
Chapter 5
1
Tony spoczywał na szpitalnym łóżku w pozycji półleżącej, dość wygodnie trzymając na uniesionej w górę, zagipsowanej nodze przenośny komputer i pisząc coś na nim zajadle. Był tak pogrążony w pracy, że w pierwszej chwili nawet ich nie zauważył i dopiero, kiedy Peter skoczył ku niemu, najpierw odrzucił od siebie laptopa, a potem przygarnął chłopca zdrową ręką i przytulił mocno.
- Petey! Co tu robisz? Czy ja nadal mam halucynacje? - zapytał na pozór wesoło, ale jego oczy, skierowane na Bucky’ego, miały ostry wyraz. - Nie spodziewałem się, że cię tutaj zobaczę. James, czemu on tu jest?
- Nie miałem wyjścia, pozwól mi…
- Każde rozwiązanie byłoby lepsze, niż ciągnięcie tu mojego dziecka. - Tony był zirytowany i Bucky nawet mu się nie dziwił – co wcale nie znaczyło, że i jego poziom irytacji nie podskoczył w odpowiedzi. Zacisnął zęby i z trudem policzył do dziesięciu. Dobra. Jeszcze z pewnym oporem, ale był w stanie przyznać, że Tony miał gorszy dzień od niego, a to, że zachowuje się wrednie, nie znaczy wcale, że jest wredny, tylko że się martwi o syna. Bo, jasne, zabieranie Petera do szpitala pełnego rannych i umierających ludzi nie było dokładnie tym rodzajem aktywności, w jakim uczestniczyć powinni mali chłopcy, ale co miał z dzieciakiem zrobić? Zostawić go w domu samego?
- No co ty, tato. Przecież Bucky chciał dobrze. Po co na niego krzyczysz? Jakby mnie samego w domu zostawił, to byś jeszcze głośniej krzyczał. - Peter rozejrzał się bystro dookoła, namierzył wieszak i ściągnął z niego kurtkę, w której rozpoznał tę należącą do ojca. - Ubierz się i będziemy mogli stąd iść! Śnieg mocno pada i Jarvis…
- Jarvis? - Tony usiadł na łóżku i skrzywił się, kiedy uszkodzona noga stawiła wyraźny opór. - Co za cholerstwo, myślałem, że już nie ładują pacjentów w gips, są chyba jakieś ortezy…
- To budżetowa placówka, panie multimiliarder – poinformował go Bucky sucho, ale i tak zdradził go uśmieszek w kąciku ust; nie był zły i Tony najpierw wywrócił teatralnie oczami, a potem mrugnął do niego i krótko, mocno ścisnął jego palce. Po chwilowym napięciu znowu było dobrze między nimi. Chociaż Bucky był realistą i nie oszukiwał się, że to dopiero tych napięć między nimi początek – ale i tak dobrze było wiedzieć, że potrafią się uporać choć z jednym.
Małe zwycięstwa.
Bucky odmówił cichą modlitwę dziękczynną w intencji sympatii Petra do niego, bo gdyby ten dzieciak w swojej zwichrowanej logice go nie polubił…
- Jak będzie trochę spokojniej, sam ci zdejmę ten gips i skombinuję wygodniejszą ortezę, ale póki co, działamy z tym co mamy. - Bucky zawahał się przez moment, nie wiedząc, czy Peter zaakceptuje jego bliskość przy swoim ojcu. Co prawda mały wystąpił w jego obronie – co było o tyle zaskakujące, co przyjemne – ale nie zamierzał nadwyrężać tej i tak mocno napiętej, z trudem zadzierzgniętej nici sympatii. - Peter, pomogę twojemu tacie się ubrać, dobrze?
- No przecież zrobisz to szybciej ode mnie – stwierdził Peter z takim politowaniem, jakby się zwracał do nieco tępego, wyrośniętego szczeniaka i Tony ze zdumieniem spojrzał na syna.
- Peter, jak ty się zwracasz do Jamesa? - zapytał i Peter wzruszył ramionami. Tony zmarszczył brwi. - W porządku, młody człowieku, dość tego. James jest tu, żeby nam pomóc i…
- Sami sobie poradzimy! Zawsze sobie sami radzimy! - Peter wyglądał, jakby miał się rozpłakać ze złości i dezorientacja Tony’ego tylko się pogłębiła, gdy zerknął na Bucky’ego, jakby go prosił o zaktualizowanie niepełnej bazy danych. Wyraźnie brakowało mu najświeższych informacji i Bucky naprawdę nie chciał być tym, który mu ich udzieli, ale... to nie tak, że ktoś chciał go wyręczyć.
- Jest przestraszony… - Tony źle zinterpretował jego milczenie i próbował wyjaśnić zachowanie syna, ale Bucky uśmiechnął się tylko uspokajająco. Nie wydawał się urażony i z jakiegoś powodu właśnie to zaniepokoiło Tony’ego najbardziej. Peter z jednej strony Jamesa bronił, a z drugiej go trzymał na dystans. Wyznaczał granicę, która oddzielała Jamesa od „nich”.
O co tu chodziło?
- Pewnie, że dalibyście sobie radę sami. Kto mówi, że nie? - Bucky odebrał od chłopca kurtkę Tony’ego i pomógł mu się ubrać. - Ale, skoro już tu jestem, mogę pomóc. Będzie faktycznie szybciej. Znam ten szpital jak własną kieszeń, pracuję tu…
- Nie chwal się – burknął Peter i Tony aż sapnął. Bucky prychnął drwiąco.
- Jakby było czym – powiedział. - Tyram po czternaście godzin dziennie za psie grosze, a po godzinach zamiast leczyć ludzi, to im pomagam się ukradkiem wyślizgnąć ze szpitala – zażartował, ale Peter tylko zmarszczył brwi, spoglądając na niego nieufnie. Wcześniejsza złość zniknęła, zastąpiona namysłem i Tony, który pozwalał, by James wiązał mu buty, uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech, wodząc wzrokiem pomiędzy dwoma najważniejszymi mężczyznami w jego życiu.
- Przecież jest czym się chwalić – powiedział w końcu Peter. - Pomagasz ludziom.
- Jestem tylko lekarzem.
- To bardzo dobry zawód! - Peter aż się zaczerwienił z przejęcia i Tony był pod wrażeniem tego, jak umiejętnie Bucky poradził sobie z gniewem chłopca. - Leczysz chorych! Pomagasz im! To jest jak… jak… jak superbohater, tylko bez peleryny! - krzyknął rozpromieniony, że znalazł dobre porównanie i Tony przygryzł wnętrze policzka, żeby się nie roześmiać. W swoim zacietrzewieniu Peter już zapomniał, że przed chwilą sam kazał się Bucky’emu tu nie przechwalać – tylko po to, by móc samemu chwalić go jeszcze bardziej.
- No może nie jestem takim najgorszy – zgodził się Bucky, klepiąc Tony’ego w łydkę. - Dasz radę wstać?
- Ja z drugiej strony – zaoferował się Peter, wciskając ojcu pod ramię. Razem udało im się podnieść Tony’ego na nogi i wyprowadzić go z sali. Jarvis czekał na dachu, gotowy zabrać ich do domu i Bucky, mimo wszystko, pozwolił sobie zmierzwić włosy Petera, kiedy chłopiec, usadowiony przy boku ojca, skinął mu głową.
- Nie jesteś taki najgorszy. - Peter przyznał po chwili. - Są gorsze zawody.
- No tak, mogłem być złodziejem…
- Albo Kapitanem Ameryką i reklamować płatki. - Peter, kiedy już miał ojca przy sobie, podziwiał w końcu panoramę miasta, kiedy wystartowali, przejęty widokiem – i przegapił spojrzenia, jakie nad jego głową Tony wymienił z Buckym.
- Reklamować płatki? - powtórzył Tony napiętym głosem i Bucky westchnął. - Opowiesz mi wszystko, jak dotrzemy na miejsce, James, i jestem cholernie pewny, że mi się ta opowieść nie spodoba. Znałem kiedyś gościa, który reklamował płatki. Taki palant. Przyjaźnił się z jednym takim Buckym. Może o nim słyszałeś.
- A może to nie wina ludzi, że utknęli z takimi, a nie innymi ludźmi. - Peter odezwał się tak nagle, że obaj podskoczyli. Bucky zastanowił się, czy to już zawsze tak będzie wyglądać, że dzieciak będzie go trzymał na dystans i oskarżał o wszystko, póki nie stwierdzi nagle, że jego tata robi to lepiej od niego i zmieni front, by zacząć żarliwie go bronić. Aż nabrał ochoty na poznanie seniora rodu… jak się nazywał ojciec Tony’ego, Howard chyba? Ciekawe, czy wszyscy Starkowie byli tacy konkurencyjni.
- To na pewno nie wina ludzi, że mają głupich przyjaciół. Albo rodzinę – powiedział z powagą i kącik ust Tony’ego drgnął w uśmieszku. Złagodniał, patrząc na Bucky’ego, a potem przenosząc wzrok na syna.
- Jeśli tylko pomagają tym głupim ludziom być mniej głupimi, a nie tylko sami się stają mniej głupi, to nie, to nie ich wina – zgodził się i Bucky trzepnął go lekko w kolano. - Nie bij inwalidy, brutalu, a ty, młody, wyjaśnij, co ci chodzi po głowie.
- Sophia Rogers. - Peter przygryzł wargę, patrząc na swojego ojca przepraszająco. - Wiem, że ma głupiego ojca i w ogóle, ale jak to nie jej wina, to może mógłbym iść z nią czasem na łyżwy? Ona w ogóle nie umie jeździć, tato! A ja jej obiecałem, że nauczę ją robić podwójną spiralę!
- Jak nie umie jeździć, to może zacznij od pojedynczej - powiedział Tony nieobecnym głosem. Marszczył brwi tak mocno, że Bucky miał ochotę rozcałować każdą z tych zafrasowanych zmarszczek na jego czole. - Przykro mi, Petey - powiedział w końcu Tony. - Nie chciałem, by się tak stało. Wiem, ile znaczył dla ciebie Steve i gdybym… - urwał, kiedy Bucky spiął się, dzielnie starając nie wyglądać na tak załamanego, jak się czuł. Tony sięgnął po jego rękę, ściskając jego palce. - Dobra. Nie będę kłamał, że bym zrobił inaczej, bo jestem chrzanionym egoistą i mi zależy na Buckym, a Rogers to jego część składowa, czy mi się to podoba, czy nie. Ale nie chciałem wprowadzać Steve’a do twojego życia. I za to cię przepraszam.
- To ja powinienem - zaczął Bucky, ale Peter uciszył go, wzruszając ramionami.
- To nie twoja wina, że masz głupich przyjaciół – pocieszył go i jego oczy zabłysły. - Patrzcie! Patrzcie! Lecimy na Central Parkiem!
- I tak mamy do pogadania, panie Barnes, nie myśl sobie – mruknął Tony prosto do jego ucha i Bucky nie mógł powstrzymać się przed szybkim przyciśnięciem ust do jego policzka i skradzeniem mu pocałunku. Tony mógł być zły, ale wciąż go trzymał za rękę – i, na chwilę obecną, to było wszystko, co się tak naprawdę liczyło.
2
Peter nigdy wcześniej nie miał własnego zwierzaka – Pepper miała alergię (a przynajmniej tak utrzymywała), a Tony ledwie potrafił zająć się sobą, nie wspominając już o dodatkowej opiece. Kiedy Peter skończył dwanaście lat, to raczej on dbał o to, żeby jego ojciec zjadł przed wyjściem z domu śniadanie, a nie na odwrót – i by położył się spać o jakiejś ludzkiej godzinie.
Chyba, że obaj czekali, aż James wróci z dyżuru, bo wtedy zwykle szli do łóżek dopiero w okolicach północy.
- Koty są cudowne – powiedział Peter z czcią i absolutnym uwielbieniem, głaszcząc jedwabistą sierść mruczącej wniebogłosy Alpine, która zwinęła się w kłębek między nimi na kanapie. Tony spojrzał na syna znad ekranu laptopa i pstryknął palcami.
- Ha! To już widzisz, czemu ci nigdy z matką nie pozwalaliśmy mieć psa. My po prostu wiedzieliśmy, że tak naprawdę w skrytości ducha to ty kochasz koty!
- Tak, tato – odparł Peter z powątpiewaniem. - To na pewno był ten właśnie powód. Która godzina?
- Dochodzi dwudziesta pierwsza.
- James powinien już wrócić. Może do niego zadzwonię?
- Lepiej nie. A jak ma pacjenta na stole? A jak mu właśnie wykrawa śledzionę? - zapytał dramatycznie Tony i Peter zachichotał. Alpine miauknęła przenikliwie. - Ten kot nie jest cudowny, jest przerażający. Chce jeść, jak słyszy o śledzionie?
- Nakarmię ją. - Peter poruszał się po niewielkim mieszkaniu Bucky’ego jak po swoim własnym, z kotem kręcącym się mu pod nogami. Tony znów pogrążył się w pracy, kiedy nagle poderwał głowę, przypominając sobie o czymś.
- Peter! Pamiętaj, że ta szafka nad zlewem… - urwał, gdy usłyszał kolejno serię dźwięków: najpierw głośny stukot, potem bolesny jęk, a potem stłumione przekleństwo, które postanowił bardzo niepedagogicznie zignorować
- O rany! Ta głupia szafka! - Peter wrócił do niedużego saloniku, rozmasowując głowę. - To mieszkanie jest mikroskopijne, tato. Nie wiem, jak Bucky się tu odnajduje.
- Też nie wiem, jak Bucky się tu odnajduje. - Zgodził się z nim Tony. - Jeszcze na dodatek z kotem. A wiesz, jaki jest uparty? Proponowałem mu, że kupię mu coś lepszego, to się nie chce zgodzić…
- Oj, tato. - Peter spojrzał na niego z błyskiem w oku. - A może mu po prostu zaproponujemy, żeby się do nas wprowadził?
Cisza.
- Możemy, skoro tak uważasz – odezwał się Tony słabo po długiej, bardzo długiej chwili milczenia. Peter, nieświadom konsternacji ojca, bawił się z Alpine.
„Załatwione, pogadałem z Peterem o wspólnym mieszkaniu” napisał szybko Tony wiadomość do Jamesa, nie wdając się w dokładne szczegóły tego, jak wyglądała ta ich trudna rozmowa, do której przygotowywali się przecież miesiącami. Myśleli, że Peter będzie oponował. Że będzie wysuwał kolejne przeszkody. Że ma coś przeciwko, a tymczasem...
„Będę za dziesięć minut, utknąłem w korku. Jak zareagował?” odpisał Bucky i Tony bez pudła wyczuwał niepewność, kryjącą się pod tymi słowami. Już miał odpisać, kiedy nagle roześmiał się, odkładając telefon i przyciągając syna do siebie. Zaskoczony Peter z piskiem wylądował na jego kolanach.
- Dzieciaku, chcesz sam powiedzieć Jamesowi, żebyśmy zamieszkali razem?
- Mogę. - Peter zachichotał, próbując wyrwać się z jego objęć, kiedy Tony połaskotał go pod żebrami. - A to nie ty powinieneś to proponować swojemu narzeczonemu?
O kurczę. Tony zamarł, prawie zapominając o tym, jak się oddycha.
Narzeczonemu?
Tej rozmowy jeszcze właściwie nie przeprowadzali…
3
Pierwsze wspólne święta z rodziną Steve’a przebiegły niemal dokładnie tak dobrze, jak można się było spodziewać: Rebecca była sztywna i niechętna, Steve zakłopotany, Tony małomówny, a Bucky jadł tyle, że miał realne obawy o to, że zaraz pęknie – ale jeść nie przestawał, bo wtedy musiałby zabawiać resztę rozmową, a to było w jakiś sposób jeszcze gorsze. Tylko Peter z Sophią wydawali się czuć dobrze w tym doborowym towarzystwie, stale szepcząc o czymś z głowami pochylonymi ku sobie, bawiąc się na zmianę klockami Lego i błyszczącym od brokatu, drewnianym teatrzykiem jednorożców.
- Jeszcze wina? - zapytał Steve w tym samym momencie, w którym Tony ukradkiem spoglądał na zegarek, zastanawiając się, czy spędzili tu już wystarczająco dużo czasu, by mógł stąd wyjść, zapomnieć o tym wszystkim, a potem zabrać Jamesa do łóżka i przypomnieć sobie, czemu wytrzymywać to wszystko było warto.
- Błagam – palnął więc bez zastanowienia, wyciągając kieliszek – i odkaszlnął, napotykając chłodne spojrzenie pani domu, śledzącej z uwagą każdy, najdrobniejszy ruch na linii jej mąż-jego były. Steve złapał spojrzenie żony i Bucky, widząc jego spłoszony wzrok, czym prędzej przejął od niego butelkę.
- Znakomity indyk, Becks – pochwalił, nalewając Tony’emu szczodrą porcję wina i powstrzymując chęć wytargania własnej siostry za uszy. - Zawsze radziłaś sobie w kuchni lepiej, niż…
- Niż gdzie? - Rebecca podniosła głos i nawet bawiące się obok dzieci, popatrzyły na nią ze zdziwieniem. - Co chciałeś powiedzieć? Dokończ, proszę!
- Że zawsze radziłaś sobie w kuchni lepiej ode mnie – powiedział powoli Bucky. Kątem oka zobaczył, jak Tony wywraca oczami, ale na szczęście nie skomentował. Ramiona Rebeki opadły.
- Jasne - mruknęła, pocierając dłonią zaczerwieniony kark. - Ja… przepraszam. Jestem trochę…
- A kto nie jest – skomentował Tony, unosząc w toaście kieliszek wina – spojrzenia Bucky’ego i Steve’a spotkały się i obaj z napięciem czekali, aż Rebecca w końcu straci tę kruchą równowagę i panowanie nad sobą – kiedy ta nagle roześmiała się, zakrywając usta dłonią. Śmiech przeszedł w długie westchnienie.
- A kto nie jest – zgodziła się, stukając swoim kieliszkiem o kieliszek Tony’ego. - Czy chcecie… czy ktoś chce może dokładkę?
James, któremu udało się w końcu z nadzieją odsunąć talerz, z rezygnacją przysunął go sobie ponownie. Wolał nie ryzykować odmowy.
- Bardzo dobry indyk – zauważył, gdy znów nastała cisza – i na widok spojrzenia, jakie posłał mu Tony aż się skulił. - Uhm…
- Wujku – roześmiała się Sophia, sięgając po ciastko. - Mówiłeś to już przecież!
- Może to taki dobry indyk, że zasługuje na podwójną pochwałę? - zasugerował Peter. On sięgnął po ciastko z trochę mniejszą pewnością, zerkając na gospodynię. - Czy ja też mogę ciastko, pani Rogers?
- Oczywiście, że możesz. - Rebecca otrząsnęła się w końcu, jakby przerażona świadomością, że sprawia wrażenie takiej, która jest gotowa wydrzeć dziecku ciastko i spróbowała uśmiechnąć się do Petera. - Ty, eee… lubisz ciastka?
O Boże. Tony z Buckym spojrzeli na siebie i obaj natychmiast odwrócili wzrok. Bucky był przerażony, że zaraz nie wytrzyma i wybuchnie histerycznym śmiechem, albo zerwie się z miejsca i ucieknie, nie oglądając więcej za siebie.
- Lubię – rozjaśnił się Peter, niech będzie błogosławione jego dobre, czyste serce. Bucky już miał się rozluźnić, kiedy… - Ze słodyczy nie lubię właściwie tylko płatków. Wie pani. Tych, co reklamuje Kapitan Ameryka.
Tak. Peter może i miał buzię aniołka, ale charakter bez wątpienia odziedziczył po tatusiu. Albo i mamusi, Bucky (mimo całej miłości do Tony'ego) nie mógł zdecydować, co gorsze.
- Dobra, dzieciaki, kto ma ochotę iść na lodowisko? - Tony dopił swoje wino i wstał, a Rebecce prawie udało się nie skrzywić, kiedy Steve podawał mu jego płaszcz.
- Święto dzisiaj, lodowiska zamknięte – zawahała się. Tony wzruszył ramionami.
- Otworzą, jak się ich ładnie poprosi – zapewnił i Rebecca prawie się uśmiechnęła. Przez chwilę znów widać było w niej tę samą co kiedyś, zadziorną, wygadaną dziewczynę, która pewnością siebie i własnego brata biła na głowę.
- Czyli jak parę setek zmieni właściciela, co? - zapytała i Tony położył palec na ustach. - Racja, nie będziemy dzieci uczyć korupcji…
- Co to jest korupcja? - zapytała Sophia, a Peter żachnął się, kładąc jej ręce na uszach.
- Czego wy ją uczycie! - zgorszył się, pociągając za sobą dziewczynkę. - Nie martw się, Soph, ja ci wszystko opowiem…
No tak, pomyślał Bucky. W końcu to nie wina biednej Soph, że ma głupią rodzinę.
- Sophia i Petey są jak Romeo i Julia – powiedział, kiedy tej nocy leżeli już z Tonym w łóżku. Tony jęknął, uderzając głową o jego nagie ramię.
- Błagam, nigdy w życiu nie wkładaj im tej myśli do głowy. Zwłaszcza Peterowi, bo zapragnie uratować ją od toksycznych dorosłych i nim się obejrzysz, oskarżą nas o współudział w przetrzymywaniu nieletniej i porwaniu.
I to było to, pomyślał nagle Bucky, kiedy usiadł gwałtownie na łóżku, poważniejąc i przełykając ślinę. To było to i to był właśnie ten moment, a Tony patrzył na niego, zdezorientowany, kiedy tak nagle Bucky go przestał przytulać, by zamiast tego sięgnąć do nocnej szafki i poszukać w niej czegoś, chowając to potem w ręce.
- Co, lubrykant się skończył? Czy postanowiłeś urozmaicić zabawę i pomimo tego, że od ponad pięciu lat żaden z nas nie uprawiał seksu z nikim innym, wprowadzasz do naszego współżycia prezerwatywę?
- Nie, ale się staram zdobyć rodzaj gwarancji, by to pięć lat to nam z kolejne pięćdziesiąt potrwało. Bucky otworzył małe pudełeczko, pokazując Tony’emu dwie obrączki i pożałował nawet, że nie bardzo da się paść na kolana, gdy już się siedzi. - Tony? Kochanie, wyjdziesz za mnie?
4
Ślub był piękny, a wszyscy obecni wzruszeni. Pepper i Rebecca uśmiechały się dzielnie przez całą ceremonię, James Rhodes w wojskowym garniturze udzielił młodym ślubu, Tony i Bucky trzymali się za ręce, wciąż zakochani tak samo, jak piętnaście lat temu – a kiedy przyszła pora na składanie życzeń, Peter, stojący obok swojej świeżo poślubionej żony, pozwolił by Steve uścisnął go i poklepał po plecach.
I nawet nie powiedział ani słowa o Kapitanie Ameryce i płatkach.
Małe zwycięstwa, pomyślał Tony, ostrożnie przytulając synową. Sophia wyglądała prześlicznie w prostej, białej sukience do kolan. Nie miała welonu, a w rękach trzymała oryginalny „bukiet”: cztery dość stare, wysłużone, podarte łyżwy.
- Dziękuję, Tony – szepnęła, kiedy Rebecca szybkim, szorstkim z pozoru, ale delikatnym ruchem, poprawiła Peterowi przekrzywioną muchę i objęła go niezręcznie. - Dziękuję, że pozwoliłeś, bym go poznała. I że pozwoliłeś mu, by mnie pokochał.
- Cała przyjemność po mojej stronie, skarbie. - Tony założył jej za ucho pasmo pofalowanych włosów i pocałował w zaróżowiony z podniecenia policzek. Była piękną dziewczyną i jeszcze piękniejszą panną młodą. Gdyby ktoś powiedział mu kiedyś, że jego syn stanie przed ołtarzem z córką Steve’a, nigdy by mu w to nie uwierzył. A kiedy Steve spojrzał na niego przelotnie – obaj wiedzieli, że myślą o tym samym. Stojąca obok męża Rebecca, oczywiście, uważnie śledziła ich wzrokiem – ale odwzajemniła uśmiech Tony’ego i spotkały się te ich uśmiechy, wciąż trochę niepewne i wciąż spięte na brzegach.
Ale były tam.
Małe zwycięstwa, pomyślał Tony ponownie, gdy Bucky, po złożeniu życzeń siostrzenicy i przybranemu synowi, pomógł Sophii założyć łyżwy, by młodzi mogli wykonać swój pierwszy taniec nowożeńców, sunąc razem po lodzie. Całe życie to takie małe zwycięstwa i kto wie? Może nawet czasem dla nich żyć warto.
- Zatańczy pan, panie Stark? - zapytał Bucky, wyciągając do niego rękę. Trzymał dwie pary łyżew i Tony roześmiał się, na chwilę przytulając do męża.
- Jeśli tylko będzie mnie pan trzymał, panie Barnes – odparł. - Ja, w przeciwieństwie do naszego syna, nigdy się nie nauczyłem dobrze jeździć na tym przeklętym lodzie.
- Zawsze cię trzymam, Tony – zapewnił go Bucky cicho, jakby zdradzał mu jakiś ważny sekret. - I zawsze będę.
FIN!
Łódź, 13.10.2022