
I nawet gwiazdy wydają się tracić kontrolę
Następnego poranka Sam zastał go śpiącego na podłodze, w kałuży rozlanego whiskey, obok stosu pustych butelek. Zastanowił się, czy nie powinien go obudzić, ale nie miał serca tego robić. Spojrzał na stół, by zobaczyć, czy Dean znalazł coś, co mogłoby im pomóc, niestety jego krótka inspekcja nie wykazała żadnych zmian. Wciąż nie wiedzieli absolutnie nic.
Następne dni wyglądały podobnie. Szukali czegokolwiek o bogu i Pustce, ktoś odgrzewał jakąś puszkę, czy inny słoik supermarketowego świństwa, Jack wyruszał na poszukiwania jakiejkolwiek żyjącej istoty, zawsze bezowocne. W nocy Dean pił za dużo, a żaden z nich nie chciał nawet zwracać mu uwagi na to, że to niezdrowe i nie powinien tak sobie radzić z emocjami. Bo bądźmy szczerzy, żaden z nich nie radził sobie z emocjami, a tym bardziej nie radził sobie z ostateczną prawdą: że nikt ich nie zbawi. Cały świat należał do nich. Cały świat, który powoli przechodził zgnilizną, który rozpadał się na ich oczach, ponieważ ostatnie rzeczy, które trzymały go w ryzach, zniknęły.
Dean wychodził z bunkra tylko po kolejne porcje alkoholu. Po dwóch tygodniach wyczerpał zapasy najbliższego sklepu, jego wyprawy robiły się więc coraz dłuższe. Po trzech tygodniach przestał zwracać uwagę na gnijące jedzenie, którego zapach unosił się w każdym lokalu gastronomicznym. Po czterech był gotów się poddać. Był gotów błagać. Był gotów zagrać w grę Chucka, odegrać swoją rolę w jego kolejnym przedstawieniu, zatańczyć, jak okrutny bóg tylko mu każe. Był gotów zrobić wszystko, byle tylko wszystko wróciło do normy. Byle tylko on wrócił. Nawet, jeżeli nie mógłby już wrócić do niego.
Sam nie chciał się na to zgodzić, utrzymując, że mogą jeszcze coś znaleźć, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Odpowiedziało mu puste, zmęczone spojrzenie. Nie tym razem. Tym razem nic nie dało się już zrobić, Sammy. Tym razem muszą się poddać, tym razem nie są ważniejsi niż reszta świata.
Jack tylko skinął głową. Był bezsilny, pozbawiony mocy, wciąż nie rozumiał, co się z nimi stało. Niszczył każdą roślinę, której się dotknął. Nie wiedział, czy to sprawka Chucka, czy Pustki, czy Billie i nie miał pojęcia, co to znaczyło. Wymykał się z bunkra, gdy bracia spali, przekopywał się przez bibliotekę, internet, wszystko, co tylko wpadło mu w ręce. Nic nie dostarczyło mu żadnych nowych informacji, nic nie pozwoliło zrozumieć, co się z nim dzieje.
Tej nocy coś ostatecznie wysiadło w pobliskiej elektrowni i całe miasto straciło dostęp do prądu. Bunkier wciąż się trzymał, dzięki magii i przedpotopowym maszynom, które go napędzały. Dean wiedział, że to nie był przypadek. Wiedział, że Chuck najprawdopodobniej cały czas ich szpieguje, zwłaszcza poza bunkrem i wie o każdym ich ruchu.
W ciemnościach, które rozjaśniał tylko księżyc i wreszcie widoczne gwiazdy, pojechali na przedmieścia. Towarzyszyła im ta przerażająca cisza, do której nie dało się przyzwyczaić. Nie śpiewały już ptaki, nigdzie nie rozmawiali ludzie, nigdzie nie szumiał telewizor, nie dało się słyszeć szczekania psów, hałasu przejeżdżających pojazdów. Nie było już nic poza nimi. Ta myśl była zarówno przerażająca, jak i kojąca. Nie mogli już nikogo stracić. Mogli tylko odbić się od dna i wszystkich uratować. Albo zginąć próbując.
Sam znalazł podejrzany, nigdy nie testowany w praktyce rytuał, który w teorii mógł przywołać boga. Nie miał pojęcia, czy zadziała też na Chucka, gdyż jego opis dotyczył bardziej pomniejszych bóstw z religii poza kręgiem judaistycznym, ale wiedział, że warto i tak go wypróbować. Nie mieli już w końcu absolutnie nic do stracenia. Dean z kolei wiedział, że Chuck już na nich czeka. Że nie odpuści sobie dobrej zabawy, nawet, jeżeli nie planował zgodzić się na ich warunki.
I miał rację. Wyglądał tak, jak zawsze, to znaczy jak facet przeżywający kryzys wieku średniego, który myśli, że założenie marynarki na T-shirt uczyni go eleganckim. A jednak, był najpotężniejszą istotą w całym wszechświecie, twórcą tego całego bałaganu. Lodowato zimne oczy lekko połyskiwały w świetle gwiazd. I tylko one zdradzały, że nie jest człowiekiem. Było w nich coś więcej, coś nieludzkiego. Uśmiechnął się, ale ten uśmiech, podobnie jak jakakolwiek inna emocja, nie dotarł do jego oczu.
- Więc? - zaczął, patrząc jak łowcy wychodzą z Impali. Oczekiwał sarkastycznej odpowiedzi, oczekiwał, że go zaatakują, oczekiwał czegokolwiek, ale nie zrezygnowanego spojrzenia, które rzucił mu Dean. Prychnął, widząc składniki w ręku Sama.
- Że to ma mnie powstrzymać? - spytał kpiąco, wskazując na plastikową reklamówkę, która naprawdę odbierała sytuacji jakiejkolwiek powagi. Sam nie dał się zbić z tropu i tylko spojrzał na boga z nienawiścią. Wciąż nie zaakceptował planu Deana, ale nie mógł nie zgodzić się ze swoim bratem, gdy ten mówił, że w tej chwili nie ma nadziei na inne rozwiązanie. Poza tym, wciąż wierzył, że może Chuck popełni błąd, zrobi coś, co go zdradzi i pomoże im w ostatecznym pokonaniu go.
- Wygrałeś. To koniec tej gry. Poddajemy się. Sam zabije mnie, ja zabiję Sama, zrobimy ci Kaina i Abla, powtórkę z rozrywki. Cokolwiek. Ale musisz ich wszystkich przywrócić. Zwierzęta, ludzi, Casa... musisz go przywrócić. - Dean wydawał się ostatecznie złamany, pomięty, zniszczony. Chuckowi się udało, osiągnął swój cel, co wywołało na jego twarzy jeszcze bardziej złowieszczy uśmiech. Ale to nie było to. To nie było już wystarczające.
- Znacie tą scenę w "Doktorze Faustusie"? Faustus zaczyna się modlić i prosić Boga o litość, gdy jest już zaciągany do Piekła, po całym życiu spędzonym na sprzeciwianiu się jego woli. Nawet nic nie osiągnął, całe jego życie, wszystkie jego decyzje nic nie znaczyły, nie wpłynął na losy świata, tylko spłatał kilka psikusów papieżowi i cesarzowi. Marlow idealnie opisał waszą sytuację. Za mało, za późno. - Wywrócił oczami, patrząc jak Sam zaciska pięść. Jakby mógł mu coś zrobić. Chciał się obrócić i odejść, tylko dla dramaturgii, bo i tak mógł się teleportować, ale z uśmiechem obrócił się ponownie w stronę Winchesterów wskazując na nich palcem.
- I nie myślcie, że wasze zwierzątko domowe, które ma odwagę nazywać się moim wnukiem, cokolwiek wam pomoże. Albo ktokolwiek. Zginiecie tu, sami, opuszczeni przez wszystkich, na umierającej planecie. - Chuck rozejrzał się wokół z czymś, co możnaby było pomylić z rozmarzeniem. Stali przed opuszczonym hotelem w dość mało szanowanej części przedmieścia, w którym zostało popełnione wiele grzechów przeciwko niemu. A przynajmniej tak powiedzieliby mu jego wyznawcy. Nie żeby Chucka to interesowało. Oj nie, dla niego liczyła się tylko rozrywka, którą jego małpiatki na sznurkach były w stanie mu dostarczyć. A zwłaszcza cierpienie tych dwóch małpiatek, które właśnie stały przed nim.
- I co po tym? Co zagłada twój boski plan po tym, jak zniszczysz wszystko, co kiedykolwiek stworzyłeś? - spytał Sam, starając się jakkolwiek na niego wpłynąć. Chuck tylko wzruszył ramionami.
- Stworzę coś lepszego. - odparł i zniknął, rozpływając się w powietrzu, jak to miał w zwyczaju.