
Eddie spał, gdy Hobie zakradł się do ich kawalerki przez okno. Jego chrapanie wypełniło całą dostępną przestrzeń. Dobrze, że było takie wielkie i takie pstrokate; ukryło małe, szare kroki Hobiego.
Przekradł się po suficie w stronę łazienki. Stanął przed lustrem w całej swojej szarej okazałości. Wciąż czuł echo innych światów na sobie; miał trochę kolorów Gwendy, trochę chaosu Milesa, wszystkie te ostre krawędzie Miguela i nawet beztroską niewinność Pavitra; i wszystkie one kłębiły się w jego aurze, w jego osobistym hałasie. Uśmiechnął się; ponieważ do twarzy było mu w tym nowym wyglądzie.
Ochlapał twarz zimną wodą. Narobił trochę hałasu. Zrzucił maskę pod nogi, rozwiązał buty, od nowa zadomowił się w świecie dźwięków i pstrokatych obrazów.
Z łazienki poszedł prosto do kuchni, już twardo na nogach, prosto po skrzypiącej podłodze. Chrapanie Eddiego musiało ustąpić miejsca obecności Hobiego. Jego buty nabrały kolorów; tak głośny potrafił być. Lubił je takie; czerwono-niebieskie, założone niechlujnie i rozwiązane. Były jego plakietką w momentach, w których nie miał na sobie prawdziwych symboli.
Światło w lodówce zapaliło się w zupełnie inny sposób niż światło w innych wszechświatach. Nie było jasne; bardziej jakby matowe. Rozświetliło kolory na opakowaniu pizzy, na trzech puszkach koka-sody, na jakimś starym kawałku sera i kartonie mleka. Hobie patrzył na nie wszystkie przez chwilę. Dźwięk oddechu Eddiego ogrzewał jego plecy. Gdzieś na górze, może bezpośrednio nad nimi, może trochę bardziej po prawo; gdzieś tam ktoś katował gitarę.
Hobie odetchnął głęboko; w końcu był w domu.
Wziął pizzę i sodę, trzasnął drzwiczkami lodówki, cofnął się i wskoczył z rozpędu na brak miejsca na kanapie. Eddie zerwał się przerażony; rozświetlił cały pokój kolorami.
Hobbie oparł nogi o stolik przed kanapą. Ciche dźwięki łańcuchów opadły na blat jak zaschnięte błoto.
— Tęskniłeś? — zagadnął, już z zimną pizzą przy ustach.
Eddie patrzył na niego, jakby go nie poznawał. Jego aura była tylko szumem przypadkowych kolorów, chaosem sennego buczenia, paletą zaspanych myśli. Zamrugał; i dopiero tam, dopiero wtedy, wśród hałasu i wrzasku przebiło się zrozumienie.
— Hobie? — zapytał cicho, a jego myśli urosły i wypełniły przestrzeń pomiędzy nimi. Były krzykliwe i pstrokate, ale przyjemnie ciepłe, pełne miłych emocji.
Hobie udał, że się przed nim kłania. Trochę zepsuł obrazek, bo w dłoni wciąż trzymał pizzę; wisiała smętnie, ciągnięta przez grawitację, z twardym serem, pozbawiona ciepłych kolorów i obłoczków zapachu.
Eddie usiadł wyżej, wychylił się i zapalił światło. To również nie było jasne i rażące jak w innych światach; ale przegoniło cienie w pokoju. Osiadło miękko na bałaganie w przedpokoju, wyłowiło z ciemności buty Eddiego, rozwalone przy kanapie i perkusję ukrytą w kącie, gitarę, również w kącie, ale wcale nie ukrytą; w końcu odbiło się od wypłowiałych fotografii na ścianie, wszystkich aż ociekających kolorami i dźwiękiem. Ładne było; to ich wspólne mieszkanie.
Hobie rozejrzał się, żeby od nowa zapamiętać to wszystko. Przesunął kolczyk językiem. Odetchnął, spojrzał na puszkę w dłoni, uniósł ją do ust.
Myśli Eddiego już nie skandowały jego imienia. Wciąż były głośne; brzmiały jak echo ich dawnej kłótni. Rosły i rosły, aż stały się podobizną pająka, aż rzuciły cień na bębny i kolorowe fotografie, rzuciły cień na twarz Hobiego; Eddie zawsze tak reagował, gdy widział czerwień i błękit w jego aurze.
Hobie uśmiechnął się pod nosem. Uniósł puszkę sody jak do toastu.
— Uratowałem świat — zakpił. Eddie trochę się zaśmiał. Wciąż myślał tylko o pająkach i ostrych słowach; teraz jednak było to przykryte przyjemnym basem czasu, niczym stary album ze zdjęciami pokryty kurzem. Hobie lubił go takiego; takiego domowego i pełnego ciepłych odcieni sepii.
I niech nikt nie zrozumie go źle; Eddie był tylko kolegą z zespołu, jego osobistym gościem od mikrofonu. Byli trochę bratnimi duszami; w końcu Eddie lubił tę samą pizzę i pił ten sam rodzaj sody, śpiewał te same piosenki i nie lubił propagandy z tym samym zapałem jak on. Hobie lubił go, bo jak można było nie lubić punka z tak głośną aurą? Dopełniali się we wszystkich miejscach, w których nie byli sprzeczni.
Teraz Eddie też go dopełniał; ich hałasy stworzyły jeden wielki jazgot na małej powierzchni kanapy. Hobie był bardziej stonowany, bardziej matowy i czarno-biały; to Eddie pomalował ich wspólną przestrzeń na wszystkie te ekstrawaganckie, pstrokate kolory.
— Więc; jak było? — zagadnął. Nawet mówił inaczej, dostojniej, trochę jak dzieciak z wyższej dzielnicy. Hobie nabijał się z jego wyszukanego akcentu i chyba echo tych żartów musiało przedostać się do jego hałasu, bo Eddie uśmiechnął się szerzej; uderzył go w ramię. — Przestań! Jak było w tym innym świecie, co? — powtórzył. Już brzmiał jak dzieciak z ulicy.
Hobie jeszcze przez chwilę patrzył na jego bure kolory. Uśmiechnął się, odwrócił wzrok i wypił resztę sody. Zdjął nogi ze stolika; twarde podeszwy uderzyły w podłogę, rozwiązane sznurowadła poruszyły się pod wpływem ruchu.
— To ściśle tajne — zaznaczył, idąc tyłem w kierunku bębnów i gitary. Wzruszył ramionami, z dłońmi w kieszeniach kamizelki. — Nie mogę mówić o tym przypadkowym ludziom z ulicy.
— Zamknij się i graj! — zawołał Eddie ze śmiechem. Nachylił się, sięgnął po buty. Założył najpierw lewy, a później prawy, opierając stopy o stolik.
Hobie nastroił gitarę, bardziej dla dobra show niż z konieczności. Pierwsze dźwięki rozpaliły powietrze pomiędzy nimi najróżniejszą paletą kolorów i kształtów.
Eddie był dobrym słuchaczem. Potrafił interpretować kolory i kształty jak nikt, kogo Hobie wcześniej znał. Może to przez to, że kiedyś chodził w mundurkach; albo dlatego, że znał Hobiego na wylot. Razem byli niepowstrzymani.
— Lubię ją — zawołał Eddie ponad brzękiem gitary. Hobie próbował opisać mu świat Gwen; w końcu nie różnili się tak bardzo. Dopiero później pomyślał o tym, że powinien użyć bębnów; były mniej pstrokate, łagodniejsze, pełne pastelowych kolorów.
— Gwendy to dobra dziewczyna, tylko trochę pogubiona — opowiadał; gitara leżała na jego kolanach. Eddie słuchał go spod otwartego okna. Stał w cieniu; tylko od czasu do czasu ciepły żar papierosa rozpalał jego wargi, jego idealny nos i ciemne włosy. — Pasuje do Milesa. Widać, że tęsknią za sobą.
— Ty, wielki znawca ludzkiej tęsknoty — zakpił Eddie, unosząc papierosa do ust. Uchylił się, gdy Hobie rzucił w niego pustą puszką. Zaciągnął się dymem podczas całej drogi puszki przez okno, później trzy piętra w dół, prosto na głowę jakiegoś przechodnia. W ciszy słuchali jego krzyków; jednocześnie zaczęli się śmiać.
— Nie widziałeś ich — kontynuował Hobie. Patrzył za przyjacielem, gdy ten podchodził do kanapy. Zadarł głowę do góry, żeby nie stracić go z pola widzenia. Odebrał od niego papierosa.
— Dobrze ci idzie opisywanie — machnął ręką. Oparł się łokciami o oparcie kanapy. — Kontynuuj, wiesz? Każesz mi czekać.
— Apodyktyczny — zakpił. Wydmuchał dym kącikiem ust. Eddie uśmiechnął się tym swoim uśmiechem idealnego chłopca. Machnął ręką, jakby go wskazywał.
— Te nowe słowa — zadarł nos — to oni cię nauczyli? Imponujące. Użyli słownika?
Hobie zaśmiał się i sięgnął po niego. Kiedyś, dawno temu, ugryzł go pająk; to dzięki temu mógł po prostu sięgnąć po koszulkę Eddiego, mógł szarpnąć go i przeciągnąć ponad oparciem kanapy. Eddie śmiał się przez całą drogę. Zrobił perfekcyjny przewrót, uderzył głośno piętami o ziemię, narobił przyzwoitą ilość hałasu. Odchylił się do tyłu i oparł łokcie o oparcie kanapy.
Hobie włożył papierosa pomiędzy wargi. Usiadł po turecku i uniósł wyżej gitarę.
— To będzie trudniejsze — powiedział do siebie, albo do dźwięków. Zacisnął wargi, objął mocniej gryf, podkręcił głośność. Szarpnął za struny i udało mu się: kształty wyszły takie, jakie je chciał. Wszystkie one były ostre, gryzące, neonowo czerwone.
Eddie przestał się uśmiechać. Przechylił głowę w bok i słuchał w ciszy. Stracił kolory na rzecz kolorów Miguela O'Hary.
— To dzieje się wszystkim Pająkom? — zapytał bezbarwnie, gdy Hobie skończył opis.
Zgasił resztki papierosa na podeszwie buta. Wyrzucił peta do otwartej puszki, stojącej przy kanapie.
— Nie jestem jak inni — mruknął. Eddie przewrócił oczami. Machnął ręką i pomimo tego, że jego myśli aż krzyczały, on nie powiedział nic. Patrzył w głąb mieszkania, na otwarte drzwi do łazienki i ciemność za nimi. Uderzał stopą o ziemię.
Hobie zerwał się nagle z kanapy, głośno i gwałtownie. Eddie patrzył za nim, a część kolorów wróciła do jego hałasu. Uśmiechał się.
— Co robisz? — zapytał ze zmęczeniem, gdy Hobie wystawił wszystkie trzy szklanki na blat przy zlewie i sięgnął po pałeczki od bębnów.
— Sh — uciszył go. Wyprostował się znad szklanek, oparł brodę na kciuku i palcu wskazującym. Spojrzał nagle po sobie, przesunął dłonią po łańcuchach. Wydały z siebie ostry, matowy dźwięk.
Wystrzelił pajęczynę; Eddie przestał się uśmiechać, a echo pająka urosło w jego hałasie. Sięgnął po nią ostrożnie, ponieważ wisiała w powietrzu na wyciągnięcie ręki.
Hobie zaplótł sieć według dźwięków, które podpowiadały mu zmysły. Postanowił nie martwić się tym, jak to posprząta. Zdjął z siebie łańcuchy i powiesił je na sieci; sięgnął po puszkę i ją też powiesił. Zdjął łańcuchy z Eddiego.
Wziął pałeczki do rąk, bo akurat nie miał pod ręką jojo. Zakręcił nimi eksperymentalnie. Hałas, jaki wydały, był przyjemnie żółty, ciepły i żywy.
— Dobra, skup się — ostrzegł przyjaciela. Eddie wyblakł, oddając mu wszystkie kolory potrzebne do przedstawienia. — Panie i panowie, Pavitr Prabhakar.
Uderzył w szkło, w łańcuchy, szarpnął za sieć. Świat ożył setką kolorów, a wszystkie one były szybkie i celne, żywe, głośne, wypełniały każdy najmniejszy zakamarek istnienia.
Eddie wstał z kanapy i rozejrzał się po zupełnie nowym pokoju. Dobrze wyglądał, pozbawiony trosk i szarości zwykłego świata.
— Wymyślny — podsumował po prostu. Hobie uśmiechnął się pod nosem.
— I kto teraz zjadł słownik? — zakpił. Przechylił głowę w bok, przygryzł kolczyk. — Jego świat…
— Przytłaczał? — domyślił się. Hobie uniósł wzrok. Kiwnął głową na zgodę.
— W pozytywny sposób — uściślił. Uśmiechnął się. — Jak hałas Nirvany.
— Oh, nienawidzisz Nirvany — zaśmiał się. Zamyślił się nagle, wyciszył; sięgnął po najbliższą sieć i szarpnął za nią. Dźwięki posypały się wokoło jak potłuczone szkło.
Hobie nie mówił mu o tak wielu rzeczach. Nie musiał; nie w świecie, gdzie hałas istnienia i tak wyciągał najciemniejsze z myśli na sam wierzch. Stali obaj w małym pokoju, w szaroburym hałasie ich istnień i obserwowali, jak z cieni wypełza potwór, koszmar; jak pochłania kolory wokoło.
— Więc — szepnął Eddie — tak to wygląda?
Hobie wpatrywał się we własne wspomnienia, w podobiznę Spota, w przerażenie w oczach Milesa. Patrzył na wszystkie te momenty, w których to on był przerażony. Czy tak to wyglądało; piękne słowa. Zazwyczaj nie; a później umierał kapitan i zostawiał zagubionego nastolatka samego w tym wielkim, złym świecie; i nastolatek nagle musiał nauczyć się żyć na ulicy. Tak to – mniej więcej – wyglądało za każdym razem.
— Hobie. — Eddie położył mu dłoń na ramieniu. Wyglądał inaczej niż we wspomnieniach; wydoroślał, nabrał kolorów. Przez większość dni pachniał jak skóra, metal i dym papierosów.
Hobie uśmiechnął się do niego samymi ustami.
— Nie — mruknął. Uderzył w sieć, pomalował pokój na nowo. — To zajebiste, stary. Sam powinieneś spróbować. Życie pająka całkowicie zmienia perspektywę. — Dla potwierdzenia przykleił sieć do sufitu, zawiązał ją wokół kolan Eddiego i szarpnął. Pokój rozświetlił się dźwiękiem jego śmiechu, gdy ten stracił równowagę i zawisł głową w dół z sufitu.
Hobie uderzył go w ramię, odwrócił go przodem do kanapy. Podszedł do niej, w całej swojej czarno-białej chwale. Usiadł i sięgnął po gitarę.
— Zostawisz mnie tak? — Wciąż śmiał się Eddie. Rozłożył ręce na boki. — Hobie, daj spokój!
— Cicho bądź, punku, to może rozwiążę cię przed kolacją — mruknął, strojąc gitarę. Patrzył w kierunku Eddiego, ale nie na niego.
Dalej, za plecami chłopaka, za bezbarwną szybą i głośnym światem, ukryty pod dźwiękami gitary, otworzył się portal. Był stworzony z chaosu i dźwięków, zupełnie jak świat wokoło. Hobie zaczął grać; a z portalu wyszła Gwendy razem z Peterem i małą anarchistką.
Hobie spojrzał prosto w oczy Eddiego. Uderzył mocniej w struny gitary; uśmiechnął się szerzej. Eddie westchnął cicho, a rysy jego twarzy się wygładziły. Wyglądał dziwnie pocieszająco, cały stworzony z ciepłych, burych kolorów, wiszący pod sufitem, z rękami luźno zwisającymi w dół i z tymi jego idealnymi, ciemnymi włosami ściągniętymi przez grawitację.
— Opowiesz mi później jak było? — zapytał cicho, cierpliwie. Hobie zacisnął szczęki; nie przerwał gry. Odwrócił wzrok, szarpnął mocniej za struny, narobił więcej hałasu. Słyszał dźwięk wyrzutni sieci ponad dźwiękiem istnienia; wyczuwał obecność innych takich jak on w hałasie własnych zmysłów.
Wstał gwałtownie; świat stracił kolory. Eddie wciąż wisiał i wyglądał głupio. Hobie podszedł do niego i stanął przed nim z rękami w kieszeniach. Eddie patrzył na niego wyczekująco.
— Oh, do cholery! — zawołał ze śmiechem, gdy uświadomił sobie, że Hobie nie chce pomóc mu zejść. Sięgnął do przodu, zacisnął niezręcznie dłonie na ramieniu Hobiego, na jego włosach, uszach; szarpnął go wymagająco.
— Trzymaj się, punku. Niedługo wrócę — mruknął Hobie. Uśmiechnął się, gdy Eddie przyciągnął się do niego i pocałował go w czoło. Przewrócił oczami. — Ta, jasne, okazujemy sobie uczucia. Pajęczyna puści za kilka godzin.
— Mam scyzoryk w bucie — odpowiedział ze śmiechem. Hobie uśmiechnął się szerzej.
— Jasne, że masz. — Wystrzelił pajęczynę i złapał maskę razem z gitarą. Spojrzał po raz ostatni na bury hałas Eddiego, a później na nienaturalną ciszę Gwendy i Petera za oknem. Wzruszył ramionami. — Jebać to, nie?
Wyszedł przez okno, z maską w zębach i gitarą na plecach. Gwen po prostu na niego patrzyła; Peter odwrócił spojrzenie na włosy swojej córki.
— Co? — zapytał defensywnie. Usiadł na piętach i sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów. — Mogę chociaż zapalić, zanim weźmiecie mnie we wszystkie te wymyślne miejsca?
— Nie wiedziałam, że… — powiedziała niezręcznie Gwen. Nie patrzyła na niego, tylko na okno ich kawalerki. Eddie już nie wisiał głupio z sufitu; sprytny był z niego dzieciak.
— Nie lubię etykiet — przypomniał ponad papierosem. Klikał zapalniczką i za każdym razem był to inny kolor, ale zero ognia. W końcu westchnął zirytowany i poddał się niechętnie.
— Więc tak — zaczęła ponownie dziewczyna. Zmarszczyła brwi, ale nie brzmiała niezręcznie. Spojrzała na niego. — Krótko mówiąc, Miles wpadł w poważne kłopoty.
— Dzieciak jest chodzącym kłopotem — mruknął z dumą. Wzruszył ramionami, zawiązał buty i stanął prosto na nogach. — Prowadź, Gwendy.
— Ominął cię całkowicie szalony pościg — odezwał się wesoło Peter. Już trzymał telefon, dumny ojciec, jakim był. — Chcesz zobaczyć fotki?
— Nie wierzę we wspomnienia utrwalone w formie cyfrowej — powiedział po prostu. Gdy to mówił, jego aura urosła i nabrała więcej ciepłych kolorów; ale oni nie mogli tego widzieć, ponieważ nie widzieli dźwięków tak jak on.
Peter wycofał się niezręcznie.
— Jasne — mruknął cicho, on i ten jego nieskazitelny akcent i przyjemny dla ucha głos.
Gwen otworzyła portal. Hobie stanął pewniej na nogach, włożył dłonie w kieszenie. Nie musiał się odwracać; świat, w którym żył, stworzony był z dźwięków. Słowa, wypowiedziane przez Eddiego były niczym zaklęcia; i zupełnie jak prawdziwe zaklęcia, tak i te trafiły tylko do jego uszu, ponieważ tylko on potrafił odczytać je ponad zgiełkiem istnienia.
Uśmiechnął się; pochylił głowę. Założył maskę i owszem; był gotowy skoczyć w nieznane.