
Chapter 2
1
Tego dnia nic nie szło tak, jak powinno. Nad miastem zawisły ospałe, ołowiane chmury, a w powietrzu można było wyczuć śnieg, nim jeszcze zaczął padać - przyciężkawe, nabrzmiałe wilgocią płatki, które najpierw przyjemnie topiły się w kontakcie ze skórą, a potem pojawiły w takiej ilości, że ludzie ze wstrętem próbowali pozbyć się zimnej, lepkiej ciężkości ze swoich rzęs i włosów.
Tony spóźniał się na randkę i Bucky zaczynał na zmianę martwić się i irytować. Początkowo czekał w miarę spokojnie, mimo że z kawiarni, w której się umówili, został grzecznie wyproszony niemal od razu po wejściu, bo okazało się, że nieliczne otwarte o tej porze placówki przeżywają prawdziwe oblężenie i bez rezerwacji nie ma nawet co marzyć o wolnym miejscu. Bucky zabrał swoje papierosy i wyszedł na zewnątrz, gdzie przez pierwsze dwadzieścia minut stał niczym kamienna, niewzruszona statua, ignorując śnieg, który padał mu za kołnierz. Nie był zły – jasne, że nie, bo dobrze wiedział, jak zajętym człowiekiem jest Tony. Więc stał cierpliwie i palił kolejne papierosy, ale kiedy minęło pół godziny, zaczął odczuwać najpierw rozdrażnienie, a potem niepokój. Czy Tony naprawdę nie mógł zadzwonić, skoro już go wystawiał? Albo chociaż, do diabła, odebrać telefonu? W normalnych warunkach już odwrócił by się na pięcie i odszedł, ale sytuacja była wyjątkowa i mężczyzna, dla którego odmrażał tu sobie tyłek też taki był, więc złość przeszła w zmartwienie. Czy wszystko w porządku? Może Tony’emu coś się stało?
Kolejny raz odrzucił połączenie przychodzące, bo po raz piąty dzwoniono do niego ze szpitala i dobrze wiedział, że jakakolwiek by nie była, sprawy po godzinach pracy są zawsze pilne i jeśli już odbierze, to utknie na kolejne dziewięć godzin, opatrując durnym dzieciakom porozbijane nosy, zszywając pocharatane nożami ofiary okolicznych dilerów, albo po prostu biegając pomiędzy oddziałami i starając się opanować kolejny kryzys, bo to jedno było w szpitalach pewne i nie zmieniało się nigdy, nawet w święta, a może szczególnie wtedy – kryzysy były zawsze.
Kiedy telefon odezwał się raz jeszcze, znów miał odrzucić połączenie, kiedy nagła myśl sprawiła, że prawie ugięły się pod nim nogi. Na miłość boską, w ogóle o tym nie pomyślał – a co, a co jeśli to w sprawie Tony’ego dzwoniono? Może zgubił telefon, pobili go, może jest nieprzytomny, chcą go powiadomić, a on, jak ostatni kretyn, nie odbiera telefonu!
- Słucham – prawie warknął do słuchawki i przez chwilę panowała cisza.
- To świetnie się składa, że słuchasz, bo nie po to do ciebie dzwonię, żebyś mnie ignorował – odburknął mu znajomy głos i Bucky zamknął oczy, jednocześnie licząc do dziesięciu i odmawiając litanię dziękczynną do wszystkich znanych mu świętych. Tony był, najwyraźniej, w fatalnym nastroju, ale był przy tym jak najbardziej żywy, przytomny i wygadany jak zwykle. Tylko to, że dzwonił ze szpitalnego numeru i lekko zacinał się w wyrazach pod koniec zgłosek, stanowiło odstępstwo od normy. - Mały problem mamy.
- Tylko jeden?
- No, może ciut więcej – przyznał Tony. - Czemu nie odbierałeś telefonu?
- Bo czekałem na ciebie przed barem i nie chciałem, żeby mi ktoś dupę zawracał.
- I nie zaniepokoiło cię, że mnie nie ma?
- Mogłeś mnie olać – stwierdził Bucky i usłyszał parsknięcie.
- Jesteś idiotą – poinformował go niezbyt czule Tony i Bucky się, mimo wszystko, uśmiechnął. - Dobra. Słuchaj. Nie olałem cię, tylko miałem wypadek. Mój telefon szlag trafił, zresztą – westchnął z irytacją – żadna linia poza telefonem wewnętrznym szpitala nie działa! W całym pieprzonym Nowym Jorku, w dwudziestym pierwszym wieku, wystarczyło trochę śniegu i mamy zacofane, technologiczne średniowiecze!
- Przyjechać po ciebie?
- Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz. Żadna taryfa nie przejedzie.
- Mam motor…
- A ja mam złamaną nogę – przyznał Tony i Bucky, który już szedł w kierunku szpitala, zaklął pod nosem. - W dwóch miejscach – dodał Tony. - Chryste, kobieto, odczep się i daj mi spokój!
- Panie Stark, proszę natychmiast wracać na salę! Jak się pan tu w ogóle dostał? Proszę mi oddać telefon - usłyszał Bucky ostry głos Romanov i wywrócił oczami, przyśpieszając kroku. Więc miał do przejścia kilkanaście przecznic, a śnieg sypał coraz mocniej. Ulice były nieprzejezdne, niebo prawie całkiem zasnute chmurami i ciemne. Dodatkowo siadała elektryczność i nawet brodaty Mikołaj na zdobiącym jeden bar, migającym dziko neonowym szyldzie, wyglądał jakby tańczył jakiś szalony taniec hula.
- Tony? - zapytał i odkaszlnął, kiedy odezwała się Romanov. - Siostro.
- Doktorze Barnes. - W jej profesjonalnym tonie był może cień rozbawienia, nie więcej. - Pański przyjaciel jest bardzo upartym człowiekiem. Sforsował drzwi i zamknął się w dyżurce. Musiałam wezwać ochronę, by wyważyli zamek.
- Przecież mówił, że ma złamaną nogę!
- Ma – odparła Romanov z pewnym podziwem. - Ale, jak mówiłam, jest niezwykle uparty. Jak rozumiem, zmierza pan w naszą stronę?
- Dobrze rozumiesz. Błagam, nie pozwól mu wyjść ze szpitala – wyrwało się Bucky’emu i Romanov zachichotała.
- Nie zamierzam. Do zobaczenia, doktorze. Proszę uważać, na ulicach rozpętało się istne piekło.
Śnieżyca, nic sobie nie robiąc z telewizyjnych prognoz pogody, przybierała na sile zamiast słabnąć. Kiedy Bucky dotarł w końcu do szpitala, śniegu na ulicach było już po kolana, zadymka zerwała większość linii elektrycznych i uszkodziła naziemne, zaskoczeni ludzie porzucali samochody, które utknęły i przez zaspy przedzierali się do domów – albo do budynków użyteczności publicznej, więc kiedy Bucky wszedł do środka, już na recepcji powitał go widok zdezorientowanego, lekko podenerwowanego i spłoszonego tłumku osób, które – nie wiedząc właściwie od kogo – domagały się jakichś konkretnych informacji na temat tego, kiedy to wszystko się skończy i chciały ich natychmiast. Panował chaos i bałagan, znękane pielęgniarki podawały wszystkim na zmianę gorącą kawę, herbatę i czasem jakieś bandaże, izba przyjęć była przepełniona i każde łóżko zajmował ktoś z uszkodzoną kończyną (albo nawet kilkoma, bo rekordzista był zawinięty w gips aż po szyję). Trochę czasu minęło, nim Bucky, który na razie przebywał we własnej pracy zupełnie incognito, odnalazł w końcu Tony’ego. Na jego widok zakręciło mu się w głowie i dopiero teraz uświadomił sobie, że większość drogi na zmianę biegł tu i wstrzymywał powietrze. Kiedy usiadł przy jego łóżku, Tony natychmiast otworzył oczy. I warknął coś pod nosem, kiedy powieki same mu opadały.
- W końcu – powiedział, kiedy go zobaczył i Bucky szybciej, niż zdążył o tym pomyśleć, ujął jego zdrową dłoń w swoje ręce, ścisnął lekko, a potem pochylił się i pocałował go w usta. - No, niech ci będzie, że wybaczam to karygodne opóźnienie. To było całkiem miłe.
- Przybiegłem jak najszybciej, kiedy… Tony, na Boga, co ci się stało? Jak tu trafiłeś?
- Taksówka, którą jechałem na spotkanie, wpadła w poślizg – wyjaśnił Tony. - Przelecieliśmy bezładnie w poprzek autostrady, a potem prawie spadliśmy z mostu. Kierowca w ostatniej chwili kazał mi wysiadać, bo parę sekund później, samochód spadł do wody. Nat mówi, że gdybym w nim był, pewnie bym już nie żył, bo albo przez sam upadek, albo utonąłbym w środku, albo, gdyby nawet udało mi się wydostać z wraku, zabiłby mnie szok termiczny i obrażenia.
- Nat? Jaka Nat?
- Natasza. Romanov. Chciała mnie tu najpierw zatrzymać siłą, a potem postanowiła podstępem, mówiąc, że na pewno wyrzucisz ją z pracy, jak ucieknę. Powiedziałem jej, że chyba cię z kimś myli, bo ty byś nikomu takiej rzeczy nie zrobił, ale ludzie tu najwyraźniej uważają, ze ty wcale nie jesteś miły. Może powinienem czuć się doceniony, skoro jesteś miły tylko dla mnie? - Tony wzruszył ramionami, a raczej jednym ramieniem i syknął. - Au, och, kurde, to boli. Wpakowali we mnie tyle morfiny, że mógłbym otworzyć komunę hipisów, a mimo to… czy ty mnie słuchasz?
- Jasne. - Bucky przekartkował kartę pacjenta, zapisaną schludnym, ostrym pismem Romanov i gwizdnął. - Nie żartujesz z tą morfiną. Tym bardziej nie ma szans, żebyś się stąd dziś wydostał. O ile nie przyleci po ciebie prywatny helikopter… - zażartował i Tony spojrzał na niego pochmurnie.
- Próbowałem, ale Barton powiedział, że przy takiej widoczności nie lata, bo nie jest samobójcą – wyjaśnił z niechęcią i Bucky’ego lekko zaskoczyło, gdy po raz kolejny uświadomił sobie, jak bogatym człowiekiem jest Tony Stark i jak bardzo on sam zdaje się tym nie przejmować. - Okazuje się, że moi ludzie z kolei boją się mnie o wiele mniej, niż twoi ciebie, więc Clint nie wziął na poważnie tego, że go zwolnię i odmówił powrotu z Oregonu. Pojechali tam na święta z rodzicami Bruce’a, co, swoją drogą, jest naprawdę…
- Tony. Nie mam pojęcia, kim jest Bruce. Ani Clint. Czy musimy o nich teraz rozmawiać?
- Racja. Tak. - Tony jakby oprzytomniał, kiedy tak brutalnie przerwano mu słowotok i przez chwilę wyglądał na zagubionego, gdy z trudem zbierał myśli. - Okej. Mam. Więc, ten problem, o którym mówiłem… - urwał i Bucky spojrzał na niego z niepokojem.
- Tak? - zapytał czujnie. Tony zaskoczył go, kiedy nagle uśmiechnął się do niego pogodnie.
- Jaki ty jesteś ładny, Jamie – powiedział z rozmarzeniem. Bucky spojrzał na niego z konsternacją. Ile, do cholery, Romanov podała mu tej morfiny?
- Tony, jeśli o ten problem chodzi… - znów łagodnie sprowadził go na właściwe tory i Tony zmarszczył brwi.
- A, tak, problem. Chodzi o Petera.
- Co z nim? - Bucky przez jedną, straszną chwilę pomyślał, że Peter był z nim w tym samochodzie i na moment chyba przestało bić mu serce, a przed oczami zrobiło się całkiem czarno. - Tony, gdzie jest Peter?
- No w domu. - Tony odpowiedział z westchnieniem i Bucky z jękiem ulgi oparł swoje czoło o jego, na chwilę spotykając ich usta w miękkim pocałunku.
- Już do niego idę – powiedział zaraz energicznie i Tony popatrzył na niego ze zdumieniem, które sprawiło, że Bucky poczuł dziwny ucisk w sercu.
- Naprawdę? - Tony brzmiał tak niepewnie, że kolejny raz miał ochotę skopać tyłek tym wszystkim ludziom, którzy kiedykolwiek dali mu w przeszłości do zrozumienia, że jego problemami nie zamierzają się przejmować i nie ma co ich prosić o pomoc. - Naprawdę nam pomożesz?
- Oczywiście.
- Petey może nie być zbyt szczęśliwy, kiedy cię zobaczy. - Tony pogłaskał jego dłoń, kiedy Bucky wstał i mocniej nasunął na oczy kaptur, a twarz obwiązał szalikiem. - I będzie się pewnie bardzo bał, więc…
- Damy radę. Wszystko będzie dobrze, Tony, zajmę się nim.
- James… czy ty właśnie, żeby zająć się moim synem, zamierzasz się po cichu ulotnić z pracy? - oczy Tony’ego, niemal komicznie okrągłe ze zdumienia, wpatrywały się w niego z niedowierzaniem i Bucky mrugnął do niego, kładąc palec na ustach.
- Cicho. Nie mów Romanov, że mnie widziałeś.
- Jasne – wymamrotał Tony. Kiedy opadł na poduszki, od razu, wyczerpany i oszołomiony, zamknął oczy.
2
Próba wyciągnięcia jakichkolwiek przydatnych informacji od półprzytomnego od środków przeciwbólowych Tony’ego była trudniejsza, niż się spodziewał, więc Bucky pomyślał przez chwilę, przeanalizował sytuację, po czym wybrał z telefonu ten sam numer, na który Tony dzwonił poprzednio i czekał, aż połączy go z tajemniczym Clintem.
- Cześć – przywitał się nieznajomy, męski głos. - Tony, jeśli znowu dzwonisz, żeby mi opowiedzieć o tym, jaki ten nowy koleś jest wspaniały, to muszę w końcu zapytać, stary, co ty brałeś, do jasnej cholery? Bo nie będę wciskał ci kitu, że słuchając cię się świetnie nie bawię, ale jak wytrzeźwiejesz, to ci będzie tak cholernie głupio…
- Tony jest w szpitalu – przerwał Bucky obcesowo i w słuchawce przez kilka chwil panowała cisza. A więc Tony w całym swoim strumieniu świadomości najwyraźniej zapomniał udzielić swojemu kierowcy – czy kimkolwiek był dla niego Clint Barton – tej podstawowej informacji. Kiedy mężczyzna odezwał się ponownie, w jego głosie nie było śladu poprzedniej niefrasobliwości.
- Kurwa, jak mogłem tego nie zauważyć. Pierdolę to! Cholerny Stark jest na lekach, prawda? Do diabła, Bruce miał rację, od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Co mu jest? I kim ty w ogóle jesteś, koleś? Czy mamy tam przyjechać? Nic nie jeździ dzisiaj z tego zadupia, ale jeśli zadzwonię po Rhodeya, powinien dać radę…
- Czekaj, czekaj – powstrzymał go Bucky. Jego głos złagodniał na tę gorliwość nieznajomego. - Rhodesa nie ma na miejscu, jest z żoną w Austrii. Tony tak mówił. Ale ja tu jestem, więc…
- A jesteś…
- James Barnes.
- A. To już wszystko jasne. Tony skopie mi tyłek, jeśli kiedykolwiek pozna początek naszej dzisiejszej rozmowy, więc gdybyś był tak miły…
- Będę równie miły, jak ładny i nic mu nie powiem – obiecał Bucky, nie mogąc się powstrzymać i Clint cmoknął do słuchawki.
- Cięty język, Tony to lubi. Dobra, czego ci potrzeba, Barnes?
- Peter jest sam w domu. Muszę do niego iść – nie wiem, czy zabrać go tutaj, czy zostać z nim na miejscu… mieliśmy dziś zjeść pierwszą oficjalną kolację i pewnie do tej pory zdążył się już porządnie zmartwić. Zatem… podaj mi kod dostępu do bramy.
- No co ty, Tony nie zostawiłby go samego, ściągnął Jarvisa do Nowego Jorku. Wpuści cię. Najpierw podda drobiazgowej kontroli, wylegitymuje i przepuści przez bazę FBI i CIA, ale ostatecznie cię wpuści – zapewnił go Clint i Bucky parsknął śmiechem. - Ale czekaj, facet, jak ty się zamierzasz dostać teraz na Manhattan? Przecież tam nic nie jeździ. Mówią o zamieszkach. Jeśli chcesz przedostać się bezpiecznie i ściągnąć dzieciaka…
- Dam radę – odpowiedział Bucky krótko. - Bywaj, Barton. Będę cię informował na bieżąco. I pozdrów ode mnie Bruce’a, kimkolwiek on właściwie jest.
- Jasne – odpowiedział mu Barton. Brzmiał na cokolwiek zdziwionego, ale Bucky nie miał czasu się nad tym zastanowić, kiedy wybrał na telefonie kolejny numer.
- Steve, rusz tyłek, widzimy się za dwadzieścia minut na Harlemie – powiedział, kiedy tylko Steve odebrał. - I w dupie mam to, że jutro Wigilia, Becca potrafi oprawić rybę nie gorzej od ciebie.
- Becca jako jedyna oprawia w tym domu rybę, ja się nie mogę przemóc. - Steve był już w ruchu i Bucky słyszał, jak woła do żony że musi wyjść i że postara się szybko wrócić. - A więc, co się stało Tony’emu?
- A wiesz, że chodzi o Tony’ego, bo?
- Bo dla nikogo innego nie wyciągałbyś mnie z domu w święta, nie w takiej sytuacji.
- Muszę się przebić przez miasto.
- Rozumiem. - Steve zawahał się dość wyraźnie i Bucky przez jedną chwilę naprawdę myślał, że mu odmówi. To zaufanie między nimi, które pękło, już nigdy nie było takie samo i jeśli teraz Steve… - Jestem w drodze, Buck. Spotkamy się pod Piorunem, jak zwykle.
- Myślisz, że Thor ma w takiej sytuacji otwarte?
- Jeśli nie on, to Loki na pewno. Mało tego, jeszcze świetnie się bawi. Chaos i destrukcja to dla tego świra super warunki bytowe. Muszę kończyć, Buck, bo dzwonią ze szpitala, a jeśli mam jechać z tobą, to pora zacząć udawać, że tu gdzie jestem, mnie nie ma.
3
Nie było to komfortowe, budzić się gdzieś nie wiedząc, co się tu robi i jak się tu trafiło. Tony, odkąd był mały, budził się zawsze tak samo, ze stanu pełnej nieświadomości przechodząc od razu w tryb czuwania, bez żadnej fazy pośredniej, więc i teraz, wyrwany ze snu, usiadł gwałtownie… a raczej usiąść próbował, bo od razu na łopatki posłał go ból tak silny, że zakręciło mu się w głowie.
- Chryste – wyszeptał, mrugając gęsto, żeby odgonić sprzed oczu nieprzyjemną mgłę. - Co, do cholery.
- Cześć – powiedział ktoś i Tony drgnął, spoglądając błyskawicznie w tę stronę. Rudowłosa kobieta sprawdziła jego puls zaskakująco chłodnymi palcami i za pomocą latarki zaświeciła mu w oczy. - Jak się czujesz? Widzę, że morfina w końcu schodzi. Jak mogłeś wziąć jej aż tyle?
- Morfiny? Ja? Co ty pieprzysz? - Tony był tak zdumiony, że nawet zapomniał o dobrych manierach. - Nigdy w życiu nie brałem morfiny. LSD, jasne. Opium, zdarzało się. Marihuana, nawet amfa, ale morfina…
- Stark, skończ, proszę, bo inaczej jestem pewna, że będę musiała powiadomić amerykańską policję, żeby mogli cię aresztować.
- Czy my się znamy?
- Poznaliśmy się, ale byłeś wtedy tak naćpany… zanim zdążyłam cię powstrzymać, podałeś sam sobie – przez przypadek, jak sądzę – morfinę zamiast soli fizjologicznych. I ta konkretna dawka mogłaby zwalić z nóg słonia, więc… - wzruszyła ramionami. - Cóż, chyba musimy zacząć od początku. Jestem Natasza. Romanov.
- Tony Stark. - Tony syknął, kiedy rozbolała go głowa. - Chryste, czemu ktoś gra mi w mózgu na jakiejś zajebiście wielkiej perkusji?
- Niczego nie pamiętasz?
- Byłem umówiony na randkę, a potem… - Tony urwał, próbując wyodrębnić coś, co miałoby sens z poszarpanych i mglistych wspomnień. - Sam nie wiem. Ale jestem w szpitalu, co? Był jakiś wypadek?
- Prawie się utopiłeś – powiedziała sucho i Tony spojrzał się na nią z osłupieniem. - No ale żyjesz, więc…
- Czekaj. Jestem w szpitalu, to powinno być New Hampton? Romanov, musisz natychmiast znaleźć Jamesa, chodzi mi o chirurga, jest tu rezydentem, doktor James Barnes, on będzie wiedział…
- Ciekawe, że twój mózg funkcjonuje tak samo, kiedy jesteś trzeźwy i pod wpływem używek. Uspokój się, Stark, zadzwoniłeś już do swojego faceta.
- To nie jest mój facet – zaprotestował Tony. - Chyba. Nie wiem.
- Nie będziemy się teraz kłócić o semantykę – podsunęła mu i z wdzięcznością zgodził się z jej logiką. - A więc, zadzwoniłeś już do niego. Doktor Barnes obiecał, że wszystkim się zajmie.
- Był tutaj?
- Nie powinnam nic o tym wiedzieć, bo starał się przejść niezauważony, ale tak, był tutaj. I niemal od razu wyszedł.
- Wyszedł – powtórzył Tony i zmarszczył brwi, bo to nie miało sensu. - Ale jeśli był tu potrzebny…
- Wyszedł, bo uznał że bardziej pilne jest to, że jest potrzebny tobie. - Natasza Romanov popatrzyła na niego z zainteresowaniem, a jej zielone oczy błysnęły spod mocno wytuszowanych rzęs. - I przyznam ci, że nie mam pojęcia kim jesteś, Tony Stark, ale musisz być zupełnie wyjątkowy. Doktor Barnes nigdy, odkąd tu pracuje, nie zlekceważył pagera.