
Chapter 1
Szturchnięcie.
Cicho wyszeptane przeprosiny – niepewnym, dziecięcym głosem. Zirytowane i wściekłe burknięcie wysokiego mężczyzny, na które drobny chłopiec jeszcze bardziej skrył twarz za przydługawymi włosami. Widocznie zakłopotana postawa dziecka, która sprawiła, że dorosły odszedł, jedynie mamrocząc pod nosem.
Gdy mężczyzna zniknął za rogiem uliczki, chłopiec momentalnie się wyprostował, odgarniając ręką kosmyki zasłaniające oczy. Jakiekolwiek objawy speszenia, chwilę wcześniej tak dobrze widocznego, zniknęły. Brunet odwrócił się, czując na sobie spojrzenie pary oczu. Nastolatek po drugiej stronie ulicy posłał mu pytający wzrok, kiwając głową w stronę budynku, za którym zniknął mężczyzna. Był to bardzo prosty szyfr, który jednak postronny obserwator odebrałby jako wyraz troski przyjaciela. Chłopiec, do którego skierowany był ten znak, uśmiechnął się cwaniacko, pokazując uniesiony w górę kciuk. W drugiej ręce, do tej pory schowanej w kieszeni lekko znoszonej bluzy, na krótką chwilę pojawił się portfel. Jednak, gdy tylko zauważył błysk aprobaty w oczach starszego nastolatka, zręcznym ruchem schował go ponownie.
Oczywiście nie był to własność trzynastolatka, ponieważ portfel trzymał Harry Potter.
A Harry Potter był kieszonkowcem.
Trzynastolatek szedł przed siebie pewnym krokiem. Z beztroskim oraz jednocześnie fałszywym (niczym dowody tożsamości, jakimi próbowali posługiwać się nastoletni pijacy w sklepie obok) uśmiechem na twarzy nikt nie posądzał go o to, że przed chwilą okradł kolejną osobę tego dnia. Zwykle wystarczał mu jeden portfel dziennie by móc zjeść coś ciepłego i oddać część „zarobku” Łysemu Kevinowi (który wbrew temu, co myślicie, wcale nie był łysy), ale tamtego dnia było inaczej.
Uwalniał od zbędnej gotówki (jakoś upodobał sobie ten eufemizm) głównie typy dorosłych, którzy wyglądali na średnio zamożnych. Nie chciał mieć kłopotów z ważniakami, a tych biedniejszych było mu po prostu szkoda. Wiedział, jak to jest przez kilka dni jeść jedynie jakieś ochłapy. Tak więc zabrał portfel jakiejś kobiecie, która oprócz posiadania dużych sińców pod oczami nie wyglądała podejrzanie. Jednak w środku oprócz pięćdziesięciu pensów, nie było żadnej gotówki. Jedynie mały, foliowy woreczek z jaskrawo niebieskim proszkiem. Harry widział już takie u niektórych ludzi z jego dzielnicy. Miał się tym zbytnio nie przejmować i spróbować sprzedać jakiemuś znajomemu (co jak co, ale Potter nie był na tyle nieświadomy, żeby nie wiedzieć, że może za to dostać sporo forsy). Jednak w chwili, gdy już miał się wewnętrznie cieszyć z tak łatwego zarobku, przypomniał sobie co wspólnego miały ze sobą osoby, u których widział tę rzecz.
Szybko umierały.
Wtedy jak oparzony odrzucił woreczek do najbliższego kontenera na śmieci. Po kilku minutach nerwowego marszu, przeplatanego równie niespokojnym odwracaniem się za siebie, uświadomił sobie, że w takiej sytuacji musi okraść kolejną osobę. Nie chciało mu się wracać swój teren lub raczej teren Łysego Kevina, który jednie pozwolił dwunastolatkowi tam się panoszyć. Kiedy po drodze zauważył postać znajomego, który wisiał mu przysługę, postanowił zostać tam, gdzie był. W taki sposób uwolnił od grubego portfela kolejnego dorosłego i zapewnił sobie pieniądze na przynajmniej kilka dni.
Gdy już odchodził, kątem oka wyłapał rozluźniającą się postawę nastolatka, u którego dziś „uwalniał” Harry. Nie był ani głupi, ani naiwny, wiedział, że jego obecność w tamtym miejscu nie była mile widziana. Nie, żeby miał z drugim chłopakiem jakieś porachunki, wręcz odwrotnie, darzyli się wzajemnym szacunkiem, a niektórzy nawet zaryzykowaliby stwierdzenie, że chłodną, prawie sympatią. Czasem nawet wymieniali się pogłoskami o niespodziewanych patrolach straży miejskiej, czy powiadamiali, kiedy pewni pijaczkowie mieli gorszy dzień i nie warto było się do nich zbliżać, żeby nie oberwać butelką po piwie (ze szczynami w środku, prawdopodobnie).
Jednak Potter nie ani głupi, ani naiwny, nie byli przyjaciółmi, ba, nie byli nawet kolegami. A dodatkowa osoba na terenie zawsze była uciążliwa. Objawiało się to nawet w tak prozaicznym skutku, jak zwrócenie na siebie uwagi służb. Im więcej uwolnionych portfeli, tym więcej wkurzonych dorosłych, szukających winnych. Wnioski nasuwają się same.
I w taki sposób, około godziny dwunastej dotarł do brudnej, zapełnionej graffiti wnęki. Za bramą znajdowało się zaniedbane, małe podwórko ze stolikami, kanapami i innymi meblami, w różnym stadium zniszczenia. Otaczał je równie zdezelowany budynek kamienicy. Potter nie miał jednak czasu na, wejście do środka, kiedy usłyszał krzyk.
– Haaarryy! – Głos dobiegał rogu podwórka, gdzie wokół okrągłego stolika przesiadywał Łysy Kevin. Jak zwykle grał w karty z innymi typami jego pokroju, a puste butelki po alkoholu walały się po ziemi. – No chłopcze, mam nadzieję, że jeśli jesteś tu tak wcześnie, oznacza, że masz dla mnie coś dobrego… albo wiesz co, mam dla ciebie zadanie.
Cała banda zarechotała, podczas gdy Harry zbliżał się do grupy. Zapijaczony jegomość albowiem pozwalał bezdomnym dzieciom z okolicy mieszkać na dziko w jego budynku (chociaż nikt nie wiedział, czy tak naprawdę należał do niego). Budynek to może za wiele powiedziane. Była to rozpadająca się rudera, z pordzewiałymi kranami, zdezelowanymi pokojami i ciągłymi przerwami prądu, ale dla Harry’ego było to lepsze niż mieszkanie na ulicy. Podobnie dla wielu innych dzieciaków. Niech jednak w waszych umysłach nie zaświta myśl, że robił to z dobrej woli czy chęci pomocy biednym, bezdomnym sierotom. Łysy Kevin zmuszał je do kradzieży lub żebrania na ulicach, a potem odbierał wszystkie pieniądze. Z gorzkim posmakiem w ustach chłopiec pomyślał, że przydomek mężczyzny był w pełni zasłużony. Gdyby nie schował części pieniędzy, zostałby ograbiony do cna.
– Idź po wódkę. Byle kurwa szybko.
Harry zmieszał się, jeden sklep, w którym sprzedawca nie zwracał uwagi na wiek, został niedawno zamknięty.
– Mhm – mruknął, a po chwili dodał dla pewności, że nikt się go nie czepi – zrobię to.
Na szczęście w szarej strefie Londynu było wiele miejsc, w którym mógł załatwić alkohol. Może nie znał ich osobiście, ale wystarczyło, że wypyta kilka dzieciaków.
– Tylko nie wlecz się bachorze… na trzeźwo mój mózg nie działa.
– Jakbyś jeszcze kiedykolwiek go miał, kretynie – wymamrotał pod nosem.
Tak jak myślał, nie było trudno znaleźć kogoś, kto sprzedawał wódkę nastolatkom. Już pierwsza dziewczyna, której zapytał, kazała się kierować w stronę Wypalonego Garnka czy innego naczynia. Znajdował się pomiędzy księgarnią a sklepem z płytami. W pobliżu miał się kręcić jakiś typ „którego od razu miał rozpoznać”. Nie był to precyzyjny opis, ale przynajmniej miał jakiś trop. Dziwne było jedynie to, że Harry znał swoją okolicę. Znał ją bardziej niż swoją kieszeń i nie kojarzył tego lokalu. Jak gdyby pojawił się w tym miejscu z dnia na dzień, ale – to przecież było niemożliwe. Musiał po prostu nigdy nie zwrócić uwagi. Tak więc pokręcił się przy Dziurawym Kotle (jak się okazało), jednak po dłuższym momencie nikogo nie zobaczył. Każdy wyglądał normalne, przeciętnie. Żadnych zakapturzonych typów czy zaczepnych pijaczków. Jednym słowem: nic. Harry westchnął z frustracją – o ile nikt inny nie przyniósł alkoholu do Łysego Kevina, ten już się niecierpliwi. A jeśli będzie musiał szukać jeszcze innego sprzedawcy, zajmie to więcej czasu, po którym nie będzie miał po co wracać tego dnia do domu.
Gdy zirytowany miał już odchodzić, nagle jego uwagę zwróciła jedna persona. Była… odmienna, dokładnie w taki sam obsceniczny sposób jak opisał Harry’emu inny chłopiec. Niecodzienny długi płaszcz, który był tak obszerny, że bardziej przypominał szatę. Do tego ekscentryczna aura, która sprawiała, że Harry czuł dziwne uczucie w żołądku. Nie był to ucisk niepokoju czy ból, to było po prostu… po prostu inna.
Toteż z pewną dozą wahania podążył za mężczyzną do wnętrza Dziurawego Kotła. Bar wydawał się zapadły, ale miał coś w sobie, że nie sprawiał wrażenia obskurnej speluny lub jednej z pobliskich mordowni. Co nie było dobre, mogło utrudnić transakcję. Harry miał tylko nadzieję, że ludzie w środku będą mieli go w dupie. A przede wszystkim chciał, żeby ten dzień się skończył. Dlatego szybko przemknął przez ciemne, drewniane wnętrze starając się uniknąć atencji barmana. Chłopiec omiótł wzrokiem salę, wiedząc, że w takich miejscach nie można tracić czujności. Całe pomieszczenie wypełnione było zwykłymi rzeczami, jakie spotyka się w każdej knajpie, ale zwieńczone niecodziennymi dodatkami. Na ścianie wisiały obrazy, ale też miotła – nie była niedbale oparta – była wręcz wyeksponowana za szkłem osadzonym w solidnej ramie. Do tego na ladzie siedziało kilka kotów, na jednym krześle siedziała sowa i Harry mógł przysiąc, że słyszał rechot żab. Ludzie (o równie dziwnej aparycji, jak wyżej wspomniany mężczyzna) stłoczeni byli przy stolikach, głównie zajęci rozmową, nie zwracali szczególnej uwagi na samotnego nastolatka. Grali też w jakąś grę… chyba (chłopiec nie mógł uwierzyć, że były to szachy. Nie w takim miejscu). Poza tym wszystko było spokojne – głośne, ale spokojne – aż do momentu, gdy przeszedł go dreszcz. Ktoś na niego patrzył. Kątem oka, niby przypadkiem obejrzał się – jedna postać siedząca w rogu pomieszczenia, zza kaptura wpatrywała się intensywnie w Harry’ego. Siedziała samotnie przy stoliku, na którym nic nie stało – żadnych kufli, talerzy, szklanek czy kart. Ostre, ciemne, wręcz czarne oczy przeszywały go spojrzeniem. Im dłużej go na sobie odczuwał tym bardziej niewygodny się stawał. Ten… osobnik, przeszywał go wzrokiem prawie tak, jakby przenikał jego świadomość.
Z tego powodu, gdy zauważył, że śledzony przez niego mężczyzna skierował się do tylnego wejścia, odetchnął z ulgą. Przeszedł pewnym krokiem (ale nie przesadnie pewnym) za nim, sięgając do drzwi, zanim zdążyły się zatrzasnąć. Nieco się zmieszał, kiedy okazało się, że po drugiej stronie jest ślepy zaułek, dosłownie kilkumetrowa droga zakończona ceglaną ścianą. Czy handlarz zorientował się o jego obecności? Chciał dokonać tam transakcji czy… czy to była pułapka? Zamaskowany gliniarz, gangster, który potrzebuje pieniędzy Łysego Kevina lub pedofil, który sobie go upatrzył i zwabił? Paranoiczne myśli pędziły po głowie Harry’ego, coraz bardziej skomplikowane scenariusze kreowały się w zakamarkach umysłu. Jednak zanim całkowicie się w nich pogrążył, zdusił panikę, miał zadanie do wykonania.
– Przepraszam? – zwrócił uwagę mężczyzny – mój tata... – (to zawsze działało) – …powiedział, że jak tu przyjdę, to będę mógł kupić… no wie pan…
Powiedział z fałszywą niepewnością, w sumie nie był przecież nawet pewien czy to dobry sprzedawca, może był to jakiś losowy człowiek, który chciał wyjść na papierosa… czy coś. Mężczyzna tylko uśmiechnął się uprzejmie i gestem wskazał podejść do siebie – na co Harry zbliżył się zaledwie krok.
– Pierwszy raz na samodzielnych zakupach, młody kawalerze?
– Tak, tak jakoś wyszło – wymruczał bez rozwinięcia.
– O nic się nie martw, zaprowadzę cię. Ach, młodzieńcze lata, pamiętam, kiedy mój ojciec pierwszy raz wysłał mnie po-
Słuchanie dalszego monologu było niepotrzebne. Nastolatek stanął w odpowiedniej (bezpiecznej) odległości, zastanawiając się, gdzie do cholery chciał go niby prowadzić, kiedy stali w (przypomnijmy jeszcze raz) ślepej uliczce. I zanim się zorientował, dziwny typ zaczął stukać o mur jakimś wykrzywionym kijem. Boże, czemu trafiam na samych świrów? Miał już się po cichu wycofać, gdy cegły wydały szorstki odgłos, wyginając się. Ściana zatrzęsła się, zgrzytnęła przeraźliwie i po chwili – nie wierząc własnym oczom – Harry przekonał się, że zaraz przed nim stoi otworem ulica. Cała pierdolona aleja. Pełna ludzi, których na pewno nie było tam kilka sekund wcześniej.
– No, mam nadzieję, że pomogłem – powiedział mężczyzna i jakby nigdy nic zniknął w tłumie.
A Harry po prostu zaniemówił. Musiał mieć omamy, pewnie uderzył się w głowę albo w ogóle się jeszcze nie obudził. Musiał coś wziąć, jakieś narkotyki. Może ktoś mu coś wstrzyknął, dosypał. Wbił paznokcie w udo – bolało, czyli to nie mógł być sen… Może to plan filmowy, na który przypadkiem trafił. Pewnie zaraz zza rogu wyjdzie jakaś ekipa filmowa każąca mu spadać. Jakie inne mogłoby być wytłumaczenie tej sytuacji? Cała ulica wypełniona jakimiś przebierańcami nie bierze się znikąd. Byli ubrani w dziwne szaty, a niektórzy nosili nawet kapelusze podobne do wiedźm z bajek. Albo… trafił do tajnej dzielnicy sekty – grupy dziwaków oddzielonych od społeczeństwa. Ta teoria wydała się nagle bardzo realna. Wyjaśniała czego mężczyzna zdawał się wiedzieć, po co przychodzi – założył, że jest dzieckiem jednego z fanatyków. To był dziwny kult, przed którym ostrzegali kaznodzieje wygłaszający swoje prawdy na chodnikach Londynu.
Tok myśli przerwał trzepot skrzydeł. Harry uświadomił sobie tym jedną rzecz – było tam całe mnóstwo sów. Latały swobodnie lub siedziały na gzymsach budynków, pohukując… w środku dnia.
Naprawdę miał halucynacje.
Ciężki uścisk padł na jego klatkę piersiową. Coraz głębsze wdechy wskazywały, że powinien jak najszybciej opuścić to miejsce. Jednak za nim tkwił lity mur. A nie chciał zwrócić na siebie uwagi, próbując się wspiąć po prawie gładkiej powierzchni. Tak więc parł przed siebie z wyćwiczoną, pewną postawą, która sprawiała, że nikt nie zwracał na niego uwagi. Ten sam schemat zachowania co codziennie. Dławił histeryczny lęk, kiedy mijał kogokolwiek w zbyt bliskiej odległości. Udawaj, że wiesz, gdzie idziesz – powtarzał twardo w myślach jedną z pierwszych zasad, jakich go nauczono. Nikt nie zaczepia ludzi, którzy śpieszą się do jakiegoś celu, idź szybko, ale nie biegnij. Nie łap kontaktu wzrokowego, nie uśmiechaj się do nieznajomych, ale nie patrz w dół. Jednym słowem nic przez co mógłby zwrócić czyjąś uwagę. Dlatego zręcznie wymijał ludzi, licząc na znalezienie drogi na zewnątrz, do znanych ulic Londynu. Jednakże im dalej parł przed siebie, tym dziwniejsze stawało się otoczenie. Całe tłumy ludzi, niepokojące zjawiska po drodze, a nigdzie drogi powrotnej. Nie ma wyjścia. Nie ma wyjścia, nie ma wyj- Ciężko dyszał, tracąc nad sobą panowanie. Mimowolnie przyśpieszał kroku, a epicentrum lęku nastąpiło, kiedy poczuł dotyk na swoim ramieniu.
– Przepraszam, wszystko w porządku?
Harry nie słyszał pytania, jego uszy wypełniał szum i bolesny pisk. Świat rozmazywał się i chwiał przed oczami. Oddech blokował się w gardle, nie pozwalając dotrzeć do płuc. Suchość w ustach doprowadzała chłopca do szaleństwa. Nie było wyjścia, nigdzie nie było wyjścia. Zaraz go złapią, musiał uciekać uciekaćuciekaćuciekać. To był moment, w którym nastolatek zaczął biec. Byle przed siebie, nie zwracając uwagi na oburzone pomruki ludzi i chaos jaki tym wyrządzał. Był prawie pewien, że, jeśli zaraz nie opuści tego przeklętego miejsca, zemdleje.
Aż w jednej chwili pędził oszalały przed siebie, a w drugiej siedział na chodniku. Wszystko stało się tak szybko, że poczuł jedynie przytępiony, ale szarpiący ból w kolanach i wewnętrznej stronie dłoni. Jego głowa lekko wirowała, gdy spojrzał kolejno na przetarte spodnie, a potem brudne, krwawiące dłonie. Rozejrzał się... chyba, chyba wpadł na kogoś. Przed nim tyłem stała jedna postać, którą prawdopodobnie potrącił – chłopiec trochę wyższy od niego samego. Zastygnął w niezręcznej pozie, próbując odzyskać równowagę
– Jak śmiesz?! – Podniesiony, nieco piskliwy głos dotarł do uszu Pottera.
Platynowe włosy przechodnia zafalowały, kiedy ten gwałtownie się odwrócił. Ciemna szata, podobna do innych jakie widział, wydała szeleszczący odgłos przecinanego powietrza. Ubranie, mimo że dziwaczne, wyglądało na drogie, takie, na jakie Harry’ego nigdy nie byłoby stać. Tym bardziej, jeśli miałby pokryć koszty zniszczenia. Teraz to już na pewno nie da rady się stąd wydostać... Boże, a co jeśli za to go zabiją, co jeśli-
Nagle srebrne oczy spotkały się ze szmaragdowymi i wszystkie myśli wyparowały. Przez moment nic się nie stało, chłopcy spoglądali na siebie pełnym szoku wzrokiem. I istniała tylko ta emocja, prócz niej świat był pusty, wszystko zamilkło. Rzeczywistość zamarła. Stanęła w miejscu, skupiając swoją uwagę w jednym miejscu, na chodniku na ulicy Pokątnej. Wdech i wydech, odbite w szybach słońce i szare drobiny pyłu lśniące w powietrzu. Spojrzenie Harry’ego w końcu odzyskało ostrość, czuł… spokój. Błysk nienaturalnego wzruszenia w stalowych tęczówkach sprawił, że odrętwienie opadło. Było to jak zderzenie czarnych dziur, które pochłaniały się nawzajem, by po nanosekundzie wybuchnąć. Tak wiele tłumiło się w dwóch małych ciałach. Ich magia rwała się do siebie, pragnąc zlać się w jedno. Zbyt skomplikowane do opisania uczucie sprawiało, że całkowicie obcy dla siebie nastolatkowie, w jednej chwili widzieli jedynie siebie. Zniknął tłum dookoła, gwar ulicy umilkł, a w powietrzu wisiały jedynie ich oddechy. Gwałtowne, drżące, wychodzące ze ściśniętych płuc. Eteryczna cisza wirowała wokół nich, w paradoksie krzycząc. Nieznane dotąd Harry’emu przywiązanie jak błyskawica wstrząsnęło jego duszą, za którym szła ogromna tęsknota. Doświadczył, jakby do tej pory cały czas funkcjonował jako połowa. Niekompletna skorupa, do której właśnie w tamtej chwili wtłoczyło się życie.
Ciepło wtargnęło do jego ciała i pierwszy raz w życiu naprawdę coś Czuł.
Pierwszy raz w życiu był bezpieczny.