
(...) często najbardziej kochamy tych ludzi, te sprawy i te rzeczy, od których bieg życia każe nam odchodzić – nieraz na zawsze. ~ Marek Hłasko
Zwierciadło Ain Eingarp[Mirror of Erised] nie dawało ukojenia w bólu osoby, która się w nie wpatrywała. Zwyczajnie dawało ono ujrzenie upragnionego widoku wpędzając człowieka w jeszcze większy ból. Niektórym odbierało szczęście, innym rozum, a jeszcze innym możliwość pójścia – dalej.
Albus Dumbledore przy pierwszym spotkaniu z lustrem wiedział jaki widok tam zastanie.
On i Gellert zawierający pakt braterstwa krwi. Coś co miało połączyć ich, związać swą mocą na zawsze, pozostawić ich obu przy sobie, a nie pozwolić im się rozdzielić.
W pierwszym momencie, gdy spoglądał ku zwierciadle czuł w sercu te szczęście, które towarzyszyło mu tego pamiętnego lata. Każda sekunda w towarzystwie Gellerta była niesamowita, pełna szczęścia, radości jaka wypełniała serce najstarszego z dzieci Dumbledore'ów.
Albus wyciągając rękę w stronę obrazu jaki przedstawiało lustro zawsze czuł chłód szkła pod opuszkami palców. Gellert nie był już na wyciągnięcie ręki.
Na wyciągnięcie ręki miał jedynie tęsknotę, jaka mu po nim pozostała.
Na wyciągnięcie ręki miał jedynie ból, jaki mu pozostał.
Na wyciągnięcie ręki miał jedynie wspomnienia.
Była to bolesna prawda, z którą próbował walczyć, jednak bez skutku. Grindelwald, ani jego uczucia nie były już darem od losu, kuponem na loterii. Może sam sobie na to zasłużył? Chciał zostawić chorą siostrę i brata samych w jego walce o "większe dobro". W walce jego i Gellerta.
Mimo to ponownie zrobiłby to samo. Ponownie zniszczyłby to co miał, dla tamtych chwili z chłopakiem. Ponownie zadałby sobie ten sam ból, jaki czuje teraz. To samo cierpienie, które przeżywa każdego dnia. Tą samą rozpacz, jaka go dosięga.
To tak jakby niewidzialna siła każdego dnia wchodziła do jego głowy i przypominała mu o tym mężczyźnie, o uczuciu które już nigdy nie wróci.
Powinien postawić nagrobek i zakopać w nim przeszłość. Ale za każdym razem by ją na nowo odkopywał. To jak rana która już prawie się zagoi, a z powrotem jest wydrapywana na nowo.
Za każdym razem lustro boleśnie daje mu do zrozumienia, że to, co w nim widzi jest jedynie jego najskrytszym, stale pielęgnowanym w pamięci wspomnieniem.
Sam skazuje się na cierpienie.
Sam skazuje się na rozpacz.
Sam skazuje się na ból.
Sam skazuje się na tęsknotę, która z dnia na dzień zyskuje na sile wysysając z niego pozostałe resztki szczęścia.
Ale wciąż pozostanie masochistą do dnia, aż Gellert Grindelwald znów nie spojrzy na niego tymi dwukolorowymi tęczówkami wypełnionymi silnym uczuciem i nie powie mu, że go kocha.
Czyżby skazywał się na wieczne tortury?
Serce pełne żalu i rozpaczy z powodu takiej straty?
Co z tego, że siedział z nim przy jednym stoliku w tej mugolskiej kawiarence?
Co z tego, że wyznał mu, że jego uczucia dalej są nieodłączną częścią jego egzystencji?
Co z tego, że dotykał miejsca, które przykrywało jego serce, gdy braterstwo krwi ulegało destrukcji? Mentalnie braterstwo straciło ważność, w chwili gdy Grindelwald odwrócił się od Albusa.
Co z tego, że wciąż na niego patrzy, gdy Qilin uchyla kark przed nim?
On wciąż czeka, by Gellert złapał go za rękę, pocałował, powiedział że go kocha i wciąż po tym wszystkim został z nim na zawsze.