
Kiedy przyjdzie zejście, wiesz, że będziesz w żałobie
Kolejnym ruchem, który wydawał się Winchesterom najbardziej logiczny, było przejechanie się po Lebanonie i sprawdzenie, czy dzieciak ma rację i rzeczywiście wszystkich wyparowało. Konkluzja niestety nie była zbyt optymistyczna.
Na drodze i w jej okolicach stały samochody, których kierowcy zniknęli za kółkiem. Część siłą rozpędu wbiła się w przyuliczne budynki, całkowicie rujnując infrastrukturę, lampy, ławki, szklane witryny, reklamy, kwietniki i większość jakże znanego im otoczenia. Hydrant, przy którym zawsze nielegalnie parkował Dean, został roztrzaskany, a z jego ruin powoli wylewała się woda. Sklep, w którym zazwyczaj się zaopatrywali na całe szczęście przetrwał. Już nie raz oszukali tutejszych sprzedawców dzięki umiejętnościom hakerskim Charlie, nie widzieli więc specjalnej różnicy, gdy Sam zdecydował, że przydadzą im się wszelkie zapasy. Poza tym, jeżeli mieli siedzieć w tej sytuacji dłużej, cała świeża żywność i tak by się zepsuła.
Gdy Jack i Sam zajmowali się ładowaniem jedzenia do samochodu, Dean postanowił przeprowadzić inspekcję w pobliskim barze. Oczywiście, spodziewał się, że nikogo w nim nie będzie. I właśnie tego potrzebował. Patrząc na tę dwójkę, widział, jak bardzo zawiódł. Nie tylko ruszył fałszywym tropem, co doprowadziło do tego, że Chuck miał więcej czasu na wymordowanie wszystkich istot żywych (poza roślinami, ale Dean nie był pewien, czy i te długo będą się opierać złości boga) i zabrania Casa, ale też nie było go przy nich, gdy go potrzebowali. Z drugiej strony, Cas też go potrzebował. Ale gdyby tylko został z Samem i Jackiem i pomógł innym łowcom, gdyby tylko nie kierował się złością i nienawiścią, gdyby tylko wiedział, że rana, którą zadał Billie i tak jest śmiertelna...
Gdyby tylko nie wciągnął go z sobą w pułapkę.
W jego zielonych oczach znów wezbrały łzy, choć był pewien, że jego ciało nie było już w stanie wyprodukować żadnych. Jego ręce drżały, gdy patrzył przez oszkloną ścianę na pustą ulicę, wiedząc, że to wszystko jest częściowo jego winą...
Powinien był grać zgodnie z zasadami Chucka. Może powinien był się na to zgodzić. Może powinien był umrzeć, po to, żeby inni mogli żyć. Może powinien być choć odrobinę bardziej jak Cas, może powinien być bezinteresowny, może powinien być...
- Wszystko w porządku? - Jego rozmyślania zostały przerwane przez Sama, który wszedł do baru, sprawdzić, co zajmuje mu tak długo i oznajmić, że Impala została zapełniona zapasami potrzebnymi na najbliższe tygodnie apokalipsy. Jack został na zewnątrz, oparty o jeden z kwietników. Każdy z nich rozumiał, że wszyscy potrzebują teraz chwili na przetrawienie ostatnich wydarzeń. Niestety, nie mieli chwili. Musieli wymyślić jakiś plan powstrzymania Chucka i musieli zrobić to jak najszybciej.
A przynajmniej to wmawiał sobie Sam, żeby nie myśleć o wszystkich ludziach, których nie był w stanie ochronić. Żeby nie myśleć o tym, że Eileen zniknęła, chociaż dopiero co ją odzyskał, że wszystkim, co po niej pozostało, jest telefon z nigdy niewysłaną wiadomością, który spoczywa teraz w jego kieszeni.
- Jest cudownie. - odpowiedział Dean z udawanym uśmiechem. - Wiesz, przyda nam się gorzała skoro mamy siedzieć i myśleć. - dodał, wskazując na pełne butelki za barem. Sam znał go na tyle, by wiedzieć, że to jeden z jego mechanizmów obronnych i wiedział, że może to jest właśnie to, czego jego starszy brat teraz potrzebował, więc powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza. Nie napomknął nawet nic o tym, że alkohol rzadko pomaga im myśleć.
Jack tymczasem siedział na polu, kontemplując dziwną energię, którą wyczuwał od dwóch kwietników stojących po obu stronach wejścia do baru. A przynajmniej chciał myśleć, że to właśnie robi, a nie pogrąża się w coraz to czarniejszych myślach dotyczących przyszłości jego i całej ludzkości i losu jego wybranego ojca. Wiedział, że prędzej czy później to wszystko się wydarzy, że kiedyś wreszcie Pustka postanowi, że nadszedł czas, żeby go zabrać, ale nigdy nie przypuszczał, że będzie to tak szybko. Zawsze miał nadzieję, że uda mu się coś wymyślić, że w jakiś sposób przechytrzą nawet tę istotę, że uda się im wymigać z tego paktu, albo pokonają ją, nim przyjdzie czas zapłacenia tej ceny. Wierzył Castielowi, gdy ten mówił, że będą mieli dużo czasu, więc tym bardziej druzgocąca była dla niego informacja, że to już się wydarzyło. I, przede wszystkim, nie był w stanie pojąć, co sprawiło, że wreszcie był szczęśliwy.
Jeżeli miał być całkowicie szczery, czasem, pomiędzy walką ze swoim własnym dziadkiem, ojcem albo naturą, zastanawiał się, czym było dla Castiela szczęście. Pamiętał moment, zanim zginął i Cas zawarł ten przeklęty pakt, kiedy siedzieli w czwórkę przy stole w bunkrze, rozmawiali i się śmiali, ale nie wiedział, czy to było szczęście dla anioła. Dla niego samego było to zdecydowanie bardzo miłe wspomnienie, obecnie przyćmione i odrobinę zgorzkniałe przez perspektywę późniejszych wydarzeń.
- Cas... nie wiem, czy mnie słyszysz. - zaczął, ale nie wiedział, co miałby powiedzieć. Że jest mu przykro? Że przeprasza, że z jego winy anioła spotkał taki los? Może chciał poprosić, by wrócił, żeby dał mu jeszcze jakąś radę, żeby mu pomógł. Bo czuł się bez niego tak zagubiony, zupełnie jak trzy lata temu, gdy przyszedł na świat, gdy umarła jego matka, a on, osoba, którą wybrał na swojego opiekuna, była martwa.
Gdy odchodził od kwietników, by pójść za Winchesterami do załadowanego samochodu, poczuł dziwną energię, która częściowo wypełniła pustkę, którą czuł w miejscu niedawnej mocy. Ale było to bardzo przelotne uczucie, uczucie, co do którego był całkowicie pewien, że tylko je sobie wyobraził.
Dean zauważył kątem oka dziwną złotą poświatę, którą emanowały rośliny, która zdawała się podążać w stronę Jacka, ale zwalił to na barki żałoby i smutku. Nie chciał dawać samemu sobie fałszywej nadziei, nawet jeżeli był całkowicie pewny, że jeszcze ułamek sekundy wcześniej kwiatki były w pełnym rozkwicie, a teraz zostały z nich tylko uschłe łodyżki.