Narodziny Czarnego Pana

Harry Potter - J. K. Rowling
M/M
G
Narodziny Czarnego  Pana
Summary
Ta praca nie należy do mnie tylko do LittleMissXanda.Praca nie jest zakończona.Dumbledore był pewien, że dokonał właściwego wyboru. Dziesięć lat później Harry pokazuje mu, jak bardzo się mylił. Nie szanując większości, Harry wyrabia sobie markę w Hogwarcie i pokazuje wszystkim, że jest kimś więcej niż tylko BWL. Robiąc to, przyciąga uwagę Czarnego Pana, sprawiając, że Voldemort wierzy, że Chłopiec-Który-Przeżył może być kimś więcej niż tylko wrogiem.
All Chapters

Chapter 22

Rozdział 22 – Odrodzenie Ciemności

Ani trochę nie lubiła nocnej zmiany, prawdę mówiąc, absolutnie jej nienawidziła. Były tak strasznie nudne, że aż czasami szczerze pragnęła, by miało miejsce jakieś włamanie albo napaść, albo cokolwiek, byle tylko ta wykańczająca umysł nuda nareszcie się skończyła.

Na szczęście, tej nocy przynajmniej lubiła swoich kompanów. Nie licząc Kingsa, pozostali członkowie oddziału byli ludźmi, których lubiła, nawet jeśli nie byli sobie specjalnie bliscy.

- Wyglądasz, jakbyś zaraz miała zasnąć – odezwał się Kingsley, siadając obok niej.

- Nie mów mi, że sam się tak nie czujesz – burknęła Tonks.

- Nic takiego nie powiedziałem – odparł Kingsley z rozbawionym błyskiem w oku. - Ukrywam to jednak lepiej niż ty.

- Jestem pewna, że to efekt wielu lat doświadczenia – zażartowała w odpowiedzi.

Zanim Kingsley mógł odpowiedzieć, w pokoju zabrzmiał alarm, sprawiając, że wszyscy poderwali się do pełnej gotowości.

- To alarm z Azkabanu – wyszeptał jeden z aurorów, wyglądając na równie zszokowanego co większość obecnych w pomieszczeniu.

- Myślisz, że to ćwiczenia, Kings? - spytała Tonks.

- Nie liczyłbym na to – odparł ponuro. - Dobra, uwaga wszyscy, przygotujcie się do podróży świstoklikiem! - zawołał, patrząc, jak wszyscy ruszyli szybko w stronę awaryjnych światoklików, które już odliczały czas. - Tonks, to może być prawdziwy alarm. Bądź ostrożna – wyszeptał do niej, zanim dołączyli do pozostałych przy świstoklikach.

Tonks wzięła głęboki oddech i chwyciła świstoklik, tuż zanim odliczanie dobiegło końca. Mogła jedynie mieć nadzieję, że jeśli to rzeczywiście był prawdziwy alarm, kolejne oddziały wkrótce przybędą.

Po czasie, który zdawał się przeciągać w nieskończoność, wylądowali pośrodku czegoś, co mogło być nazwane jedynie polem walki. Minęła zaledwie chwila, krótka chwila, a dwóch aurorów stojących obok niej leżało na ziemi, spoglądając na nią z dołu pustymi, martwymi oczami.

- Tonks, padnij! - usłyszała okrzyk Kingsleya i jak to robiła niezliczoną ilość razy wcześniej, posłuchała, nie zastanawiając się nawet nad tym, co robi. Jedyną różnicą było to, że wcześniej zdażało się to podczas treningów, a teraz była to naprawdę kwestia życia i śmierci. - Tonks! Tonks, spójrz na mnie! - Zajęło jej sekundę, zanim zareagowała, sekundę, która kosztowała życie kolejnego stojącego obok niej aurora. - Skup się, Tonks! - Kingsley złapał ją za ramię i niemal zaciągnął za głaz. - Hej, Tonks, musisz się skupić. - Spojrzała w końcu na niego, zauważając jego ponure spojrzenie.

- Przepraszam – wymamrotała. - Jestem skupiona.

Kingsley przez chwilę przyglądał jej się uważnie, po czym skinął głową.

- Dobrze. Musimy się ruszyć, jeśli tu zostaniemy, znajdą nas w ciągu kilku sekund. Trzymaj się blisko mnie. Nie próbuj pomagać tym, którzy już upadli, to może cię tylko zabić. Unikaj zaklęć tarczy, rób uniki i oszczędzaj energię na póżniejsze zaklęcia – poradził Kingsley. - Gotowa?

- No – przytaknęła, choć nie czuła się ani trochę gotowa.

Gdy tylko opuścili swój bezpieczny zakątek, wszędzie wokół zaczęły latać zaklęcia i nie zastanawiając się nawet, zaczęła odsyłać swoje własne. Nie była nawet pewna, czy w ogóle powaliła kogokolwiek spośród Śmierciożerców, ale nie miała czasu sprawdzić, bardziej zajęta unikaniem klątw pędzących w jej stronę.

Zapach dymu i krwi przyprawiał ją o mdłości, ale zacisnęła zęby, wiedząc, że nic nie mogła z tym w tej chwili zrobić.

Uskoczyła w prawo, unikając jaskrawozielonej klątwy, która mogła być jedynie klątwą uśmiercającą, i poślizgnęła się. Wzdrygnęła się, kiedy zauważyła, że tym, na czym się poślizgnęła, była krew pochodząca z pozbawionego głowy ciała leżącego nieopodal. Po szatach rozpoznała, że był to jeden z aurorów.

I wtedy właśnie to usłyszała.

Śmiech.

Rozejrzała się, słuchając krzyków umierających aurorów, patrząc na przesiąkniętą krwią ziemię i nie mogła się nie zastanawiać, jak ktokolwiek mógł się śmiać, otoczony przez takie zniszczenie.

Spojrzała w górę, gdy ponownie usłyszała ten śmiech i wstrzymała oddech.

- Kingsley... - wyszeptała, wiedząc, że nie będzie w stanie jej usłyszeć, tak więc była raczej zaskoczona, gdy nagle pojawił się obok niej, oglądając ją uważnie, upewniając się, że nic jej nie jest. - Spójrz, Kingsley – powiedziała mu.

Kingsley zerknął w kierunku, w którym patrzyła Tonks i poczuł, jak jego serce zamarło na ułamek sekundy.

- Drogi Merlinie – mruknął. - To Czarny Pan, on naprawdę powrócił.

- Kto jest z nim? - spytała Tonks, nadal przyglądając się mniejszemu mężczyźnie, który poruszał się pomiędzy aurorami, jak gdyby to było nic takiego.

- Nie mam pojęcia – odparł Kingsley. - Nie wygląda na Śmierciożercę.

- Oni także – powiedziała, wskazując na kilku czarodziejów, którzy kierowali się w kierunku Azkabanu.

- Porozmawiamy o tym później, nie czas teraz na to.

Tonks skinęła głową i wkrótce znów była w ruchu. Rzucając zaklęcia, unikając klątw i nie myśląc o niczym więcej. Nie mogła pozwolić sobie na myślenie o czymkolwiek innym. Nie o ciałach pokrywających ziemię, nie o krwi plamiącej jej szaty, nawet nie o tym, że straciła z oczu Kingsleya.

Poczuła ogromną ulgę, gdy dostrzegła, że przybyło więcej aurorów, wiedząc, że gdyby się nie pojawili, byliby straceni. Jednak jej ulga trwała krótko, gdy zobaczyła, jak pół oddziału zginęło, gdy tylko przybyli, a ich śmierć spowodowali dwoje spośród tych, którzy nie wyglądali jak Śmierciożercy. Ponownie nie mogła się powstrzymać przed tym, by nie zamrzeć na sekundę.

Tyle krwi, tyle zniszczenia.

Usłyszała chichot, przypominający śmiech dziecka, dźwięk tak bardzo niepasujący to tego miejsca, że nie mogła się powstrzymać przed oglądnięciem się w poszukiwaniu jego źródła po to tylko, by znaleźć się twarzą w twarz z całkowicie pustą maską.

Nie zdołała pokonać dreszczu strachu, który przebiegł jej po plecach.

- Taka strata – zatrważający kobiecy głos dopłynął zza maski. - Powinnać podziękować losowi, bo dziś jest twoja szczęśliwa noc.

Potem wszystko pociemniało i nie wiedział już nic więcej.

o.o.o.o.o.o.o

- Kurwa, kurwa, kurwa – warknął, kryjąc się za stosem kamieni.

Zerknął w dół na swoją krwawiącą nogę i znów zaklął. Oddziały aurorów były dziesiątkowane. Nie żeby był tym specjalnie zaskoczony, jeśli miał być szczery.

Fudge zmniejszył wymagany czas treningu i wymagania wobec owutemów, których potrzebował auror. Nadal pamiętał jego przemowy o czasach pokoju i tym podobnych. Wielu urzędników się z nim zgadzało, choć tylko dlatego, że redukcja tych rzeczy zaoszczędziła miliony galeonów z ich wydatków.

A teraz mogli oglądać tego rezultaty.

Wszyscy aurorzy, poza weteranami, wyglądali niczym dzieci szkolne pojedynkujące się na placu zabaw.

Śmierciożercy za to walczyli równie agresywnie co zawsze, jak gdyby nigdy nie przestali walczyć. Jak gdyby ostatnia dekada w ogóle dla nich nie istniała, walczyli tak samo jak w kulminacyjnym okresie wojny.

I ci inni wojownicy, ich nawet nie widział podczas ostatniej wojny. Kim byli? Specjalnym zespołem Śmierciożerców? Byli co najmniej tak samo okrutni.

Zaklął znów, gdy tuż za nim rozległa się eksplozja i niemal wyskoczył ze swojej kryjówki, gdy odcięta dłoń wylądowała u jego stóp.

- Merlinie – wyszeptał, odwracając wzrok.

Ponownie pomodlił się w duchu do bogów z rozpaczliwą nadzieją, że jednak słuchali. Jednak sądząc po otaczającym go zniszczeniu, bardzo w to wątpił.

Śmiech sprawił, że spojrzał na lewo, gdzie mógł zobaczyć sylwetkę Voldemorta i jednego z tych nowych wojowników, choć ten miał mundur w innym kolorze.

- Podkręćmy trochę temperaturę, dobrze? - Ledwo zdołał usłyszeć głos postaci ponad dźwiękami toczącej się wokół niego walki. - Fiendfyre!

Jego oczy się rozszerzyły, gdy zobaczył ogromnego węża formującego się z przeklętego ognia. Nie mógł nie wpatrywać się oniemiały, widząc, jaką kontrolę mężczyzna miał nad ogniem. Na chwilę przypomniał sobie inny atak, który miał miejsce ponad dziesięć lat temu, gdzie Voldemort zdziesiątkował całe miasteczko używając dokładnie takiego samego węża.

Zatrważające było, że Mroczna strona miała jeszcze jednego wojownika, który miał w sobie tyle mocy. Przerażające, ale też dziwnie podniecające. Cóż to były za czasy, że istniał więcej niż jeden tak potężny czarodziej? Możliwość życia w takich czasach budziła podziw, mógł to sam przed sobą przyznać.

Jeśli większość mugoli sądziła, że przeciętny czarodziej posiadał niemalże boskie moce, nie mógł się nie zastanawiać, co by pomyśleli o tych dwojgu. Co by myśleli o czarodziejach, których nawet czarodzieje uważali za bliskich bogom?

- Tanatos! - usłyszał wołanie Voldemorta i smukła postać odwróciła się w jego stronę. To zdecydowanie nie brzmiało, jakby był Śmierciożercą, nie z takim imieniem. - Już czas.

Niespodziewanie wąż podwoił swój rozmiar i ruszył w stronę twierdzy Azkabanu, a on mógł jedynie oniemiały wpatrywać się, jak Voldemort objął ramionami mniejszego mężczyznę i teleportował ich obu. Śmiech Tanatosa nadal unosił się nad polem bitwy, gdy ogromny wąż pochłonął twierdzę, opasając ją swoim ognistym ciałem.

Nie wiedział, jak długo stał tam, patrząc, jak płonęła, jednak krzyki rannych i umierających wokół niego, w końcu wyrwały go z otępienia. Rozejrzał się wokół, zauważając, że Śmierciożercy i pozostali wojownicy zniknęli, zostawiając po sobie jedynie pole pełne desperacji.

Rzucił na swoją nogę szybkie zaklęcie uzdrawiające, wiedząc, że nie był w stanie uzdrowić jej całkowicie, ale chcąc przynajmniej zatamować krwawienie i złagodzić ból. Nic więcej nie mógł zrobić w takich warunkach.

Gdy tylko mógł się poruszać, nie czując przy tym kompletnej agonii, zaczął sprawdzać stan aurorów, pomagając, gdzie tylko mógł. Mógł jedynie mieć nadzieję, że wkrótce zjawią się uzdrowiciele, w innym wypadku około połowy rannych nie miała szansy przeżyć, ich rany były zbyt poważne, by wystarczyły przeciętne zaklęcia pierwszej pomocy, które znała większość aurorów.

Gdy ujrzał różowe niczym guma do żucia włosy, pomiędzy morzem brązowych, czarnych i blond, poczuł, jak jego serce zatrzymało się na chwilę.

- Merlinie – wyszeptał, podbiegając do niej. - Tonks. - Upadł obok niej na kolana, niemal desperacko szukając pulsu.

Wziął drżący oddech, gdy zauważył jej silny puls. Dawno nie czuł tak wielkiej ulgi. Tonks zdecydowanie nie była gotowa do takiej walki, a była jego partnerem, gdyby ją tutaj stracił... Czułby, jakby to była jego wina. Powinien był się nią opiekować, zwłaszcza w takiej sytuacji.

Rzucił szybko czar znoszący klątwę i wkrótce Tonks zbudziła się, wyglądając na nieco oszołomioną, ale prócz tego całą i zdrową.

- Kings? - wymamrotała, wycieńczona.

- Tak – wyszeptał. - Tak, jestem tutaj. Dasz radę stanąć?

- Eee... Tak. Nic mi nie jest – odparła, potrząsając głową.

Rozejrzała się wokół i jej oczy spoczęły na nadal płonącej twierdzy.

- Drogi Merlinie – wyszeptała. - Kto mógł to zrobić?

Kingsley nie musiał nawet tam spoglądać, by wiedzieć, o czym mówiła.

- Tanatos – odpowiedział. - A przynajmniej tak go nazwał Voldemort.

- Śmierciożerca to zrobił? - W jej głosie pobrzmiewało niedowierzanie i odrobina strachu, nie żeby ją za to winił, mógł w pełni zrozumieć jej strach.

- Nie sądzę, żeby to był Śmierciożerca – mruknął. - Był jednym z tych w innych mudurach, chociaż jego własny był zielony. Nie... Nie jestem tego pewien, ale myślę, że mógł być drugim Czarnym Panem.

Tonks odwróciła się, by na niego spojrzeć szeroko otwartymi oczami.

- Drugi Czarny Pan?

Kingsley ponuro pokiwał głową.

- Musimy wracać do Ministerstwa, dać się zbadać uzdrowicielom na dyżurze i zobaczyć, co powie nam Amelia, a potem złożyć raport Dumbledore'owi. Ktoś musi mu powiedzieć, co się stało, zwłaszcza o tej drugiej grupie.

Tonks pokiwała głową i podążyła za nim w kierunku jednego z punktów ustawionych przez uzdrowicieli, skąd można było użyć świstoklika. Ten jeden raz nie miała by nic przeciwko temu, by ta noc okazała się być nudna.

o.o.o.o.o.o.o

- Jest środek nocy, Albusie – wyburczał Syriusz, wyglądając na bardziej zaspanego niż obudzonego, gdy siedział przy kuchennym stole przy Grimmauld Place. - Czemu nas zwołałeś?

- Obawiam się, że mam okropne wiadomości – powiedział ponuro Albus. - Azkaban został zaatakowany przez Voldemorta.

Na ułamek sekundy w kuchni zapadła absolutna cisza.

- CO?! - zareagował jako pierwszy Syriusz.

- To prawda. - Albus wyglądał, jakby na ich oczach nagle się postarzał. - Kingsley i Nimfadora tam byli, to oni mi o tym powiedzieli.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę dwójki aurorów, dopiero teraz zauważając, jak oboje wydawali się zmęczeni.

- Och, moi drodzy. - Molly przyjrzała się im uważnie, starając się dostrzec, czy coś było nie w porządku. - Jesteście ranni?

- Nie, nic mi nie jest. - Tonks uśmiechnęła się do niej. - Byłam tylko oszołomiona.

- Ja też dobrze się czuję, Molly – zapewnił ją Kingsley.

- Dzięki Merlinowi. - Molly z ulgą oparła się o Artura.

Większość obecnych członków Zakonu spojrzało na nią ze współczuciem. Wiedzieli, że od czasu śmierci jej braci, zamartwiała się za każdym razem, gdy jakikolwiek członek Zakonu brał udział w walce przeciw Śmierciożercom. Mogli się tylko domyślać, o ile gorzej miała to odczuć teraz, gdy w Zakonie były także jej dzieci.

- Azkaban został opróżniony i całkowicie zniszczony – powiedział im Kingsley. - Oddziały aurorów, które były obecne zostały zdziesiątkowane. Straciliśmy dziesiątki aurorów – ciągnął ponuro. Tonks odwróciła wzrok, a na jej twarzy malował się ból i żal.

Nie miała pojęcia, jak wielu przyjaciół straciła w tym jednym tylko ataku. Czy to właśnie ich czekało, jeśli wojna miała naprawdę wybuchnąć? Ten ból? Ten żal? Bogowie, jak mieli nie utracić nadziei, kiedy stawali twarzą w twarz z takimi zniszczeniami?

- Niestety, to nie jest najgorsze – ciągnął dalej Kingsley, mimo że śmierć towarzyszy bolała go tak samo jak Tonks. - Była tam też inna grupa. Nigdy ich nie widziałem podczas ostatniej wojny. Jestem niemal pewien, że jeden z nich był drugim Czarnym Panem.

Tym razem cisza, która zapadła, była inna. Przysycał ją niemożliwy do ukrycia strach.

- Co takiego? - Był to zaledwie szept, nie dało się ocenić, skąd dobiegł.

- Kolejny Czarny Pan? - spytał wypranym z emocji głosem Syriusz. - Czemu dopiero teraz się o tym dowiadujemy? Co z naszym zaufanym szpiegiem? - wycedził w stronę Snape'a. - Czemu nie powiedziałeś nam o tym? O ataku? O drugim Czarnym Panu? Jeśli nawet tyle nie możesz nam powiedzieć, jaki jest z ciebie pożytek?

Snape wykrzywił twarz w grymasie, patrząc wrogo na wszystkich tych, którzy kiwali głowami, zgadzając się z Syriuszem.

- Spokojnie, Syriuszu, mówiłem ci już, że Severus ma moje pełne zaufanie – powiedział im cichym, spokojnym głosem Albus. - Severus poinformował mnie już o tym drugim Czarnym Panu i tak, owszem, jest to kolejny Czarny Pan – potwierdził ponuro, sprawiając, że wszyscy obecni spojrzeli na niego z przerażeniem i niedowierzaniem. - Voldemort osobiście przedstawił go swoim Śmierciożercom, tak samo jak jego popleczników.

- Co możesz nam o nich powiedzieć? Jak długo ten Czarny Pan był obecny? Dlaczego się sprzymierzyli? Czemu wcześniej o nim nie słyszeliśmy? - spytał Bill, spoglądając na obu, Albusa i Severusa.

- Obawiam się, że niewielę mogę wam o nim powiedzieć. Severus został zaklęciem zmuszony do milczenia.

- Bardzo wygodnie, co nie? - wyburczał Syriusz, ignorując Remusa, który próbował go uciszyć.

- Co w takim razie możesz nam powiedzieć? - spytał Artur, popychając rozmowę do przodu, wiedząc doskonale, jak tych dwóch nawzajem się nienawidziło.

- Voldemort przedstawił tego nowego Czarnego Pana jako Tanatosa. Ma swoich własnych popleczników. Nie wiadomo, jak długo był aktywny ani jakie są jego cele – powiedział im Albus.

- Co z jego poplecznikami. Jak wielu ich jest? - spytał Sturgis, spoglądając bardziej na Snape'a niż na Albusa.

- Na spotkaniu było ich czternastu. Nie wiem, czy ma ich więcej – powiedział Severus i nawet ten fragment informacji sprawił, że poczuł, jak jego krew się zagotowała.

- Było ich więcej podczas ataku na Azkaban? - spytał Albus, patrząc na Kingsleya.

- Nie wiem, Albusie – westchnął Kingsley. - Byli inni niż Śmierciożercy. Ich mundury... Ciężko było powiedzieć, kto był kim. Mogłem widzieć tą samą osobę wielokrotnie i nie wiedzieć o tym. Śmieciożercy wszyscy mają inne maski, możemy nie wiedzieć, kto jest za nimi, ale możemy stwierdzić, że to inna osoba, a przynajmniej można zobaczyć ich oczy. Ci poplecznicy... Ich maski nic nie wyrażają. Były całkowicie puste.

- To było przerażające – dodałą Tonks, która nie do końca zdołała powstrzymać dreszcz. - Wiem jednak, że jedna z tych nowych... Jak oni się nazywają? Mają jakąś nazwę? - zwróciła się z pytaniem do Snape'a.

- Nie mogę zdradzić ich nazwy – oznajmił monotonnym tonem Snape, sprawiając, że Syriusz prychnął.

- Jak powiedziałem, to całkiem wygodne, co nie? - Nie mógł się powstrzymać, by nie spytać go zaczepnie Syiusz.

- Zamknij się, ty przerośnięty kundlu – warknął Snape. - Gdybyś wiedział, kim jest Czarny Pan Tanatos, nie... Aaaaahhh!

Wszyscy obecni poderwali się ze swoich miejsc, gdy Snape zwalił się na ziemię, krzycząc na całe gardło. Większość z nich patrzyła na niego z przerażeniem.

- Severusie, mój chłopcze. - Albus ukląkł obok niego. - Co się stało?

- Zaklęcie – wykrztusił przez zaciśnięte zęby. - To co zamierzałem powiedzieć, mogło dać wam wskazówkę, kim on jest, więc powstrzymało mnie ono, zanim mogłem to powiedzieć.

- To dlatego nie możesz nic powiedzieć? - mruknął Remus, bardziej do siebie samego niż rzeczywiście zadając pytanie.

- Ten Czarny Pan Tanatos zdecydowanie wydaje się być okrutny – stwierdził Diggle, siadając ponownie i przyglądając się kątem oka Snape'owi, któremu Albus pomagał z powrotem podnieć się na krzesło.

Kingsley prychnął, także siadając.

- Spalił Azkaban do gołej ziemi za pomocą ogromnego węża stworzonego z ognia Piekielnej Pożogi. Okrutny to coś, co dobrze go określa.

- A jego poplecznicy wcale nie są lepsi – dodała Tonks.

- Tak, to coś, o co chciałem was oboje spytać. - Albus nadal co jakiś czas zerkał na Severusa, choć wiedział, że Severus źle by zareagował, gdyby dłużej okazywał swoją troskę. Albus wiedział, że jedną rzeczą, której mężczyzna szczerze nienawidził, było okazywanie słabości, zwłaszcza na oczach Syriusza i Remusa. - Czy możecie powiedzieć nam coś o poplecznikach Tanatosa? Cokolwiek, co mogło by nam pomóc ich zidentyfikować?

- Jak mówiłem, mundury sprawiają, że ciężko ich rozpoznać. - Kingsley pokręcił głową.

- Wszystko co wiem, to to, że jest pośród nich kobieta.

- Och? - Krzaczaste brwi Albusa uniosły się w górę. - Jak się tego dowiedziałaś, Nimfadoro? - Jego usta drgnęły delikatnie, gdy dostrzegł groźne spojrzenie, które rzuciła mu kobieta.

- Oszołomiła mnie – powiedziała im. - Usłyszałam chichot i był to tak dziwny dźwięk pośród całego tego chaosu, że odwróciłam się, by zobaczyć, skąd dochodził. Stanęłam twarzą w twarz z całkowicie pustą maską i mówię wam, one są straszne, a ona powiedziała coś i potem mnie oszołomiła.

- Co powiedziała? - Albus pochylił się lekko do przodu, licząc, że było to coś, co mogło by im pomóc.

- Coś o tym, że to była szczęśliwa noc. Niezbyt zwracałam uwagę na jej słowa, prawdę mówiąc. Bardziej martwiłam się różdżką, którą we mnie celowała.

- To całkiem zrozumiałe, moja droga – uśmiechnął się do niej Albus, odchylając się na krześle. Wziął głęboki oddech i omiótł wzrokiem członków Zakonu.

Było ich znacznie mniej niż miał nadzieję zebrać, zwłaszcza że wyglądało na to, że zagrożenie właśnie się podwoiło. Doświadczyli ogromnych strat podczas ostatniej wojny i choć obecni tu mu ufali, bali się, że stracą jeszcze więcej. Do tego doszła nieoczekiwana śmierć Alastora. Wiedział, że jego przyjaciel wiele wycierpiał podczas wojny i że niektóre klątwy nigdy nie zostały w pełni uleczone, ale nie miał pojęcia, że powoli wysysały one z niego życie. Uzdrowiciele powiedzieli mu, że byli zaskoczeni, że stary auror był i tak w stanie tak długo utrzymać się przy życiu.

- Wierzę, że nic więcej już tej nocy nie możemy zrobić. Proszę was, byście mieli oczy i uszy otwarte. Spróbujcie dowiedzieć się czegoś o nowym Czarnym Panu i jego poplecznikach. Zobaczcie, czy pojawił się ktoś z nowymi propozycjami i ideałami. Im więcej będziemy wiedzieć o tym nowym zagrożeniu, tym lepiej możemy się na nie przygotować.

- Będziemy mieć oczy otwarte – zapewnił go Albus.

Albus podziękował im i spotkanie szybko dobiegło końca, jako że większość członków nie mogła się doczekać, by wrócić do domu. Został tylko Kingsley i Weasleyowie. Weasleyowie byli stałym dodatkiem w tym domu, a Kingsley zbyt był zmęczony, by zrobić coś więcej niż tylko upaść na najbliższe łóżko.

Gdy tylko Syriusz uznał, że wszystcy już spali, wymknął się ze swojego pokoju. Zapukał do drzwi Remusa, czekając niecierpliwie, aż ten otworzy drzwi.

- Łapa... - westchnął Remus, gdy otworzył drzwi. - Powinienem był wiedzieć. Pewien jesteś, że chcesz to zrobić?

Widząc zdeterminowaną minę przyjaciela, pokiwał głową i podążył za nim. Prawdę mówiąc, chciał to zrobić tak samo mocno jak Syriusz, nie był tylko pewien, czy powinni.

Remus zobaczył, jak Syriusz wziął głęboki wdech, zanim zapukał.

- Wejdźcie – padła natychmiastowa odpowiedź i dokładnie to zrobili.

Harry siedział wygodnie na łóżku, wyglądając na bardziej rozbudzonego, niż powinien być, biorąc pod uwagę godzinę.

- Zakładam, że Dumbledore zwołał spotkanie w związku z atakiem na Azkaban – powiedział Harry, gdy tylko drzwi za nimi się zamknęły. - Szybko.

- Więc byłeś tam – wymruczał Syriusz bardziej do samego siebie niż do pozostałych dwóch. - Dlaczego nas nie wezwałeś? Czy nie jesteśmy także twoimi poplecznikami?

Remus dostrzegł, że Harry wydawał się być nieco zaskoczony tym pytaniem, nie żeby mógł go za to winić, sam na pewno nie spodziewał się, że Syriusz go o to spyta. Prawdę mówiąc, oczekiwał jakiejś tyrady lub czegoś podobnego.

- Tak, byłem tam, tak samo jak Uroboros – odpowiedział Harry. - Wy nie zostaliście wezwani z dwóch powodów. Po pierwsze nie byłem pewien, jak zareagowalibyście będąc w pomieszczeniu pełnym Śmierciożerców, a po drugie, była możliwość, że w razie gdybyście zostali ranni, nie byłoby dość czasu, by was uleczyć, zanim Dumbledore zorganizowałby spotkanie. Biorąc pod uwagę, jak szybko spotkanie miało miejsce, był to uzasadniony niepokój. A jeśli mowa o spotkaniu – ciągnął Harry, zanim mogli cokolwiek powiedzieć, wstając z łóżka. - Jak Dumbledore został poinformowany tak szybko?

Remus i Syriusz podświadomie się wyprostowali.

- Kingsley Shacklebolt i Nimfadora Tonks byli częścią jednego z oddziałów, które zostały wezwane, mój Panie – odpowiedział Remus, patrząc prosto przed siebie.

Podejrzewał, że powinien czuć się dziwnie, nazywając Harry'ego swoim Panem, ale tak nie było. Niemal czuł, jak jego magia mruczała z zadowolenia. Harry był jego Panem, jego wybranym Panem, było więc całkiem logiczne, by tak go nazywał.

- Rozumiem – mruknął Harry, opierając się o ścianę i wyglądając przez okno. - Podejrzewam, że zbyt optymistycznym było liczyć, że zajmie to Dumbledore'owi trochę dłużej, by zdobyć więcej informacji o moich poplecznikach. Przynajmniej powstrzymałem Snape'a przed powiedzeniem czegokolwiek. Jak się zachowywał podczas spotkania? Pokaż mi – zwrócił się do Syriusza, który spojrzał mu prosto w oczy, gdy tylko usłyszał rozkaz.

Legilimencja nie była jego najmocniejszą stroną, ale miał wystarczające umiejętności, by obejrzeć czyjeś wspomnienie, jeśli znajdowało się ono na przodzie jego myśli.

W ciągu kilku sekund zobaczył całe spotkanie i nie mógł się nie zaśmiać.

- Dobrze widzieć, że moje zaklęcia działają tak dobrze – mruknął, po czym uśmiechnął się do Syriusza. - Dobrze się dzisiaj spisałeś, zasiewając wątpliwości co do jego przydatności. Może się wydawać, że to niewiele, ale takie drobiazgi pozostają w pamięci i kiedy wszystko zacznie się walić, nie będą w stanie o nich nie myśleć.

- Więc naprawdę nic nie może powiedzieć? - spytał Syriusz, próbując ukryć mściwy uśmieszek, który pojawił się na jego ustach, gdy ujrzał krzyczącego Snape'a.

- Nie, naprawę nie może – potwierdził Harry. - Przekonałem Toma, by nie wzywał go podczas ataku. Nie ufam Snape'owi i sądze, że błędem byłoby pozwolić mu wiedzieć zbyt dużo. Jest jednak Śmierciożecą Toma, więc nie mogę nic z tym zrobić, chyba że Snape zwróci się przeciwko mnie lub jeśli moi Uroboros będą bezpośrednio zaangażowani w konkretny atak lub misję. Miejcie go na oku – poinstruował i obaj mężczyźni pokiwali głowami.

- Tak jest, mój Panie – odparli chórem.

- Dobrze. Gdy odbędzie się kolejne spotkanie, zawołam także was obu. Wasze mundury będą w waszych szafach. Rozkazałem Stworkowi się nimi zająć. Przed nim musicie się uporać z wizją spotkania z obecnymi tam Śmierciożercami. Spotkajcie się z bliźniakami, powiedzą wam, jak oczekuję, by moi Uroboros się zachowywali. To wszystko.

- Tak jest, mój Panie. - Ukłonili się przed nim lekko i opuścili pokój, czując obaj, jakby ich serca lada moment miały się wyrwać z piersi.

- Merlinie – mruknął Syriusz, opierając się o ścianę. - Czułeś to?

- Jeśli masz na myśli moją magię niemalże dosłownie mruczącą z zadowolenia, gdy nazwałem Harry'ego moim Panem, to tak, czułem to.

- Myślisz, że oni też tak się czują? Śmierciożecy?

Remus wziął drżący oddech i niemal zaciągnął Syriusza z powrotem do swojego pokoju.

- Nie wiem – odpowiedział, gdy tylko znaleźli się w środku. - Jeśli tak, to nie wiem, jak Severus może nawet myśleć o zdradzeniu Voldemorta.

- Może wcale go nie zdradza, może oszukuje Zakon. Nigdy nie ufałem temu dupkowi. - Syriusz rzucił się na łóżko, wyglądając przez chwilę jak nastolatek, którym przestał być już lata temu.

- Myślisz więc, że Harry się myli? - spytał Remus i sam był zaskoczony, jak ostro to zabrzmiało.

- Nie, wcale nie – odparł ponuro Syriusz, zauważając bursztynowy błysk, który wkradł się w oczy Remusa. - Nie ufam Snape'owi. Nie sądzę, by mógł być lojalny wobec kogokolwiek prócz siebie samego. Zawsze był słabeuszem. - Nawet nie próbował ukrywać swojego obrzydzenia. - Nie zaskoczyło by mnie, gdyby odwrócił się od Voldemorta, nie mogąc znieść, gdy został przeklęty za swoją niekompetencję. Zawsze zaczynał jęczeć i płakać, gdy tylko z nim zaczynaliśmy, a sądzę, że Voldemort byłby o wiele bardziej brutalny, niż my kiedykolwiek byliśmy.

Przez chwilę w pokoju zapanowała cisza, a potem Remus parsknął śmiechem, opadając na łóżko obok Syriusza.

- O co chodzi? - zmarszczył brwi Syriusz.

- Zastanawiałem się tylko, jak mogliśmy tak bardzo sami siebie oszukiwać, gdy byliśmy młodsi – mruknął Remus. - Nigdy nie byliśmy jasnymi czarodziejami, Syriuszu. To, jak cieszyło nas cierpienie Severusa, powinno być naszą pierwszą wskazówką.

- Byliśmy młodzi – wyszeptał Syriusz. - I głupi.

- Tak bardzo głupi – zgodził się Remus.

- Mogę zostać na noc? - spytał Syriusz i Remus westchnął, spoglądając na Syriusza i widząc wszystkie wątpliwości animaga, wszystkie te obawy, których nikt prócz niego nigdy nie widział.

- Dobrze – pokiwał głową, wiedząc, że nic innego nie mógł powiedzieć. - Ale jeśli zostawisz za sobą futro, będziesz spał na podłodze.

- Dzięki, Moony. – Niemal nie usłyszał odpowiedzi.

Ciepły uśmiech rozjaśnił jego twarz.

- Zawsze, Łapo.

o.o.o.o.o.o.o

Gdy tylko wrócił do domu, skierował kroki w stronę pokoju swojego syna. Nie myślał nawet o tym, po prostu wiedział, że musiał go zobaczyć. Wiedział, jak czuł się po swoim pierwszym ataku i nigdy nie pozwoliłby, by jego syn przechodził przez to sam.

Logicznie myśląc, wiedział, że to nie było dobre posunięcie, nie powinien był wiedzieć, że jego syn był jednym z nich. Ale Lord Tanatos dał mu pozwolenie, prawda? Potwierdził, że jego syn był jednym z nich, więc miał teraz do tego prawo, prawda?

Nawet gdyby tak nie było, wątpił, by mógł teraz trzymać się z daleka.

Dotarł do pokoju swojego syna w rekordowym tempie i bez pukania otworzył drzwi.

Kiedy zobaczył, że pokój był pusty, zamarł i na chwilę ogarnęła go panika. Zaraz jednak usłyszał dźwięk wody płynącej z prysznica i odetchnął z ulgą.

Brał tylko prysznic. Był w domu.

Opadł na najbliższy fotel, ulga sprawiła, że jego nogi zrobiły się chwilowo miękkie. Drogi Merlinie, nigdy nie podejrzewał, że będzie się tak czuł. Czy czułby się tak samo, gdyby jego syn zdecydował się podążać za jego Panem? Nie wiedział i podejrzewał, że nigdy się tego nie dowie. Z tego, co widział, wątpił, by jego syn kiedykolwiek odwrócił się od Lorda Tanatosa. A nawet gdyby tego pragnął, pewien był, że jego dziecko by tego nie przeżyło i wiedział, że nawet gdyby poprosił swojego Pana o pomoc w chronieniu jego syna, na nic by się to nie zdało. Jego Pan był zauroczony Lordem Tanatosem, wiedział, że niewiele mogło sprawić, by jego Pan aktywnie mu się przeciwstawił.

To bardziej niż cokolwiek innego sprawiało, że było to tak dobrze zbalansowane partnerstwo. Jego Pan mógł być bardziej doświadczony i mieć więcej popleczników, ale Lord Tanatos miał nad nim niewiarygodną kontrolę. To było niezwykłe, przyglądać się, jak się zachowywali, gdy byli razem. Pozwalało mu to z nadzieją patrzeć w przyszłość.

- Ojcze? - Spojrzał w górę, nieco zaskoczony, że tak bardzo zatopiony był we własnych myślach, że nie usłyszał nawet, kiedy przestała płynąć woda. - Co tu robisz, ojcze?

Przyjrzał się uważnie synowi, który miał na sobie jedynie ręcznik owinięty wokół bioder, i jego oczy zwęziły się, gdy zauważył siniak na jego lewym ramieniu. Jednak jego uwagę przyciągnął Uroboros wytatuowany na jego jadnej skórze. Chciał nienawidzić tego znaku, ale wiedział, że nie mógł. Wiedział, że to była decyzja jego syna, coś w co wierzył, a on nie mógł nienawidziać czegoś, co jego syn tak bardzo kochał.

- Chciałem zobaczyć, jak się czujesz.

- Nic mi nie jest, ojcze.

- Draco – westchnął. - Proszę, synu, jestem twoim ojcem. Martwię się. Byłem kiedyś na twoim miejscu, wiem, jak trudny może być pierwszy najazd. Po prostu... Porozmawiaj ze mną.

Ramiona Draco opadły i usiadł ciężko na swoim łóżku.

- Tato. - Lucjusz był zaskoczony użyciem tego słowa, tyle czasu już minęło, odkąd Draco ostatni raz zwrócił się do niego inaczej niż „ojcze". - Naprawdę nic mi nie jest. Właściwie to czuję się doskonale. - Lucjusz był zaskoczony, widząc mały uśmiech, który pojawił się na ustach Draco. - Nasz Pan jest z nas dumny, nie zawiedliśmy go.

- Zabiłeś dzisiaj ludzi, Draco.

- Wiem – odpowiedział ponuro jego syn. - I będę błagał Magię, by miała litość nad ich rodzinami, ale nie żałuję tego. Sprzeciwili się naszemu Panu, a tacy nie mogą oczekiwać niczego prócz śmierci. Im szybciej świat to zrozumie, tym lepiej będzie dla wszystkich.

Lucjusz wstał ze swojego miejsca i ukląkł przed Draco, ujmując jego dłonie w swoje własne, nieco większe ręce. Był nieco zaskoczony, widząc, że były one tylko odrobinę większe od tych jego syna. Nie zauważył nawet, kiedy jego dziecko tak bardzo urosło.

Spojrzał w oczy tak bardzo podobne do swoich własnych, próbując dostrzec w nich prawdę. Nie znalazł w nich nic, prócz całkowitej wiary we własne ideały i zagożałej wierności swojemu Panu.

Wstał i pochylając się nad synem, ucałował go w czoło.

- Jestem z ciebie dumny, Draco – wymruczał, chcąc, by o tym wiedział.

Nawet gdyby wybrali inne ścieżki, nawet gdyby kiedyś stanęli naprzeciwko siebie w walce, chciał, by Draco wiedział, jak bardzo był dumny, mając go za syna. Nie mógłby prosić o lepsze dziecko, nie mógłby być z niego bardziej dumny.

Poszuł, jak Draco westchnął, opierając się o niego.

- Dziękuję, tato – usłyszał wymamrotane chwilę później słowa i zamknął oczy.

Ciężko było pozwolić odejść, niewiarygodnie ciężko, ale koniec końców wiedział, że nie mógł zrobić nic więcej, niż tylko być tu dla swojego syna, gdyby ten go potrzebował. Mógł tylko mieć nadzieję, że Draco wiedział, że zawsze mógł do niego przyjść, gdyby tylko tego potrzebował.

o.o.o.o.o.o.o

- Dziadku. - Nie był specjalnie zaskoczony, gdy zobaczył, że jego wnuk siedział w jego gabinecie, czekając na niego. - Jak ma się ojciec?

- Nie ukrywasz więc już tego? - spytał zamiast odpowiedzieć, siadając za biurkiem.

- Czego nie ukrywam? - spytał Theo, prostując się.

- Komu jesteś wierny.

- Nigdy się z tym nie ukrywałem – odparł Theo. - Zawsze wiedziałeś, czemu jestem wierny, komu jestem wierny.

- Zawsze podejrzewałem, to prawda – potwierdził.

Westchnął, obrzucając wnuka długim spojrzeniem. Niezmiennie był zaskoczony, widząc, jak bardzo urósł. Nie mógł uwierzyć, że minęło czternaście lat, odkąd trzymał to dziecko w ramionach, niemowlę zaledwie, opłakując los, który przypadł w udziale jego synowi.

A teraz naprzeciwko niego siedział młody mężczyzna, ktoś, kto wiedział, czego chciał od życia. Ktoś, kto gotów był walczyć i zabijać za to, w co wierzył. Kto zabił już za to, w co wierzył. Nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Uważnie obserwował Uroboros. Mógł nie wiedzieć, którym spośród nich był Theo, ale widział, jak okrutny był każdy z nich.

Łatwo mógł przyznać, że nie oczekiwał, że będą tak żądni krwi, tak bardzo gotowi odebrać życie. A przede wszystkim nie spodziewał się, że będą w tym tak dobrzy.

- Dobrze was wyszkolił – powiedział i ujrzał, jak oczy jego wnuka zalśniły dumą.

- Nasz Pan zawsze zachęca nas, byśmy stawali się lepsi i pracowali nad tym, co nas cieszy. Robimy to z radością, chcemy, aby był z nas dumny. Nawet zanim objął swoją pozycję jako Czarny Pan, był już dla nas wszystkim.

- Tak, widziałem, jak zauroczeni nim byliście – mruknął Teodred. - Powiedz mi, Theo, kochasz go?

- Tak – padła krótka i zdecydowana odpowiedź. Niemal westchnął.

- Mój Pan jest... Jest raczej zauroczony lordem Tanatosem. A on się nie dzieli.

- Wiem. Widziałem, jak patrzy na mojego Pana. To nie zmienia faktu, że go kocham. - Theo się uśmiechnął. - Wątpię, bym kiedykolwiek przestał go kochać, mimo że wiem, że on nigdy nie pokocha mnie w ten sposób. Nie przeszkadza mi to, dopóki mogę zostać u jego boku.

Teodred westchnął i zgarbił się lekko w swoim fotelu.

- Obawiałem się, że to powiesz – mruknął bardziej do siebie niż do Theo. - Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy, Theo – dodał nieco głośniej.

- Jestem szczęśliwy. - Nigdy nie widział uśmiechu podobnego do tego, który rozjaśnił twarz Theo. - Tak bardzo szczęśliwy, dziadku. Naprawdę nie musisz się martwić.

I Teodred nie mógł znaleźć w oczach wnuka nawet cienia kłamstwa. Theo był szczęśliwy z tym, czym obdarzył go los. Niewielu mogło to o sobie powiedzieć, zwłaszcza, gdy był to los tak ciężki.

Wiedział, jak ciężko było być u boku człowieka, którego się kochało, wiedząc, że on nigdy cię nie pokocha. Choć przynajmniej Theo miał zapewniony los kogoś więcej, niż tylko zwykłego poplecznika. Miał nadzieję, że z czasem chłopak wyrośnie ze swojej miłości do lorda Tanatosa tak, jak stało się to z nim samym.

- Twój ojciec pozostanie do jutra w stanie magicznej śpiączki – powiedział, zmieniając temat i odpowiadając na pytanie Theo. - Uzdrowiciele powiedzieli mi, że nie jest z nim tak źle, jak z wieloma innymi Śmieciożercami, ale będzie potrzebował dużo czasu, by wrócić do zdrowia, a najlepszym sposobem, by zacząć ten proces, było wprowadzenie go w stan uzdrawiającego snu. Pójdziemy go zobaczyć jutro po lanchu.

Theo pokiwał głową i wstał. Tuż zanim opuścił pokój, odwrócił się w stronę swojego dziadka.

- Dziękuję – wyszeptał, uśmiechając się do mężczyzny, który wychował go z taką miłością i troską.

- Nie ma za co, dziecko – odpowiedział Teodred z uśmiechem. - Nie ma za co.

o.o.o.o.o.o.o

Nastroje były raczej ponure, gdy kolejnego ranka Harry zszedł na śniadanie. Rozejrzał się po kuchni, sprawdzając, kto był obecny, i zajął miejsce obok Remusa.

- Co się stało? - spytał, spoglądając na obecnych dorosłych. W odpowiedzi jednak uzyskał tylko wrogie spojrzenie od najmłodszego Weasleya.

- Jak gdybyś nie wiedział – syknął pogardliwie Ron. - Twoi kumple Śmierciożercy pewnie ci wszystko powiedzieli o masowej ucieczce z Azkabanu.

- Ucieczce z Azkabanu? - spytał, wyglądając na zdumionego. - Jakiej ucieczce?

- Nie udawaj, że nic nie wiesz! - krzyknął Ron, podrywając się z miejsca. - Nott pewnie ci już wszystko opowiedział o tym, jak jego tatuś Śmierciożerca wrócił do domu!

- Ronaldzie! - zganiła go jego matka, patrząc na syna szeroko otwartymi oczami.

- Nie, mamo, on jest jednym z nich. Parszywym Ślizgonem. I ty oczekujesz, że będziemy z nim mieszkać?! - Ron obrócił się, by spojrzeć na swoją matkę. - Prawdopodobnie mówi swoim ślizgońskim przyjaciołom wszystko, co się tutaj dzieje! Nie powinien tu być!

- Uważaj na słowa – warknął Syriusz z drugiego końca stołu. - To jest mój dom, dom Harry'ego, zawsze będzie tu mile widziany. O tobie jednak nie mogę powiedzieć tego samego, jeśli nadal będziesz atakować mojego chrześniaka.

- Ale... Ale on jest Ślizgonem! - Harry uniósł brew, gdy Ron tupnął nogą, jakby miał trzy latka.

- I co z tego? - spytał Syriusz z całą arystokratyczną pogardą, której nauczyli go rodzice.

Ron zerknął na Syriusza, potem rozejrzał się po pokoju, a gdy zobaczył, że nawet jego rodzina przyglądała mu się z niezadowolonymi minami, głośno tupiąc, wypadł z kuchni, wyglądając niczym obrażone dziecko.

- Straciłem tak jakby apetyt – mruknął Harry, spoglądając w dół. - Przepraszam was.

Ledwo wyszedł z kuchni, a na jego ustach pojawił się uśmieszek. O tak, wszystko doskonale się układało, nie mógł uwierzyć, że mały Weasley mógł uczynić to dla niego tak prostym. Jeśli nic się nie zmieni, to wkrótce nawet jeśli Weasley usłyszy coś nieodpowiedniego, nikt mu nie uwierzy, bo wszyscy będą zbyt przyzwyczajeni do niego ciągle oskarżającego go o bycie Śmierciożercą. Zaśmiał się, myśląc o tym, jak Weasley by zareagował, gdyby powiedział mu, że tak naprawdę jest Czarnym Panem. Może powinien pozwolić mu to usłyszeć, choćby tylko po to, by zobaczyć jego reakcję. Z pewnością była by bardzo zabawna.

Ukrył się w bibliotece, wiedząc, że było to miejsce, którego dwoje najmłodszych Weasleyów unikało jak zarazy. Wszyscy, którzy się liczyli, wiedzieli, gdzie go znaleźć, tak więc wybrał książkę i zwinął się w kłębek na fotelu, planując spędzić poranek nic nie robiąc. Uznał, że po tak gorączkowej nocy w pełni mu się to należało.

Niestety, jego ganialny plan legł w gruzach, gdy usłyszał zbliżające się w jego stronę kroki. Spojrzał w górę i z zaskoczeniem ujrzał najstarsze dziecko Weasleyów idące w jego stronę z tacą jedzenia.

Bill uśmiechnął się i usiadł na sąsiednim fotelu, kładąc tacę na stole.

- Hej, pomyślałem, że przyniosę ci coś do jedzenia. Nawet jeśli nie jesteś specjalnie głodny, zawsze lepiej jest nie chodzić o pustym żoładku.

- Dzięki – wymamrotał, biorąc z tacy czekoladową babeczkę. - Nie musiałeś.

- Wiem. - Bill oparł się wygodnie w fotelu, wzdychając. - Nie chciałem po prostu, żebyś pomyślał, że wszyscy jesteśmy jak Ron.

- Co masz na myśli? - Harry zmarszczył brwi.

- Ron... Jest naprawdę nietolerancyjny i po prawdzie mocno uprzedzony. Nie chciałem, żebyś myślał, że wszyscy tacy jesteśmy. Bliźniacy na przykład to bardzo otwarci ludzie, wątpię, by przeszkadzało im, że jesteś Ślizgonem. Choć to bardzo prawdopodobne, że zostaniesz wciągnięty w jakiś żart – skończył z psotnym uśmiechem i Harry mógł w nim dostrzec podobieństwo do swoich demonów.

- Czemu mi to mówisz? - spytał Harry, spoglądając zdezorientowany na rudzielca.

- Zostaniemy tu przez jakiś czas... Nie powinieneś czuć się niekomfortowo w swoim własnym domu. Więc może zaprzyjaźnienie się z nami pomogło by ci w tym.

- Zaprzyjaźnić się, mówisz? - zaśmiał się Harry. - Niech będzie, Bill. Zostańmy przyjaciółmi.

Bill uśmiechnął się do niego szeroko i przywołał książkę z jednej z półek, usadawiając się do czytania.

Harry zaśmiał się i znów wziął do ręki swoją książkę. Przyjaciele, co? Mógł od tego zacząć.

o.o.o.o.o.o.o

- Gotowy do wyjścia? - spytał wnuka.

Theo skinął głową, mógł jednak łatwo zobaczyć, jak bardzo chłopak się denerwował. Nie żeby mu się dziwił, też by się stresował, gdyby właśnie miał spotkać swojego ojca po ponad dziesięciu latach.

Mocno chwycił ramię wnuka i teleportował ich obu, wiedziąc, że ich Pan dodał wszystkich Uroboros do swoich barier ochronnych, nie martwił się więc, czy zdoła się przez nie przedostać razem z Theo.

- Tędy – wskazał drogę, gdy tylko przybyli, kierując się do prywatnego pokoju, który został przydzielony jego synowi, gdy wprowadzono go w uzdrawiający sen.

Theo zawahał się na chwilę, gdy dotarli do drzwi. Myślał o tej chwili od tak dawna, że nie mógł teraz uwierzyć, że to naprawdę się działo. Nigdy nie sądził, że będzie tak się denerwował. Jego ojciec tak długo był w Azkabanie, co jeśli to go złamało? Widział, że Syriusz nie wyszedł z tego bez szwanku, dobrze to ukrywał, ale Azkaban pozostawił na nim trwały ślad. Co, jeśli z jego ojcem będzie gorzej?

I jak zareaguje, gdy dowie się, że jest jednym z Uroboros? Nie wiedział, jak on sam się zachowa, jeśli jego ojciec będzie temu przeciwny. Nie odwróci się od Harry'ego, tego był pewien, ale czy zdoła zaakceptować ojca, który będzie przeciwny jego wyborom? Nie sądził, by mógł to zrobić i wiedział, że zniszczyło by to jego dziadka, co było ostatnią rzeczą, której by chciał.

Odetchnął głęboko i podążył za swoim dziadkiem do pokoju, wiedząc, że odwlekanie tego nie miało sensu, tylko po to, by zastygnąć w bezruchu, gdy tylko jego oczy spoczęły na swoim ojcu.

Nigdy się nie spodziewał, że jego ojciec będzie tak bardzo do niego podobny. Co prawda dziadek mówił mu, że bardzo go przypominał, widział też zdjęcia, ale szokiem było zobaczyć to na własne oczy.

Przypominał swojego ojca równie mocno, co Draco swojego własnego. To było nieco przytłaczające.

- Tadeuszu – usłyszał cichy głos swojego dziadka, który spoglądał na jego ojca, jakby był najcenniejszą rzeczą na całym świecie. Mógł jedynie sobie wyobrażać, jak bardzo jego dziadek cierpiał przez te wszystkie lata, wiedząc, że jego ojciec uwięziony był w takim miejscu jak Azkaban.

- Ojcze. - Jego głos był zachrypnięty od nieużywania, ale pobrzmiewała w nim siła, która sprawiła, że Theo poczuł cień dumy. W tej chwili mógł dostrzec, że Azkaban nie złamał jego ojca. Mógł go osłabić, ale daleko mu było do złamania go. I to właśnie bardziej niż cokolwiek innego ujawniało siłę jego ojca.

Jego dziadek westchnął i usiadł przy łóżku.

- Jak długo? - spytał jego ojciec.

- Czternaście lat – odparł jego dziadek.

Usłyszał jak jego ojciec wziął drżący oddech.

- Merlinie. - Jego zachrypnięty szept tak bardzo przesiąknięty był bólem, że Theo niemal się wzdrygnął. - Theo?

- Theo... - Na ustach jego dziadka pojawił się niewielki uśmiech. - Theo stał się młodym mężczyzną, z którego można być dumnym. - Jego dziadek odwrócił się w jego stronę. - Chodź poznać swojego ojca, Theo.

Theo próbował się ruszyć, ale gdy tylko spojrzenie jego ojca na nim spoczęło, zamarł. W jego oczach widoczna była taka tęsknota, że aż zabrakło mu na chwilę tchu. Jak potworne musiało to być dla jego ojca, wiedzieć, że jego syn rósł i dorastał, a on nie mógł być przy tym obecny? Czy jego ojciec żałował, że nie kupił sobie innego wyroku, jak zrobiło to wielu innych Śmierciożerców? Po części Theo miał nadzieję, że tak było, ale o wiele bardziej odczuwał dumę, że jego ojciec okazał taką wierność Lordowi Voldemortowi. Był to ten sam rodzaj wierności, którą on sam prezentował wobec swojego Pana.

- Theo? - W głosie jego ojca zabrzmiała nuta zdumionego podziwu. - Tak bardzo jesteś do mnie podobny.

Theo nie zdołał całkiem ukryć uśmiechu, który pojawił się na jego ustach. Podszedł do łóżka.

- Tak słyszałem – oznajmił i wyczarował sobie krzesło obok swojego dziadka, nie zauważając zaskoczonego spojrzenia ojca. - Chociaż, jeśli mogę tak powiedzieć, osobiście uważam, że jestem o wiele przystojniejszy.

Był zachwycony, widząc, że zasłużył sobie na ochrypły śmiech ojca.

- Muszę się z tobą zgodzić. - Jego ojciec uśmiechnął się do niego i Theo poczuł, jak napięcie, które czuł przez ostatnie kilka godzin, całkowicie zniknęło. - Nie było mnie przez czternaście lat, powinieneś więc być w czwartej klasie w Hogwarcie? Który dom?

- Właściwie to zaczynam piątą – uśmiechnął się szeroko Theo. - I jestem w Slytherinie.

- To jest mój chłopiec – uśmiechnął się z dumą Tadeusz.

- Jest też członkiem Dworu – dodał przebiegle Teodred i Theo niemal jęknął, gdy zobaczył, jak oczy jego ojca się rozszerzyły.

- Powstał Dwór? - wyszeptał gorliwie, a Theo spojrzał spode łba na dziadka.

- Tak, owszem – odparł. Nie był może zadowolony z faktu, że jego dziadek wyjawił to w taki sposób, ale był dumny z Dworu i nigdy by nie zaprzeczył jego istnieniu. - Istnieje od mojego pierwszego roku, wtedy właśnie powstał.

- Kiedy zostałeś zrekrutowany? Król musiał być strasznie młody, skoro Dwór, który powstał, gdy byłeś w pierwszej klasie, dalej istnieje.

Theodred parsknął śmiechem, sprawiając, że jego syn spojrzał na niego z pewnym niedowierzaniem, a jego wnuk posłał mu kolejne wrogie spojrzenie.

- Zostałem zrekrutowany na pierwszym roku, a Król jest w mojej klasie.

- Dobra, to jasny dowód – wymruczał Tadeusz po kilku sekundach milczenia. - Mam halucynacje spowodowane obecnością dementorów.

- Pomyślałem to samo, pomijając dementorów, gdy dowiedziałem się o istnieniu Dworu – powiedział Teodred, gdy zobaczył, że jego wnuk najeżył się, oburzony. Ostatnim, czego teraz chciał, to by Theo zaczął reagować jak Uroboros.

- Więc to prawda? - spytał swojego ojca Tadeusz. - Król jest tak młody? - Widząc, że jego ojciec skinął głową, odwrócił się do swojego syna i aż drgnął, zaskoczony wyrazem jego oczu.

Widział już wcześniej taki wzrok, u siebie samego i innych Śmierciożerców. Nigdy nie sądził, że zobaczy go na twarzy swojego syna, zwłaszcza skierowany w jego stronę. Było to spojrzenie, które obiecywało śmierć tym, którzy ośmielili się powiedzieć cokolwiek przeciwko jego Panu. Zerknął na swojego ojca i dostrzegł, że ten nieznaczenie skinął głową, potwierdzając, że wcale mu się nie zdawało, że nie wyobraził sobie tylko tego spojrzenia.

- Czy możesz mi powiedzieć, kim jest Król? I kto jest częścią Dworu? - Upewnił się, że w jego tonie brzmiała tylko szczera ciekawość, nie chcąc jeszcze bardziej rozjuszyć syna.

- Nasz Dwór jest nieco inny – odpowiedział Theo, a na jego ustach pojawił się niewielki, ciepły uśmiech. - Nasi członkowie nie są wszyscy Ślizgonami. Ze Slytherinu jestem ja, Draco Malfoy, Blaise Zabini, Adrian Pucey, Graham Montague i Marcus Jugson. Przy czym Marcus ukończył już naukę i pracuje teraz dla naszego Pana w Ministerstwie. W Ravenclawie mamy Lunę Lovegood i niewolnicę. - Tadeusz zadrżał, widząc, jak prawdziwie złośliwy uśmiech pojawił się na twarzy Theo. - W Hufflepuffie mamy Cedrika Diggory'ego i Wayne'a Hopkinsa. W Gryffindorze Freda Weasleya, George'a Weasleya i Neville'a Longbottoma. W Beaubatons mamy Fleur Delacour, choć ona także ukończyła już siódmą klasę. I w Durmstrangu Wiktora Kruma, który też skończył siódmy rok. A naszym Królem... Naszym Królem jest Harry Potter.

- To jest... Nie do końca tego oczekiwałem – odpowiedział Tadeusz po chwili, sprawiając, że Theo się zaśmiał.

- To właśnie jest nalepsze. - Jego uśmiech był zdecydowanie przebiegły. - Nikt tego nie oczekiwał. Nikt nie oczekiwał jego.

- Delikatnie mówiąc – mruknął jego dziadek i Theo posłał mu zadowolony uśmieszek. - Theo, mógłbyś przejść się do skrzydła szpitalnego i przyprowadzić uzdrowiciela? Chcę wiedzieć, czy twój ojciec jest w dostatecznie dobrym stanie, by zabrać go do domu.

Theo rzucił dziadkowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło, że dobrze wiedział, że była to jedynie próba pozbycia się go z pokoju, ale mimo to skinął głową i wyszedł, zostawiając dwóch starszych Nottów samych.

- Dużo się zmieniło, gdy mnie nie było – skomentował Tadeusz, gdy tylko drzwi zamknęły się za jego synem.

- Nie masz pojęcia, synu – powiedział mu Teodred. - Theodor był obecny podczas ataku na Azkaban.

- Co takiego? - wyszeptał Tadeusz. - Co nasz Pan sobie myślał? Brać dzieci do walki? I to na dodatek do Azkabanu?

Teodred westchnął.

- To nie była tak naprawdę decyzja naszego Pana – odpowiedział. - Wiele się zmieniło, Tadeuszu. Theodore nie jest Śmierciożercą, nigdy nie będzie Śmierciożercą. Podąża za kimś innym.

- Kimś innym? - Tadeusz zmarszczył brwi. - Nie rozumiem.

- Jest jeszcze jeden Czarny Pan. Sprzymierzył się z naszym Panem. Theo jest jednym z jego popleczników.

- Rekrutuje dzieci? - warknął Tadeusz, bardziej zmartwiony tym faktem niż samą obecnością innego, nieznanego Czarnego Pana.

- Nie nazwał bym tego rekrutowaniem – mruknął Teodred. - Same się wokół niego gromadzą. Są nim zauroczone, ma nad nimi pełną kontrolę. Nie rób tego błędu, nie myśl o Theo jak o dziecku, Tadeuszu. Wiedziałem, jak walczyli. Okrucieństwem przewyższali wielu spośród Śmierciożerców, a wierności i oddania można im pozazdrościć.

- Kim on jest? Jak tego dokonał?

- To...

Tadeusz patrzył szeroko otwartymi oczami, jak jego ojciec zaczął nagle rzucać się na krześle, jak gdyby rzucono na niego klątwę Cruciatus. Stało się to tak nagle, że nie zdołał stłumić pełnego agonii okrzyku. Trwało to jedynie kilka sekund, ale pozostawiło go dyszącego z wysiłku. Przez kilka chwil w pokoju słychać było jedynie jego ciężki oddech. A potem ciszę przerwał odgłos niemal histerycznego śmiechu i Tadeusz mógł jedynie wpatrywać się w swojego ojca, gdy ten się roześmiał.

Teodred wyprostował się na krześle, a na jego ustach pojawił się niewielki uśmiech.

- Przebiegły, mały Czarny Pan – mruknął. - Nic dziwnego, że nasz Pan jest nim oczarowany...

- Ojcze? - spytał niepewnie Tadeusz, sprawiając, że mężczyzna skupił na nim wzrok.

- Nic mi nie jest – zapewnił, uśmiechając się. - To tylko czar zapewniający dyskrecję.

- Tylko czar? - prychnął Tadeusz. - Po raz pierwszy widzę czas zapewniający dyskrecję, który sprawił, by ktoś krzyczał w agonii.

- Cóż, mówimy o Czarnym Panu, czego innego oczekiwałeś? - zaśmiał się lekko Teodred. - Zgaduję, że to było ostrzeżenie, widziałem, że nie było to nawet po części tak bolesne jak mogło być. Najwyraźniej nie możemy o tym mówić. Mimo to rozmawiałem o nim z Theo zaledwie wczoraj... Może nie możemy tylko powiedzieć nic tym, którzy nie wiedzą, kim on jest? - zastanawiał się Teodred, podziwiając pomysłowość Lorda Tanatosa. - Sądzę, że będziesz musiał poczekać, zanim dowiesz się o nim więcej.

- Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, ojcze, że wcale mnie to nie pocieszyło.

- Przykro mi, Tadeuszu, naprawdę. Gdybym mógł, powiedziałbym ci wszystko, co wiem. Ale jeśli to sprawi, że poczujesz się lepiej, wiedz, że Theo jest szczęśliwy. Są dla niego jak rodzina. Są lojalni nie tylko wobec Lorda Tanatosa, ale także siebie nawzajem. Są rodziną.

- Dobrze, ojcze, wierzę ci na słowo. - Tadeusz oparł się o poduszki, czując się dużo słabszy, niż mu się to podobało. - Ale chcę być obecny na kolejnym spotkaniu. Chcę wiedzieć, kto tak usiedlił mojego syna.

- Jestem pewien, że nasz Pan cię wezwie. Muszę cię jednak ostrzec, Tadeuszu, uważaj, byś sam nie poddał się jego czarowi.

- Jestem wierny naszemu Panu! - wykrzyknął oburzony Tadeusz.

- Nie mówię, że nie jesteś. Lucjusz także jest, co nie zmienia faktu, że jest całkowicie zauroczony Lordem Tanatosem, mimo że dobrze to ukrywa. Choć myślę, że nikt nie jest tak urzeczony jak nasz Pan.

Tadeusz spojrzał na ojca z niedowierzaniem, nie do końca zdolny zaakceptować to, co ten mu powiedział, ale wiedząc, że jego ojciec nigdy by czegoś takiego nie zmyślił.

- Zaczynam być coraz bardziej ciekaw tego Czarnego Pana Tanatosa.

- Już wkrótce go poznasz, mój synu.

o.o.o.o.o.o.o

- Nie słyszałem tak głębokiego westchnienia odkąd uczyłem się do Owutemów – skomentował Bill, siadając w fotelu obok Harry'ego. Zaśmiał się, gdy ten spojrzał na niego spode łba.

- Też byś wzdychał, gdybyś miał fankę żyjącą w tym samym domu co ty – burknął Harry. - Przykro mi to mówić, ale twoja siostra nieco mnie przeraża.

Widząc spojrzenie Harry'ego, Bill wybuchnął śmiechem.

- Prawdę mówiąc, wcale mnie nie dziwi, że się w tobie podkochuje. - Bill uśmiechnął się pod nosem. - Nasz mama opowiadała jej o tobie bajki, odkąd była małą dziewczynką. Ginny marzyła o tym, że zostanie panią Potter, odkąd miała pięć lat.

- O, Merlinie – jęknął Harry. - Nie mów mi, że nadal tak myśli?

Uśmieszek Billa był wystarczającą odpowiedzą i Harry zamknął oczy, zirytowany.

- Cóż, przykro mi ją zawieść, ale naprawdę nie jest w moim typie – powiedział Billowi po kilku sekundach spędzonych na użalaniu się w duchu na swoje szczęście.

- Och? - Bill uśmiechnął się do niego lubieżnie. - Może to ja będę Weasleyem, który uwiedzie małego, niewinnego Ślizgona.

Harry zaśmiał się i odpowiedział podobnym uśmiechem.

- Myślisz, że zdołasz dotrzymać kroku Ślizgonowi?

- O, proszę, popatrz. Kto by pomyślał, że taki z ciebie zadziorny, mały wąż. - Bill uśmiechnął się szeroko, wyglądając na całkiem zadowolonego.

- Jestem Ślizgonem, czego oczekiwałeś? - Harry rzucił mu niewinne spojrzenie i Bill znów się zaśmiał.

- Prawda, powinienem wiedzieć, że za tą niewinną twarzyczką kryje się przebiegły umysł – odparł z uśmiechem.

- Nie jestem pewien, czy powinienem to uznać za komplement, czy nie. - Harry uśmiechnął się szeroko, rozumiał już, czemu bliźniacy lubili spędzać czas ze starszym bratem.

- Nie sądzę, by ktokolwiek mógł powiedzieć o tobie coś co nim nie jest – odparł gładko Bill, sprawiając, że Harry uniósł brew, spoglądając na niego.

- Spotkałeś kiedyś swojego młodszego brata?

- Cóż... Ron nigdy nie był najjaśniejszym Lumos – odparł Bill ze śmiertelną powagą i Harry wybuchnął śmiechem. - No więc, o czym jest ta książka? Nie widzę tytułu – spytał Bill, a Harry nie dostrzegł na jego twarzy nic prócz ciekawości.

- To stara książka o runach i jak użycie krwi sprawia, że ich kombinacje są bardziej skuteczne. Została zakazana, ponieważ Ministerstwo uznało to za Czarną Magię – odpowiedział szczerze Harry, ciekaw reakcji Billa.

Bill zerknął na niewinnie wyglądającą książkę.

- Za samo posiadanie takiej książki można otrzymać wyrok w Azkabanie – mruknął Bill, zerkając to na książkę, to na Harry'ego.

- To prawda. - Harry skinął głową. - Nie uważasz, że to niewiarygodnie głupie? Zakazywanie wiedzy tylko dlatego, że ktoś się jej boi. - Pokręcił głową. - Zniesmacza mnie, że tacy ludzie są naszymi przywódcami. Zabijają magię, a wiesz, co jest jeszcze gorsze? Pozwalamy im na to.

- Próbują chronić ludzi – sprzeciwił się Bill, ale za jego słowami nie było emtuzjazmu. Jak gdyby jedynie potwarzał to, czego od niego oczekiwano i Harry poczuł przypływ zadowolenia. Najwyraźniej bliźniacy mieli rację. Bill był inny niż pozostali Weasleyowie.

- Naprawdę tak myślisz? - spytał go Harry, a na jego ustach pojawił się niewielki uśmiech pełen zrozumienia. - Oni nie dbają o ludzi, ani trochę. Po prostu nie chcą, byśmy mieli więcej mocy. O to właśnie chodzi, jak zdołali by nas kontrolować, gdybyśmy wiedzieli więcej? Gdybyśmy mieli dostęp do magii, która mogłaby na przykład zrównać Azkaban z ziemią? To wszystko kwestia kontroli. Są ci, którzy ją mają, i ci, którzy nie.

- I my jej nie mamy? - spytał Bill.

- I my jej nie mamy – zgodził się Harry.

- Ale ty jej chcesz – stwierdził Bill, przyglądając mu się uważnie.

- Kto nie chce mieć kontroli? A przynajmniej nad tym, czego może się uczyć, czy to naprawdę aż tak wiele? - Harry wstał ze swojego miejsca i pozwolił, by książka upadł na kolana Billa. - Przejrzyj ją i powiedz mi, że się mylę. Gdy już ją przeczytasz, powiedz mi, co jest w tej książce tak złego, że zasługuje na to, by ją zniszczyć, a za zaledwie jej posiadanie należy się kara w Azkabanie. Przeczytaj ją i wtedy mi powiedz. - Powiedziawszy to, Harry wyszedł, zostawiając Billa wpatrującego się w książkę na swoich kolanach.

Harry nie zdołał ukryć uśmiechu, który pojawił się na jego ustach, gdy tylko opuścił bibliotekę. Wszystko układało się naprawdę dobrze. Nie mógłby tego lepiej zaplanować, nawet gdyby próbował. Książka, którą czytał, była idealna, by pozwolić Billowi zobaczyć świat z ich perspektywy. Naprawdę nie było w niej nic szkodliwego, związana była głównie z udrawianiem, ochronnymi barierami i czarami. Ale Bill miał rację, samo posiadanie jej było wystarczającym powodem, by otrzymać bilet w jedną stronę do Azkabanu. Miał nadzieję, że będzie to dość, by pokazać mu, że nie wszystko wyglądało tak, jak Ministerstwo próbowało to przedstawiać.

Gdy tylko dotarł do swojego pokoju, wzniósł ochronne bariery i zaklęcia wyciszające, wiedząc, że z członkami Zakonu obecnymi w domu lepiej było być ostrożnym.

Gdy tylko uznał zabezpieczenia za wystarczające, zawołał swoich Uroboros i usiadł na łóżku.

Jeden po drugim zjawiali się, ubrani w mundury, a ich puste maski odbijały światło stojących w pokoju świec.

- Witajcie, Uroboros. - Uśmiechnął się do nich. - Możecie zdjąć maski. - Dotknęli ich, a one rozpłynęły się w powietrzu, jak gdyby nigdy ich tam nie było i Harry uśmiechnął się, widząc wszystkich swoich Uroboros, łącznie z Remusem i Syriuszem.

Nie minęła chwila, a wszyscy rozłożyli się wygodnie po pokoju, wiedząc, że po zdjęciu masek wolno im było zachowywać się jak zawsze w towarzystwie Harry'ego. Remus i Syriusz mogli tego nie wiedzieć, ale zasugerowali się zachowaniem pozostałych.

- Cieszę się, że wszyscy dobrze się macie. - Harry uśmiechnął się i wtulił mocniej w Theo, który leżał obok niego na łóżku. - Widziałem, że zostaliście trafieni paroma zajlęciami.

- To nic takiego – zapewnił go Draco. - Nasze mudrudy przyjęły większość uderzenia. Byłem tylko lekko posiniaczony.

- Tak, a ja miałam pęknięty kawałek kości, ale odrobina szkiele-wzro załatwiła problem – powiedziała mu Fleur.

- Cieszy mnie to. Jak się wszystko układa z twoim ojcem, Theo? Spotkałeś go już? - spytał go Harry, martwiąc się nieco o przyjaciela. Wiedział, że Theo trochę się denerwował spotkaniem ojca. Naprawdę miał nadzieję, że Azkaban nie zniszczył go zbytnio.

- Tak – uśmiechnął się Theo. - Widziałem go dzisiaj rano, jest już w domu. Jest nieco pokiereszowany, ale nic mu nie będzie. Wie, że jestem częścią Dworu. Mój dziadek rozmawiał z nim na osobności, więc może też wiedzieć, że nigdy nie będę Śmierciożercą.

- Jak myślisz, że to przyjął? - spytał go Draco. - Mój tato przyszedł ze mną porozmawiać po ataku. Powiedział, że jest ze mnie dumny, ale wyglądał... Nie wiem, myślę, że chyba trochę smutno.

- Dorastacie – odpowiedział mu Remus, spoglądając na nich ciepło. - Wasi rodzice są z was dumni, ale też smutni, gdy zdają sobie sprawdę, że muszą pozwolić wam odejść. To coś, przez co przechodzą wszyscy rodzice, gdy ich dzieci są nastolatkami.

- To prawda. - Wiktor pokiwał głową. - Pamiętam, jak mój ojciec, zwykle dość opanowany, miał łzy w oczach, gdy zaczynałem ostatnią klasę w Durmstrangu.

- A mój zawsze się uśmiechał, gdy widział mnie po opuszczeniu Hogwartu. Chodził wokół, pusząc się jak paw – powiedział Marcus, kręcąc głową, choć na jego ustach pojawił się ciepły uśmiech.

- Dokładnie – pokiwał głową Syriusz. - Dokładnie tak, jak Remus i ja patrzyliśmy na Harry'ego pełni dumy, gdy nam powiedział, że w wieku czternastu lat został Czarnym Panem – poinformował ich, sprawiając, że Harry parsknął śmiechem.

- Powiedziałbym, że patrzyliście na mnie całkiem oszołomieni, ale pewnie, nazwijmy to dumnym spojrzeniem – powiedział im, uśmiechając się pod nosem.

- Nie możesz nas tak naprawdę winić, szczeniaku – odparł Remus. - Nie każdego dnia dowiadujesz się, że twój podopieczny jest Czarnym Panem. Nie mówcie mi, że wy wszyscy nie byliście zaskoczeni.

- Wiedzieliśmy, kim się stanie. - Fleur uśmiechnęła się szeroko.

- Liczyliśmy na to, ale nie wiedzieliśmy – poprawił ją Cedrik.

- To prawda – zgodziła się Luna. - Liczyliśmy na to.

- Czemu na to liczyliście? - spytał ich Syriusz. - Zawsze myślałem, że traktujecie go... Cóż, zawsze myślałem, że traktujecie go, jak przywódcę, jak waszego Pana, ale jak do tego doszło? Czemu mieliście nadzieję, że zostanie Czarnym Panem?

- Nie mogę mówić za innych, ale w moim przypadku chodziło o magię – mruknął Blaise. - Zawsze czułem się związany z jego magią, zawsze czułem się lepiej, gdy byłem blisko niego. Czułem, jak magia śpiewała w moich żyłach, gdy jego magia mnie dotykała. Zawsze tego chciałem.

- Ze mną było poodbnie, choć jego idee także odegrały w tym swoją rolę – stwierdził Adrian. - Był pierwszą osobą, którą spotkałem, która nie była czarna lub biała, mroczna lub jasna, dobra lub zła. Nie dbał o rzadną z tych rzeczy. Dbał tylko o magię i to było coś nowego. Coś, w co wszyscy mogliśmy uwierzyć. Magia jest naszym życiem! Oczywiście, że chcemy ją chronić, sprawić, by była wolna. To godny cel.

Kilkoro spośród pozostałych mruknęło potwierdzająco i Harry uśmiechnął się, bardziej z nich zadowolony, niż mógłby to wyrazić.

Remus i Syriusz mogli jedynie wpatrywać się w tych nastolatków, którzy gotowi byli zawładnąć swiatem w imię tego, w co wierzyli. Kiedy oni byli w ich wieku, nie martwili się zwykle o nic więcej niż o kolejny żart. To zdecydowanie zmieniało ich perspektywę. Sprawiało także, że czuli się niewiarygodnie dumni z Harry'ego. Nie wiedzieli, jak zareagowali by James i Lily, wiedząc, że ich syn został Czarnym Panem, ale z pewnością byliby szalenie dumni z niego, wiedząc, co próbował osiągnąć. Tak samo dumni, jak oni byli, mogąc być tego częścią.

o.o.o.o.o.o.o

- Co? - burknął Harry, spoglądając spode łba na uśmiechającą się pod nosem postać w lustrze.

- Ktoś tu brzmi zrzędliwie – zażartował Tom, uśmiechając się szerzej, gdy skierowane na niego wrogie spojrzenie tylko przybrało na sile.

- Ktoś oberwie klątwą Cruciatus, jeśli nie przejdzie do rzeczy i nie da mi się wyspać – warknął Harry.

Tom zaśmiał się i Harry odwrócił wzrok, wiedząc, że nie zdoła pozostać zły na mężczyznę, jeśli ten nadal będzie patrzył na niego tak ciepło.

- Zawołałem cię, by spytać, czy mógłbyś przyjść do mnie teraz. Mamy do omówienia kilka spraw, zanim zwołamy spotkanie – powiedział mu Tom.

Harry rzucił zaklęcie Tempus i westchnął, kiedy zobaczył, że było wpół do czwartej rano.

- Czy Czarni Panowie nie sypiają? – spytał niemal zbyt cicho, by być usłyszanym, sprawiając, że Tom się zaśmiał.

- Uczymy się funkcjonować na tych kilku godzinach snu, które zdołamy zdobyć. A więc, czy dziesięć minut ci wystarczy, by się przygotować?

- Daj mi piętnaście. Wezmę szybki prysznic, żeby upenić się, że naprawdę się obudziłem. Do zobaczenia wkrótce. - Harry dezaktywował lustro i poszedł do łazienki, mrucząc cały czas pod nosem o pracoholicznych Czarnych Panach.

Gdy tylko się ubrał, upewnił się, że bariery ochronne wokół jego pokoju były wzniesione i użył świstoklika, który dał mu Tom.

Wylądował w gabinecie Toma i ujrzał go siedzącego za biurkiem, przeglądającego jakieś dokumenty.

- Co to? - spytał, zajmując miejsce po drugiej stronie biurka.

- Raporty o stanie Śmierciożerców, którzy byli w Azkabanie – mruknął z roztargnieniem Tom. - Wygląda na to, że radzą sobie lepiej, niż oczekiwałem. Zdaje się, że dementorzy nie żywili się na nich tak bardzo, jak się spodziewałem.

- Nie? - Harry zmarszczył czoło? - Wiesz dlaczego?

- To coś, o co zamierzam ich spytać, gdy spotkamy się z nimi, by porozmawiać o naszym sojuszu.

- Muszę przy tym być?

Tom zerknął w górę, słysząc niechęć w głosie Harry'ego.

- Nie wiedziałem, że masz coś przeciwko dementorom – stwierdził.

- Bo nie mam, tak w sumie – odparł Harry. - Po prostu sprawiają, że czuję się niekomfortowo. Że czuję się słaby. Nienawidzę tego.

Tom mruknął, opierając się wygodnie na krześle.

- Wiem, o co ci chodzi – powiedział. - Czuję się tak samo. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł tak naprawdę się na nich uodpornić. Ale naprawdę chciałbym, byś tam był. Jesteś moim partnerem, chcę, byś był zaangażowany w nasze działania.

- Jeśli obiecasz mi górę czekolady, gdy już będzie po wszystkim, pójdę – burknął Harry, choć na jego ustach pojawił się słaby uśmiech.

Tom uśmiechnął się pod nosem i Harry niemal poczuł chęć, by uciec. Coś mu podpowiedziało, że nie spodobało by mu się to, co przebiegło właśnie przez ten pokrętny umysł.

- Mogę się na to zgodzić. - Uśmiech Toma był niebezpieczny na wiele sposobów. - Pomogę ci nawet ją skonsumować. Jestem w stanie pomyśleć o wielu różnych sposobach, by sprawić, by cały proces był o wiele przyjemniejszy i pozwolił ci zapomnieć o tych kłopotliwych dementorach.

Harry zmrużył oczy, spoglądając na dalej się uśmiechającego Czarnego Pana.

- Jestem pewien, że nie chcę wiedzieć, co masz na myśli.

- Och, tak? - Tom uniósł brew, a jego zarozumiały uśmieszek sprawił, że Harry miał ochotę go uderzyć. - Może powinienem wyrazić się bardziej precyzyjnie. Może powinienem powiedzieć ci, jak stopię całą tą czekoladę nad twoim wybornym ciałem i zliżę ją całą...

- Nie ma takiej potrzeby! - przerwał mu szybko Harry, wiedząc, że się zaczewienił. - Kiedy odbędzie się spotkanie? - spytał, desperacko chcąc zmienić temat i by te głodne oczy odwróciły się od niego.

- Mniej więcej za tydzień – odpowiedział Tom, choć uśmiech nie zniknął z jego twarzy. - W tej chwili każdy cal wyspy Azkaban jest przewracany do góry nogami przez aurorów, a i tak pewnie kilku z nich zostanie nam nawet po tym, jak już sprawdzą każdy kamień. Poczekamy, aż wszystko się uspokoi, zanim spotkamy się z dementorami.

- Dobrze, mi to odpowiada. Zakon próbuje zdobyć informacje o moich Uroboros, najlepiej więc byłoby pozwolić im myśleć na razie, że nic nie robimy.

- A co Uroboros robią?

- Rekrutują. - Harry uśmiechnął się pod nosem. - Mam pięciu Uroboros, którzy ukończyli Hogwart, dwoje z nich w Zakonie. Pracują nad tym, by przeciągnąć ludzi na moją stronę.

- Próbujesz nawrócić członków Zakonu? - Tom nie wyglądął na przekonanego i Harry posłał mu drwiący uśmiech.

- A co, Tom, nie wierzysz w moje możliwości?

Tom aż parsknął śmiechem.

- Pewien jestem, że mając dość czasu, mógłbyś przeciągnąć na swoją stronę nawet moich Śmierciożerców – przyznał. - Żałuję tylko, że jeśli nawrócisz członków Zakonu, nie będę mógł już przeklinać irytujących płonących kurczaków. - Harry mógłby przysiąść, że na ułamek sekundy jego twarz przybrała nadąsany wyraz i nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Jeśli ich nawrócę, nie będą już dłużej płonącymi kurczakami, czyż nie? - spytał rozsądnie, choć na jego ustach widniał uśmiech, zdradzając jego rozbawienie. - Poza tym nadal będziesz miał tych wszystkich, których nie zdołam przekonać o naszej racji. Będziesz miał nadal mnóstwo ludzi do przeklęcia.

- Zdaje się, że będę musiał się nimi zadowolić – westchnął z przygnębieniem Tom i Harry nie mógł powstrzymać śmiechu.

- Czy to wszystko, co chciałeś przedyskutować? – spytał, gdy tylko się uspokoił.

- Chcę teraz zwołać zebranie – powiedział mu Tom, odchylając się w fotelu. - Chcę cię przedstawić moim poplecznikom, którzy byli w Azkabanie. Choć wezwę tylko mój Wewnętrzny Krąg.

- W porządu – pokiwał głową Harry, wyjmując swoją różdżkę. Wyszeptał zaklęcie i chwilę później był już w mundurze, brakowało tylko jego maski. - Zaklęcie podmieniające – odparł, widząc uniesioną brew Toma.

- Chodźmy więc. - Tom uśmiechnął się pod nosem, wstając z krzesła.

Nie umknęło uwadze Harry'ego, jak oczy Toma wędrowały po jego ciele, gdy szli w kierunku pokoju spotkań i musiał powstrzymać się, by nie zareagować.

Prawdę mówiąc, ten pocałunek, którym obdarzył go Tom, nadal zaprzątał mu myśli. Nie ważne, jak bardzo starał się o nim zapomnieć, po prostu nie był w stanie. Nadal mógł poczuć jego usta na swoich, mógł ich posmakować. Skłamałby, mówiąc, że nie chciał znów ich zasmakować.

- Harry.

Głos Toma wyrwał go z zamyślenia. Rozejrzał się wokół i ujrzał mężczyznę siedzącego na swoim tronie i przyglądającego mu się z zaciekawieniem.

Wyglądał tak królewsko, tak grzesznie idealnie, że nie mógł się powstrzymać. Prawdę mówiąc, nie wiedział nawet, czy chciał.

Tom zamarł na swoim miejscu, gdy Harry odwrócił się w jego stronę, a po jego twarzy przemknął drapieżny wyraz. Nie poruszył się, gdy Harry chwycił za podłokietniki jego tronu i usiadł mu na kolanach.

Nie poruszył się też, gdy Harry wtulił twarz w jego szyję.

- Mam nadzieję, że jesteś z siebie dumny. - Zadrżał, gdy usta Harry'ego dotknęły wrażliwej skóry na jego szyi. - Sprawiłeś, że nie mogę myśleć o niczym poza twoimi ustami, twoim pocałunkiem.

Gdy Harry skubnął jego szyję, jego ręce powędrowały na tych szczupłych bioder.

- Harry – mruknął nisko, wiedząc, że był o włos od utraty samokontroli.

Chciałby móc powiedzieć, że się tego spodziewał, ale prawda była taka, że gdy Harry zaatakował jego usta, wziął go kompletnie z zaskoczenia.

Nie mógł powstrzymać się od jęku, gdy ponownie poczuł te idealne usta na swoich własnych. Nie tracąc czasu, zajął się ich dokładniejszym poznawaniem. Merlinie, jak bardzo za tym tęsknił.

Jego chwyt na biodrach Harry'ego stał się mocniejszy i przyciągnął znajdujące się nad nim ciało bliżej do siebie. Uśmiechnął się lekko, gdy udało mu się sprawić, że z ust jego małego węża wyrwał się jęk.

- Zamknij się – burknął Harry, odsuwając się nieco, mimo że nadal dotykał Toma biodrami.

Tom zaśmiał się, a jego oczy błyszczały radością.

- Dobrze. - Skubnął delikatnie usta Harry'ego, ciesząc się dreszczem, który to wywołało. - Zdecydowanie mogę pomyśleć o innych rzeczach, które moglibyśmy robić. - Pchnął swoje biodra bliżej do Harry'ego, uśmiechając się pod nosem, gdy ten wydał z siebie wspaniały jęk.

Ponownie uchwycił usta Harry'ego, zachwycony, gdy ten natychmiast odpowiedział. Ręce Harry'ego powędrowały do jego włosów, odciągając jego usta od niego. Nie pozwolił, by go to powstrzymało, natychmiast przenosząc je na szyję Harry'ego i ciesząc się serią wybornych jęków, które to wywołało.

- Mamy spotkanie – powiedział nieco zdyszanym głosem Harry, poruszając biodrami, które nadal dotykały Toma, na co ten odpowiedział, gryząc go w szyję. Harry jęknął i Tom szybko złagodził ból, który to wywołało, delikatnie liżąc to miejsce.

- Zapomnij o spotkaniu – mruknął wtulony w tą jedwabistą szyję, poruszając biodrami i sprawiając, że ich erekcje spotkały się. Głowa Harry'ego opadła do tyłu, gdy wciągnął głośno powietrze, podczas gdy fala przyjemności zalała jego ciało.

- Nie możemy, Tom, nie teraz – powiedział mu Harry, choć nie próbował nawet ruszyć się ze swojego miejsca na kolanach Toma.

Tom zamarł, gdy słowa Harry'ego dotarły do jego zamglonego umysłu.

- Nie teraz? - spytał, odsuwając się od Harry'ego. - Czy to znaczy, że przestałeś uciekać?

Harry zmusił się, by się skupić. Słyszał w głosie Toma powagę i natarczywość.

- Nie jestem pewien, czy to dobra decyzja – przyznał. - Ale nie mogę zaprzeczyć, że mnie pociągasz. Ale nie zapominaj, Tom, że nie będę zabawką, którą będziesz mógł używać i wykorzystywać, rozumiemy się?

- Nigdy bym ci tego nie zrobił – odparł Tom, a Harry dostrzegł w jego oczach szczerość.

- Dobrze, w innym wypadku po świecie chodziłby jeden Czarny Pan mniej – powiedział Harry słodkim tonem.

Tom zaśmiał się i przyciągnął blisko Harry'ego, całując go żarłocznie.

- Tylko ty możesz mi grozić i ujść z tego żywcem – stwierdził, gdy przerwali, by zaczerpnąć powietrza.

Harry uśmiechnął się pod nosem, zsuwając się z kolan Toma i ocierając się o jego erekcję, przez co z ust starszego Czarnego Pana wyrwał się stłumiony jęk.

- Ja jestem wyjątkowy. A teraz zawołajmy naszych popleczników.

Tom uśmiechnął się i wskazał na stojący obok tron. Harry zajął swoje miejsce i wysłał wezwanie do swoich Uroboros, wiedząc, że Tom robił to samo. Niemal od niechcenia machając dłonią, sprawił, że pusta maska zakryła jego twarz.

- Co? - spytał, gdy ujrzał, że Tom zmarszczył czoło.

- Nie lubię, gdy nie mogę zobaczyć twojego wyrazu twarzy – przyznał Tom.

- To tylko na chwilę – powiedział mu Harry. - Zdejmę ją, gdy tylko przedstawisz mnie tym, którzy byli w Azkabanie.

- Wkrótce tu będą – mruknął Tom, czując, jak jego poplecznicy odpowiedzieli na wezwanie.

Chwilę później wokół nich rozległy się przypominające wystrzały odgłosy i Śmierciożercy zaczęli pojawiać się w sali spotkań, podczas gdy jego Uroboros wyłonili się z cieni, ustawiając się przed Harrym w szeregu.

Harry zauważył, że żaden ze Śmierciożerców nie miał na twarzy maski i nie mógł się nie zastanawiać, czy było tak, ponieważ było to spotkanie Wewnętrznego Koła. Dostrzegł kilka osób, których nie widział wcześniej i wiedział, że musieli to być ci uwięzieni w Azkabanie. Skrzywił się, gdy zobaczył, że Snape był obecny. Rozumiał, dlaczego Tom go wezwał, ale to nie oznaczało, że był z tego powodu zadowolony.

Gdy już wszyscy ich poplecznicy byli obecni, Tom wstał, a on poszedł w jego ślady.

- Moi przyjaciele. - Tom uśmiechnął się do swoich Śmierciożerców. - Cieszę się, widząc was wszystkich znów pośród nas. - Przerwał, gdy Śmierciożercy wydali radosne okrzyki. - Wasza lojalność, wasze oddanie to coś, czego nigdy nie zapomnę. Wasze poświęcenie w ciągu ostatnich dziesięciu lat zostanie nagrodzone.

Śmierciożecy wyprostowali się i Harry widział wyraźnie tryskającą wręcz z nich dumę. Nie mógł się nie zastanawiać, czy sam byłby jednym z tych dumnych Śmierciożerców, gdyby nie został Czarnym Panem. Czy byłby w stanie poddać się Tomowi tak całkowicie? Czy byłby w stanie podążać za nim tak ślepo, jak robili to jego Śmierciożecy?

Znając swoją osobowość, wątpił w to. Wiedział, że był zbyt niezależny, by móc zostać czyimś poplecznikiem. Mógł jednak zrozumieć, dlaczego Śmierciożecy byli tak lojalni wobec Toma, czemu byli nim tak zauroczeni.

- Przez długie lata Jasność sądziła, że zostaliśmy pokonani. Musieliśmy kryć się w naszych domach, ukrywając naszą magię, nasze dziedzictwo. Teraz udowodnimy im, że się mylili. Nie tylko nie zostaliśmy pokonani, ale zyskaliśmy bezcennego sojusznika. - Uznawszy to za wskazówkę, Harry zrobił krok w przód. - Lorda Tanatosa i jego popleczników, Uroboros!

Harry stał dumnie obok Toma, przyglądając się Śmierciożecom. Wyraźnie widział zaskoczenie na niektórych twarzach. Jednakże kilku z nich patrzyło na niego z jawną ciekawością. Jeśli się nie mylił, troje z nich to byli Lastrange'owie, a kolejnym, biorąc pod uwagę, że wyglądał jak starsza wersja Theo, mógł być jedynie Tadeusz Nott.

- Witajcie, Śmierciożercy. Jak powiedział Voldemort, jestem Lord Tanatos. Jednak wy, będąc najwierniejszymi spośród jego popleczników, poznacie moją prawdziwą tożsamość. - Jego maska zaczęła rozpływać się w powietrzu i na jego twarzy pojawił się uśmieszek, gdy nowo przybyli Śmierciożercy głośno wciągnęli powietrze. - Jestem Harry Potter.

- Harry Potter? - usłyszał, jak wymruczał jeden z braci Lastrange, Rabastan, jeśli się nie mylił.

- Tak. - Tom pokiwał głową. - Harry Potter. Największa nadzieja Jasności, jest naszym największym sojusznikiem. Sojusznikiem, który wspomoże nas w walce przeciwko Jasności. W naszych staraniach, by wszystkie rodzaje magii były równe.

- Będziemy stali zjednoczeni wobec Jasności i pokażemy im prawdziwą siłę Ciemności – dodał Harry.

- A gdy nadejdzie czas, zniszczymy Jasność tym odkryciem. Pokażemy im, że nawet ich symbol wszystkiego, co jasne, stoi po naszej stronie, nie jako poplecznik, ale jako kolejny Czarny Pan. Kolejny czarodziej, który walczy o to, by magia była wolna – ciągnął Tom.

- Będą rozpaczać, wiedząc, że ich jedyna nadzieja na wybawienie nigdy nie była jednym z nich. Że ja i niezliczony ogrom innych nigdy nie byliśmy jednymi z nich. Moi Uroboros będą czekali w ukryciu, będą poruszać się pomiędzy nimi, będą ich przyjaciółmi, ich rodziną. Nikt nie będzie wiedział, kim są. Jasność nigdy nie zauważy ich nadejścia. - Harry uśmiechnął się pod nosem.

- Utracą wszelką nadzieję. - Tom nie zdołał ukryć swojego zadowolenia.

- Magia będzie wolna! - wykrzyknął z pasją Harry.

- I zapanuje Ciemność! - oznajmił Tom.

Śmierciożercy zaczęli wiwatować, a Uroboros natychmiast do nich dołączyli. Obaj Czarni Panowie zaś wymienili tryumfalne uśmiechy.

Sign in to leave a review.