Rzucanie zaklęć (po cichu, wśród zgiełku istnienia)

Spider-Man: Spider-Verse (Sony Animated Movies)
M/M
G
Rzucanie zaklęć (po cichu, wśród zgiełku istnienia)
author
Summary
Kiedyś, dawno temu, ugryzł go pająk; to dzięki temu mógł po prostu sięgnąć po koszulkę Eddiego, mógł szarpnąć go i przeciągnąć ponad oparciem kanapy. Eddie śmiał się przez całą drogę. Zrobił perfekcyjny przewrót, uderzył głośno piętami o ziemię, narobił przyzwoitą ilość hałasu.I niech nikt nie zrozumie go źle; Eddie był tylko kolegą z zespołu, jego osobistym gościem od mikrofonu.LubHobie nie lubił etykiet.
Note
No hej.Od czasu premiery, widziałam ten film już jakieś 6 razy. Nadal mi mało.Oczywiście opowiadanie zawiera spojlery, ale chyba już to rozgryzłxś, skoro wiesz kim jest Hobie i dlaczego tak go uwielbiam. Eddie jest w całości mój i hej, kocham tego punka, więc bądź dla niego delikatnx.Szybka notka przed czytaniem: czuj się ostrzeżonx przed tymi trzema przekleństwami i jednym wspólnym papierosem. Chłopaki po prostu to zrobili, a ja mogłam tylko stać z boku i patrzeć. Przepraszam za odrobinę sztywny język Hobiego; jestem dosłownie pierwszą osobą, która pisze go po polsku i nie do końca rozgryzłam, jak przełożyć jego styl mówienia na coś bardziej zrozumiałego. Jak coś, pisałam to do Teenagers My Chemical Romance. Uczciwie ostrzegam, że opowiadanie może przejawiać rytmikę utworu.Uwielbiam sposób w jaki przedstawili uniwersum Gwen i uważam, że Hobie zasługuje na coś podobnego. Facet jest definicją chaosu i uważam, że jego uniwersum może być tylko bardziej szalone. Chciałam oddać ducha filmu, ale – bądźmy szczerzy – było ciężko dorównać temu arcydziełu. Daj mi znać w komentarzu, jak to wszystko wyszło.Daj mi znać, nawet jeżeli nie wyszło. Możesz nawet nie czytać całości – po prostu porozmawiajmy o tym filmie, ponieważ, człowieku, to jest tak piękne, że chcę iść po raz 7 do kina.Trzymaj się ciepło <3_____________________Dla siostry.

Eddie spał, gdy Hobie zakradł się do ich kawalerki przez okno. Jego chrapanie wypełniło całą dostępną przestrzeń. Dobrze, że było takie wielkie i takie pstrokate; ukryło małe, szare kroki Hobiego. 

Przekradł się po suficie w stronę łazienki. Stanął przed lustrem w całej swojej szarej okazałości. Wciąż czuł echo innych światów na sobie; miał trochę kolorów Gwendy, trochę chaosu Milesa, wszystkie te ostre krawędzie Miguela i nawet beztroską niewinność Pavitra; i wszystkie one kłębiły się w jego aurze, w jego osobistym hałasie. Uśmiechnął się; ponieważ do twarzy było mu w tym nowym wyglądzie. 

Ochlapał twarz zimną wodą. Narobił trochę hałasu. Zrzucił maskę pod nogi, rozwiązał buty, od nowa zadomowił się w świecie dźwięków i pstrokatych obrazów.

Z łazienki poszedł prosto do kuchni, już twardo na nogach, prosto po skrzypiącej podłodze. Chrapanie Eddiego musiało ustąpić miejsca obecności Hobiego. Jego buty nabrały kolorów; tak głośny potrafił być. Lubił je takie; czerwono-niebieskie, założone niechlujnie i rozwiązane. Były jego plakietką w momentach, w których nie miał na sobie prawdziwych symboli.

Światło w lodówce zapaliło się w zupełnie inny sposób niż światło w innych wszechświatach. Nie było jasne; bardziej jakby matowe. Rozświetliło kolory na opakowaniu pizzy, na trzech puszkach koka-sody, na jakimś starym kawałku sera i kartonie mleka. Hobie patrzył na nie wszystkie przez chwilę. Dźwięk oddechu Eddiego ogrzewał jego plecy. Gdzieś na górze, może bezpośrednio nad nimi, może trochę bardziej po prawo; gdzieś tam ktoś katował gitarę.

Hobie odetchnął głęboko; w końcu był w domu.

Wziął pizzę i sodę, trzasnął drzwiczkami lodówki, cofnął się i wskoczył z rozpędu na brak miejsca na kanapie. Eddie zerwał się przerażony; rozświetlił cały pokój kolorami.

Hobbie oparł nogi o stolik przed kanapą. Ciche dźwięki łańcuchów opadły na blat jak zaschnięte błoto.

— Tęskniłeś? — zagadnął, już z zimną pizzą przy ustach.

Eddie patrzył na niego, jakby go nie poznawał. Jego aura była tylko szumem przypadkowych kolorów, chaosem sennego buczenia, paletą zaspanych myśli. Zamrugał; i dopiero tam, dopiero wtedy, wśród hałasu i wrzasku przebiło się zrozumienie.

— Hobie? — zapytał cicho, a jego myśli urosły i wypełniły przestrzeń pomiędzy nimi. Były krzykliwe i pstrokate, ale przyjemnie ciepłe, pełne miłych emocji. 

Hobie udał, że się przed nim kłania. Trochę zepsuł obrazek, bo w dłoni wciąż trzymał pizzę; wisiała smętnie, ciągnięta przez grawitację, z twardym serem, pozbawiona ciepłych kolorów i obłoczków zapachu. 

Eddie usiadł wyżej, wychylił się i zapalił światło. To również nie było jasne i rażące jak w innych światach; ale przegoniło cienie w pokoju. Osiadło miękko na bałaganie w przedpokoju, wyłowiło z ciemności buty Eddiego, rozwalone przy kanapie i perkusję ukrytą w kącie, gitarę, również w kącie, ale wcale nie ukrytą; w końcu odbiło się od wypłowiałych fotografii na ścianie, wszystkich aż ociekających kolorami i dźwiękiem. Ładne było; to ich wspólne mieszkanie.

Hobie rozejrzał się, żeby od nowa zapamiętać to wszystko. Przesunął kolczyk językiem. Odetchnął, spojrzał na puszkę w dłoni, uniósł ją do ust.

Myśli Eddiego już nie skandowały jego imienia. Wciąż były głośne; brzmiały jak echo ich dawnej kłótni. Rosły i rosły, aż stały się podobizną pająka, aż rzuciły cień na bębny i kolorowe fotografie, rzuciły cień na twarz Hobiego; Eddie zawsze tak reagował, gdy widział czerwień i błękit w jego aurze.

Hobie uśmiechnął się pod nosem. Uniósł puszkę sody jak do toastu.

— Uratowałem świat — zakpił. Eddie trochę się zaśmiał. Wciąż myślał tylko o pająkach i ostrych słowach; teraz jednak było to przykryte przyjemnym basem czasu, niczym stary album ze zdjęciami pokryty kurzem. Hobie lubił go takiego; takiego domowego i pełnego ciepłych odcieni sepii.

I niech nikt nie zrozumie go źle; Eddie był tylko kolegą z zespołu, jego osobistym gościem od mikrofonu. Byli trochę bratnimi duszami; w końcu Eddie lubił tę samą pizzę i pił ten sam rodzaj sody, śpiewał te same piosenki i nie lubił propagandy z tym samym zapałem jak on. Hobie lubił go, bo jak można było nie lubić punka z tak głośną aurą? Dopełniali się we wszystkich miejscach, w których nie byli sprzeczni. 

Teraz Eddie też go dopełniał; ich hałasy stworzyły jeden wielki jazgot na małej powierzchni kanapy. Hobie był bardziej stonowany, bardziej matowy i czarno-biały; to Eddie pomalował ich wspólną przestrzeń na wszystkie te ekstrawaganckie, pstrokate kolory.

— Więc; jak było? — zagadnął. Nawet mówił inaczej, dostojniej, trochę jak dzieciak z wyższej dzielnicy. Hobie nabijał się z jego wyszukanego akcentu i chyba echo tych żartów musiało przedostać się do jego hałasu, bo Eddie uśmiechnął się szerzej; uderzył go w ramię. — Przestań! Jak było w tym innym świecie, co? — powtórzył. Już brzmiał jak dzieciak z ulicy.

Hobie jeszcze przez chwilę patrzył na jego bure kolory. Uśmiechnął się, odwrócił wzrok i wypił resztę sody. Zdjął nogi ze stolika; twarde podeszwy uderzyły w podłogę, rozwiązane sznurowadła poruszyły się pod wpływem ruchu.

— To ściśle tajne — zaznaczył, idąc tyłem w kierunku bębnów i gitary. Wzruszył ramionami, z dłońmi w kieszeniach kamizelki. — Nie mogę mówić o tym przypadkowym ludziom z ulicy.

— Zamknij się i graj! — zawołał Eddie ze śmiechem. Nachylił się, sięgnął po buty. Założył najpierw lewy, a później prawy, opierając stopy o stolik.

Hobie nastroił gitarę, bardziej dla dobra show niż z konieczności. Pierwsze dźwięki rozpaliły powietrze pomiędzy nimi najróżniejszą paletą kolorów i kształtów. 

Eddie był dobrym słuchaczem. Potrafił interpretować kolory i kształty jak nikt, kogo Hobie wcześniej znał. Może to przez to, że kiedyś chodził w mundurkach; albo dlatego, że znał Hobiego na wylot. Razem byli niepowstrzymani.

— Lubię ją — zawołał Eddie ponad brzękiem gitary. Hobie próbował opisać mu świat Gwen; w końcu nie różnili się tak bardzo. Dopiero później pomyślał o tym, że powinien użyć bębnów; były mniej pstrokate, łagodniejsze, pełne pastelowych kolorów. 

— Gwendy to dobra dziewczyna, tylko trochę pogubiona — opowiadał; gitara leżała na jego kolanach. Eddie słuchał go spod otwartego okna. Stał w cieniu; tylko od czasu do czasu ciepły żar papierosa rozpalał jego wargi, jego idealny nos i ciemne włosy. — Pasuje do Milesa. Widać, że tęsknią za sobą.

— Ty, wielki znawca ludzkiej tęsknoty — zakpił Eddie, unosząc papierosa do ust. Uchylił się, gdy Hobie rzucił w niego pustą puszką. Zaciągnął się dymem podczas całej drogi puszki przez okno, później trzy piętra w dół, prosto na głowę jakiegoś przechodnia. W ciszy słuchali jego krzyków; jednocześnie zaczęli się śmiać.

— Nie widziałeś ich — kontynuował Hobie. Patrzył za przyjacielem, gdy ten podchodził do kanapy. Zadarł głowę do góry, żeby nie stracić go z pola widzenia. Odebrał od niego papierosa.

— Dobrze ci idzie opisywanie — machnął ręką. Oparł się łokciami o oparcie kanapy. — Kontynuuj, wiesz? Każesz mi czekać.

— Apodyktyczny — zakpił. Wydmuchał dym kącikiem ust. Eddie uśmiechnął się tym swoim uśmiechem idealnego chłopca. Machnął ręką, jakby go wskazywał.

— Te nowe słowa — zadarł nos — to oni cię nauczyli? Imponujące. Użyli słownika?

Hobie zaśmiał się i sięgnął po niego. Kiedyś, dawno temu, ugryzł go pająk; to dzięki temu mógł po prostu sięgnąć po koszulkę Eddiego, mógł szarpnąć go i przeciągnąć ponad oparciem kanapy. Eddie śmiał się przez całą drogę. Zrobił perfekcyjny przewrót, uderzył głośno piętami o ziemię, narobił przyzwoitą ilość hałasu. Odchylił się do tyłu i oparł łokcie o oparcie kanapy.

Hobie włożył papierosa pomiędzy wargi. Usiadł po turecku i uniósł wyżej gitarę.

— To będzie trudniejsze — powiedział do siebie, albo do dźwięków. Zacisnął wargi, objął mocniej gryf, podkręcił głośność. Szarpnął za struny i udało mu się: kształty wyszły takie, jakie je chciał. Wszystkie one były ostre, gryzące, neonowo czerwone.

Eddie przestał się uśmiechać. Przechylił głowę w bok i słuchał w ciszy. Stracił kolory na rzecz kolorów Miguela O'Hary.

— To dzieje się wszystkim Pająkom? — zapytał bezbarwnie, gdy Hobie skończył opis.

Zgasił resztki papierosa na podeszwie buta. Wyrzucił peta do otwartej puszki, stojącej przy kanapie.

— Nie jestem jak inni — mruknął. Eddie przewrócił oczami. Machnął ręką i pomimo tego, że jego myśli aż krzyczały, on nie powiedział nic. Patrzył w głąb mieszkania, na otwarte drzwi do łazienki i ciemność za nimi. Uderzał stopą o ziemię. 

Hobie zerwał się nagle z kanapy, głośno i gwałtownie. Eddie patrzył za nim, a część kolorów wróciła do jego hałasu. Uśmiechał się.

— Co robisz? — zapytał ze zmęczeniem, gdy Hobie wystawił wszystkie trzy szklanki na blat przy zlewie i sięgnął po pałeczki od bębnów.

— Sh — uciszył go. Wyprostował się znad szklanek, oparł brodę na kciuku i palcu wskazującym. Spojrzał nagle po sobie, przesunął dłonią po łańcuchach. Wydały z siebie ostry, matowy dźwięk.

Wystrzelił pajęczynę; Eddie przestał się uśmiechać, a echo pająka urosło w jego hałasie. Sięgnął po nią ostrożnie, ponieważ wisiała w powietrzu na wyciągnięcie ręki.

Hobie zaplótł sieć według dźwięków, które podpowiadały mu zmysły. Postanowił nie martwić się tym, jak to posprząta. Zdjął z siebie łańcuchy i powiesił je na sieci; sięgnął po puszkę i ją też powiesił. Zdjął łańcuchy z Eddiego.

Wziął pałeczki do rąk, bo akurat nie miał pod ręką jojo. Zakręcił nimi eksperymentalnie. Hałas, jaki wydały, był przyjemnie żółty, ciepły i żywy.

— Dobra, skup się — ostrzegł przyjaciela. Eddie wyblakł, oddając mu wszystkie kolory potrzebne do przedstawienia. — Panie i panowie, Pavitr Prabhakar. 

Uderzył w szkło, w łańcuchy, szarpnął za sieć. Świat ożył setką kolorów, a wszystkie one były szybkie i celne, żywe, głośne, wypełniały każdy najmniejszy zakamarek istnienia.

Eddie wstał z kanapy i rozejrzał się po zupełnie nowym pokoju. Dobrze wyglądał, pozbawiony trosk i szarości zwykłego świata.

— Wymyślny — podsumował po prostu. Hobie uśmiechnął się pod nosem.

— I kto teraz zjadł słownik? — zakpił. Przechylił głowę w bok, przygryzł kolczyk. — Jego świat…

— Przytłaczał? — domyślił się. Hobie uniósł wzrok. Kiwnął głową na zgodę.

— W pozytywny sposób — uściślił. Uśmiechnął się. — Jak hałas Nirvany.

— Oh, nienawidzisz Nirvany — zaśmiał się. Zamyślił się nagle, wyciszył; sięgnął po najbliższą sieć i szarpnął za nią. Dźwięki posypały się wokoło jak potłuczone szkło.

Hobie nie mówił mu o tak wielu rzeczach. Nie musiał; nie w świecie, gdzie hałas istnienia i tak wyciągał najciemniejsze z myśli na sam wierzch. Stali obaj w małym pokoju, w szaroburym hałasie ich istnień i obserwowali, jak z cieni wypełza potwór, koszmar; jak pochłania kolory wokoło.

— Więc — szepnął Eddie — tak to wygląda?

Hobie wpatrywał się we własne wspomnienia, w podobiznę Spota, w przerażenie w oczach Milesa. Patrzył na wszystkie te momenty, w których to on był przerażony. Czy tak to wyglądało; piękne słowa. Zazwyczaj nie; a później umierał kapitan i zostawiał zagubionego nastolatka samego w tym wielkim, złym świecie; i nastolatek nagle musiał nauczyć się żyć na ulicy. Tak to – mniej więcej – wyglądało za każdym razem.

— Hobie. — Eddie położył mu dłoń na ramieniu. Wyglądał inaczej niż we wspomnieniach; wydoroślał, nabrał kolorów. Przez większość dni pachniał jak skóra, metal i dym papierosów.

Hobie uśmiechnął się do niego samymi ustami.

— Nie — mruknął. Uderzył w sieć, pomalował pokój na nowo. — To zajebiste, stary. Sam powinieneś spróbować. Życie pająka całkowicie zmienia perspektywę. — Dla potwierdzenia przykleił sieć do sufitu, zawiązał ją wokół kolan Eddiego i szarpnął. Pokój rozświetlił się dźwiękiem jego śmiechu, gdy ten stracił równowagę i zawisł głową w dół z sufitu.

Hobie uderzył go w ramię, odwrócił go przodem do kanapy. Podszedł do niej, w całej swojej czarno-białej chwale. Usiadł i sięgnął po gitarę.

— Zostawisz mnie tak? — Wciąż śmiał się Eddie. Rozłożył ręce na boki. — Hobie, daj spokój!

— Cicho bądź, punku, to może rozwiążę cię przed kolacją — mruknął, strojąc gitarę. Patrzył w kierunku Eddiego, ale nie na niego.

Dalej, za plecami chłopaka, za bezbarwną szybą i głośnym światem, ukryty pod dźwiękami gitary, otworzył się portal. Był stworzony z chaosu i dźwięków, zupełnie jak świat wokoło. Hobie zaczął grać; a z portalu wyszła Gwendy razem z Peterem i małą anarchistką.

Hobie spojrzał prosto w oczy Eddiego. Uderzył mocniej w struny gitary; uśmiechnął się szerzej. Eddie westchnął cicho, a rysy jego twarzy się wygładziły. Wyglądał dziwnie pocieszająco, cały stworzony z ciepłych, burych kolorów, wiszący pod sufitem, z rękami luźno zwisającymi w dół i z tymi jego idealnymi, ciemnymi włosami ściągniętymi przez grawitację.

— Opowiesz mi później jak było? — zapytał cicho, cierpliwie. Hobie zacisnął szczęki; nie przerwał gry. Odwrócił wzrok, szarpnął mocniej za struny, narobił więcej hałasu. Słyszał dźwięk wyrzutni sieci ponad dźwiękiem istnienia; wyczuwał obecność innych takich jak on w hałasie własnych zmysłów.

Wstał gwałtownie; świat stracił kolory. Eddie wciąż wisiał i wyglądał głupio. Hobie podszedł do niego i stanął przed nim z rękami w kieszeniach. Eddie patrzył na niego wyczekująco.

— Oh, do cholery! — zawołał ze śmiechem, gdy uświadomił sobie, że Hobie nie chce pomóc mu zejść. Sięgnął do przodu, zacisnął niezręcznie dłonie na ramieniu Hobiego, na jego włosach, uszach; szarpnął go wymagająco.

— Trzymaj się, punku. Niedługo wrócę — mruknął Hobie. Uśmiechnął się, gdy Eddie przyciągnął się do niego i pocałował go w czoło. Przewrócił oczami. — Ta, jasne, okazujemy sobie uczucia. Pajęczyna puści za kilka godzin.

— Mam scyzoryk w bucie — odpowiedział ze śmiechem. Hobie uśmiechnął się szerzej.

— Jasne, że masz. — Wystrzelił pajęczynę i złapał maskę razem z gitarą. Spojrzał po raz ostatni na bury hałas Eddiego, a później na nienaturalną ciszę Gwendy i Petera za oknem. Wzruszył ramionami. — Jebać to, nie?

Wyszedł przez okno, z maską w zębach i gitarą na plecach. Gwen po prostu na niego patrzyła; Peter odwrócił spojrzenie na włosy swojej córki.

— Co? — zapytał defensywnie. Usiadł na piętach i sięgnął do kieszeni po paczkę  papierosów. — Mogę chociaż zapalić, zanim weźmiecie mnie we wszystkie te wymyślne miejsca?

— Nie wiedziałam, że… — powiedziała niezręcznie Gwen. Nie patrzyła na niego, tylko na okno ich kawalerki. Eddie już nie wisiał głupio z sufitu; sprytny był z niego dzieciak.

— Nie lubię etykiet — przypomniał ponad papierosem. Klikał zapalniczką i za każdym razem był to inny kolor, ale zero ognia. W końcu westchnął zirytowany i poddał się niechętnie. 

— Więc tak — zaczęła ponownie dziewczyna. Zmarszczyła brwi, ale nie brzmiała niezręcznie. Spojrzała na niego. — Krótko mówiąc, Miles wpadł w poważne kłopoty.

— Dzieciak jest chodzącym kłopotem — mruknął z dumą. Wzruszył ramionami, zawiązał buty i stanął prosto na nogach. — Prowadź, Gwendy. 

— Ominął cię całkowicie szalony pościg — odezwał się wesoło Peter. Już trzymał telefon, dumny ojciec, jakim był. — Chcesz zobaczyć fotki?

— Nie wierzę we wspomnienia utrwalone w formie cyfrowej — powiedział po prostu. Gdy to mówił, jego aura urosła i nabrała więcej ciepłych kolorów; ale oni nie mogli tego widzieć, ponieważ nie widzieli dźwięków tak jak on. 

Peter wycofał się niezręcznie.

— Jasne — mruknął cicho, on i ten jego nieskazitelny akcent i przyjemny dla ucha głos.

Gwen otworzyła portal. Hobie stanął pewniej na nogach, włożył dłonie w kieszenie. Nie musiał się odwracać; świat, w którym żył, stworzony był z dźwięków. Słowa, wypowiedziane przez Eddiego były niczym zaklęcia; i zupełnie jak prawdziwe zaklęcia, tak i te trafiły tylko do jego uszu, ponieważ tylko on potrafił odczytać je ponad zgiełkiem istnienia.

Uśmiechnął się; pochylił głowę. Założył maskę i owszem; był gotowy skoczyć w nieznane.