut, kiedy żaden nie odważył się odezwać.

Więc to było to, co sprawiło, że Cas był szczęśliwy. Więc to właśnie to ostatecznie złamało Deana. Sam nie mógł powiedzieć, że rozumiał, ale nagle wszystko wydało mu się chociaż odrobinę bardziej klarowne. Ten ból... nie wiedział, jak Dean go odczuwał, ale domyślał się, że był straszny. Co nie zmieniało tego, że on również cierpiał, że on również stracił ukochaną osobę i wszystkich przyjaciół. W tym Casa.

Dean przerwał ciszę, wsiadając do Impali. Nic tu po nich. Nic nie zmienili. Nigdy nie byli w stanie nic zmienić. Ich życie było tylko sztuką napisaną przez grafomana, który uważał się za kogoś godnego tytułu następcy Szekspira, a w rzeczywistości nie potrafił nawet sklecić dwóch zdań, które byłyby koherentne, miały sens i były satysfakcjonujące. Jego wielką tragedią był koniec świata, z którego czerpał radość, zamiast przeżywać katharsis. Był okrutnym sadystą, który chciał tylko patrzeć na jego cierpienie, używając wszystkich wokół niego jako narzędzi tortur, jako pionków w tej chorej grze.

A jednak, stworzył ten świat. Stworzył ćwierkające ptaki, wschodzące słońce, kolorowe liście, pachnące kwiaty. Stworzył puchate psy, łaszące się koty i przepiękne krajobrazy. Stworzył jego przyjaciół, stworzył Sama, Jacka, a nawet Casa. Stworzył wszystkie uczucia. Stworzył ich historię. Jak ktoś tak okrutny mógł stworzyć coś tak pięknego?

Gdy dojechali do bunkra, Dean poszedł prosto do swojego pokoju, nawet nie witając się z Jackiem. Sam musiał wytłumaczyć nefilimowi, że im się nie udało, że Chuck nie chciał zgodzić się na żadne układy. Że właśnie tak mieli umrzeć. Samotni, pozbawieni mocy i nadziei. A potem oboje zasiedli do kolejnych badań, przeszukując po raz kolejny tomy, które znali już prawie na pamięć, z wątłym przeczuciem, że coś przeoczyli. Że przecież Chuck ma swoją księgę, a to oznacza, że da się go zabić. Że przecież Śmierć kiedyś już powiedziała, że gdy nadejdzie czas, skosi i Boga.

*

Łomot. Uderzenie.

- Cas... - Jego imię, wypowiedziane z prawie nabożną czcią, zawierające w sobie niewypowiedziane błaganie.

Uderzenie.

- Cas, proszę cię, wróć do mnie. - Słowa, ciche, dobiegające z tak bardzo daleka, a jednak prawie namacalne.

Nie, nie możesz. Musisz dalej spać. Śpij.

Coś tak głośnego, że niespokojnie się poruszył.

Wybuch. Łomotanie.

Śpij. Nic się nie dzieje. Przyszedł spokój. Już po wszystkim.

Śpij.

Śnij.

Umrzyj.

Poddaj się.

Daj się pochłonąć.

- Ja ciebie też, oczywiście, że ja ciebie też.

Eksplozja jasnych kolorów w całkowitej nicości.

Nie, nie, nie. Musisz spać.

Nie...

Para niebieskich oczu, świecących w ciemności.

Forward
Sign in to leave a review.