
Cmentarz
Następnego dnia każdy już wiedział, co wydarzyło się w dormitorium Ślizgonek. Profesor Snape powiedział im bardzo dobitnie, że mają mieć oczy i uszy szeroko otwarte i informować go o wszystkim, co wyda im się podejrzane. Gdy wychodził, chwycił Latonę mocno za ramię i wyprowadził ją z dormitorium.
— Co widziałaś? — zapytał. — Jesteś blada jak trup, oczy masz wytrzeszczone i wyglądasz, jakbyś się miała zaraz poryczeć, Warell. Co widziałaś?
— Nic, panie profesorze — odpowiedziała Latona, starając się ze wszystkich sił, aby głos jej się nie trząsł.
— To Callanté? Jakiś inny, pozbawiony rozumu? Mów, dziewczyno!
— Nie wiem! — krzyknęła Latona, mierząc go spojrzeniem. — Skąd mam to wiedzieć? Byłam w pokoju wspólnym, kiedy to się stało. Nie mam z tym nic wspólnego!
— Nigdy nie powiedziałem, że masz — rzekł Snape, a na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. — Wiem, że knujesz coś od dłuższego czasu, Warell. Nie wiem, co, ale wkrótce się wyda. Jesteś paskudnym kłamcą i za grosz ci instynktu samozachowawczego. Zejdź mi z oczu, Warell. I nie waż się więcej wystawiać nosa z pokoju po ciszy nocnej.
Nie odpowiadając, Latona odwróciła się na pięcie i pobiegła do dormitorium. Dafne, Tracey, Pansy i Milicenta zaczęły już zbierać swoje rzeczy, a Draco, Teodor i Blaise ustawili z powrotem przewróconą szafę. Latona usiadła na swoim łóżku i zakryła się dłońmi.
Ktoś włamał się do jej dormitorium tylko po to, aby ukraść portale. Ktoś wiedział, że tu są i wiedział też, w czyim kufrze. To była tylko kwestia czasu, aż Latonę wyrzucą ze szkoły i postawią przed czarodziejskim sądem, a potem złamią jej różdżkę i wtrącą do Azkabanu; trzęsło jej się całe ciało. Była jak w transie, chodząc z kąta w kąt, powstrzymując łzy.
— Co ci jest? — zapytała w końcu Dafne, układając książki na półkę. — Włóczysz się jak smród po gaciach, usiądź wreszcie! Przecież nic się nikomu nie stało!
Latona każdego poranka budziła się z myślą, że to pewnie tego dnia do Hogwartu przybędzie biuro aurorów, zakuje ją w kajdany na oczach całej szkoły i wtrąci do obskurnej celi. Blizny piekły ją dniami i nocami. Jej przedramiona były wściekle czerwone, jakby ktoś wylał na nie kubeł gorącej wody, a szpecące szramy białe jak rozgrzane do ekstremalnych temperatur żelazo.
Wszystkie zaklęcia, które rzucała, przypominały małe eksplozje — Latona czuła, jak magiczna energia uchodzi z niej dwa razy szybciej. Widziała zaciekawione spojrzenia uczniów i nauczycieli, którzy powiedzieli jej w końcu, że ma zakaz używania różdżki na ich lekcjach.
Ślizgoni zachowywali się tak, jakby dostali napadu ślepoty i nie widzieli, co się dzieje, ale Latona czuła, słyszała i widziała, ja obserwują każdy jej ruch. Nawet Tracey i Dafne rzucały jej czasem ukradkowe spojrzenia, a potem szeptały coś do siebie. Latona starała się nie zwracać na to uwagi.
Tymczasem Christopher i Marinette nadal pozostawali nieuchwytni. Zbliżał się koniec roku, trzeba było skupić się na egzaminach, a Latona już miała trudności w skupieniu się na czymś innym, niż zaginione portale.
Żar lał się z nieba i najgorszym miejscem, w którym można było się w tym czasie znaleźć, był pokój profesor Trelawney.
— Pewnie będzie można się tam ugotować, ona nigdy nie wygasza kominka — powiedział Malfoy, kiedy wspinali się po schodkach wiodącej do srebrnej drabiny i klapy w suficie.
I miał rację. W mętnie oświetlonej klasie było gorąco jak w łaźni. Wonne opary buchające z kominka były gęstsze niż zwykle. Latonie zakręciło się w głowie, zanim doszła do swojego stolika przy jednym z zasłoniętych okien. Gdy profesor Trelawney odwróciła się, aby zapisać temat lekcji, Draco uchylił jedno, tak że łagodny wietrzyk miło chłodził im twarze.
Profesor Trelawney od dłuższego czasu nie zwracała na Latonę większej uwagi, ale tym razem spojrzała na nią tak, jakby wyrosły jej rogi, podeszła do jej stolika i powiedziała maniakalnym głosem, patrząc jej głęboko w oczy:
— Ach, moja droga, coś ty znowu narobiła? Czuję tę energię, jest taka silna... — Latona rozejrzała się po klasie. Wszyscy się na nią patrzyli. — Zguba się znajdzie, nie martw się, nawet szybciej niż myślisz...
Nagle rozległ się przerażający wrzask i każdy odwrócił się w stronę, z której dobiegał. Na podłodze, miotając się, leżał Potter. Wrzeszczał i trzymał się za głowę w miejscu, w którym znajdowała się jego blizna. Cała klasa rzuciła się w jego stronę, aby zobaczyć, co się dzieje.
— Harry! HARRY! — wrzasnął Ron, łapiąc go za ramiona! — HARRY!
Otworzył oczy, zaszklone i pełne dezorientacji.
— Nic ci nie jest?
— Ależ oczywiście, że coś mu jest! — powiedziała profesor Trelawney, cała przejęta. — Co to było, Potter? Złe przeczucie? Jakaś zjawa? Co widziałeś, powiedz!
— Nic — odetchnął Harry... a potem wbił w Latonę najbardziej przeszywające spojrzenie, jakie na sobie czuła.
Trelawney pomogła mu wstać. Cały się trząsł, a gdy mówiła, nie słuchał jej, tylko mierzył Latonę wzrokiem. Gdy wychodził z klasy, Harry posłał jej ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie i zniknął w dziurze w podłodze.
— Na Merlina, on ma ze sobą jakieś problemy — powiedziała Latona, gdy dzwon obwieścił koniec lekcji. — Wynośmy się stąd, tu jest gorąco jak na pustyni. Jeszcze trochę i my też zemdlejemy.
W końcu nadeszły egzaminy i Hogwart ogarnęła cisza. Latona całymi dniami przesiadywała nad książkami, starając się wbić sobie do głowy daty wojen goblinów i formułki zaklęć. Jak nigdy wcześniej obawiała się egzaminu z zaklęć, ale profesor Flitwick wydawał się zachwycony jej pracą i ocenił jej starania na Wybitny.
Po tygodniu katorżniczej pracy nadszedł ostatni dzień egzaminów oraz trzecie zadanie Turnieju Trójmagicznego. Latona nie mogła sobie przypomnieć wszystkich imion goblińskich rebeliantów, więc kilka wymyśliła, mając nadzieję, że test z historii magii zda na pozytywną ocenę.
— Okropieństwo — powiedziała Tracey, kiedy usiedli przy stole Slytherinu podczas obiadu. — Tak zazdroszczę Potterowi i Diggory'emu, są zwolnieni z egzaminów!
— Jeszcze by zemdlał, nie może się przemęczać — zarechotał Malfoy.
Tego dnia do Latony i Draco przyszedł "Prorok Codzienny", w którym Rita Skeeter ponownie obsmarowała Harry'ego, opisując, co wydarzyło się na wróżbiarstwie w ubiegły poniedziałek.
— Mam nadzieję, że Cedrik wygra — powiedziała Latona, szukając go w tłumie przy stole Hufflepuffu.
Ślizgoni udali się na długi spacer po błoniach i wrócili do Wielkiej Sali na wieczorną ucztę. Przy stole nauczycielskim pojawili się Bagman, Knot i Alexander, którzy usiedli tuż obok dyrektorów szkół. Podano więcej dań niż zwykle i Latona ponownie mogła skosztować słynnego mięsnego puddingu. Kiedy błękit zaczarowanego sklepienia zaczął zamieniać się w głęboki fiolet, powstał Dumbledore i w sali zapanowała cisza.
— Panie i panowie, za chwilę zaproszę was na szkolny stadion quidditcha, gdzie nasi reprezentanci staną przed trzecim i ostatnim już zadaniem Turnieju Trójmagicznego. A już teraz proszę uczestników, by poszli na stadion za panem Bagmanem oraz panem Warellem.
Reprezentanci szkół wstali, a Wielką Salę wypełniły okrzyki i wiwaty. Harry, Cedrik, Wiktor i Fleur podążyli za Alexandrem i Bagmanem. Gdy przechodzili obok stołu Slytherinu, ojciec posłał Latonie czuły uśmiech, który odwzajemniła, a potem zniknął wraz z innymi za dębowymi wrotami.
Kiedy reszta szkoły dotarła na stadion, przywitał ich niecodzienny widok, a niektórzy, szczególnie gracze szkolnych drużyn quidditcha, rozdziawili usta — wokół jego krawędzi biegł wysoki na dwadzieścia stóp żywopłot. W samym środku była przerwa: ciemne i raczej ponure wejście do rozległego labiryntu.
Trybuny w końcu się zapełniły. Ślizgoni zajęli miejsce blisko wejścia. Niebo było już ciemnoniebiesko, pojawiły się pierwsze gwiazdy. Reprezentanci rozeszli się w różne strony, aby zająć stanowiska wokół labiryntu. Alexander skierował koniec różdżki na swoje gardło, mruknął "Sonorus" i jego magicznie zwielokrotniony głos potoczył się echem po trybunach:
— Drodzy państwo, za chwilę rozpoczniemy trzecie zadanie Turnieju Trójmagicznego! Obecnie prowadzą panowie Potter i Diggory, obaj ze Szkoły Hogwart, mając równo po osiemdziesiąt pięć punktów! Drugie miejsce z osiemdziesięcioma punktami zajmuje pan Krum z Instytutu Durmstrang, a trzecie panna Delacour z Akademii Beauxbatons! A więc, na mój gwizdek... Harry i Cedrik...
Rozległ się krótki gwizd i chłopcy wbiegli do labiryntu. Chwilę później ruszył Krum, a za nim Fleur.
— Ukryliśmy puchar w samym sercu tego pięknego kłębowiska żywopłotu — ciągnął dalej Alexander. — Ten, kto dotknie go jako pierwszy, zwycięży. Trzymajcie kciuki za naszych zawodników.
Minęło piętnaście minut, potem dwadzieścia, a potem pół godziny. Żaden zawodnik nie wynurzył się z gąszczy z pucharem ani nie wystrzelił czerwonych iskier w poddańczym geście. McGonagall, Moody, Hagrid i Flitwick krążyli dookoła labiryntu, pilnując, aby nic nikomu się nie stało. Latona była niezmiernie ciekawa, jakie przeszkody czekały na uczestników turnieju.
Po jakimś czasie wszyscy zaczęli skomleć z nudów. Latona powiedziała, że idzie do toalety, która znajdowała się przy wejściu na stadion. Przecisnęła się przez tłumy, a potem zeszła po drewnianych schodkach.
A za nią dwie osoby.
Gdy Latona chciała pociągnąć za klamkę, aby wyjść z łazienki, zamek nie chciał puścić. Wyglądało to tak, jakby ktoś opierał się o drzwi kabiny i je blokował. Po kolejnej próbie szarpnięcia za klamkę Latona zmarszczyła brwi, cofnęła się i uderzyła drzwi ramieniem.
Zamek puścił, a ona ledwo wyhamowała przed przeciwległą ścianą. Gdy się odwróciła... wolałaby zaprzedać duszę diabłu, niż kolejny raz wystraszyć się tak, jak w tamtej chwili.
Miał oczy tak czerwone, jakby zapuścił w nie sobie sok z cebuli. Włosy przydługie i skołtunione, ubrania pomięte. Oczy posiniały mu tak, że wyglądał, jakby pomalował je cieniami do powiek. Christopher wyglądał jak szaleniec wypuszczony z celi, a w ręku trzymał kawałek szkła.
Serce stanęło jej w gardle, a on, całkowicie niespodziewanie, rzucił się w jej kierunku.
Latona wrzasnęła i odskoczyła w bok, ale Christopher dosięgnął jej i z niewyobrażalną siłą przygniótł ją do ściany. Jego oczy błyszczały tak, jak jej blizny. Szkło, które trzymał, przyłożył jej do gardła, sprawiając, że strach całkowicie ją pochłonął.
— W końcu... cię... mam — wycharczał, tryskając śliną. — Myślisz, że byłaś taka sprytna, ha? Dopadłem cię... nie uciekniesz...
— Odwal... się! — zawyła Latona, szamotając się, ile sił, ale Christopher mocniej przycisnął szkło do jej krtani. Poczuła nieprzyjemne pieczenie i ciepło małej stróżki krwi.
— Zabieram cię ze sobą, wiesz? — zajęczał maniakalnym głosem. Trząsł się i pocił. — Latona Warell... mój dziadziuś byłby taki dumny, gdybym mu ciebie przyprowadził... Nie uciekniesz mi, słyszysz? — I zaśmiał się jej szaleńczo w twarz.
Christopher zbliżył swe lico do jej odsłoniętej szyi i zaciągnął się jej zapachem. To właśnie wtedy Latona, która za niedługo poskradałaby zmysły ze strachu, gwałtownie złapała jego nadgarstek, w którym trzymał odłamek szkła i pchnęła go w stronę jego krtani.
Christopher odskoczył, czując ostrą krawędź rozcinającą mu skórę, a Latona rzuciła się do wyjścia. W ostatniej chwili, gdy już sięgała za klamkę, poczuła, jak chwyta ją za kosmyk włosów. Wrzasnęła, gdy pociągnął ją w tył, a ból wyrywanych włosów przeszył ją na wskroś. Christopher rzucił nią o ziemię tal mocno, że świat rozmazał jej się przed oczami.
Latona nie wiedziała, co robić. Była tak przerażona, że zapomniała się bronić. Wbiła wzrok w niewielki kawałek szkła... to musiał być fragment lustra, bo widziała w nim swe odbicie... a potem świadomość uderzyła w nią z zaskakującą siłą.
Gdy Christopher nachylił się ku jej twarzy, uśmiechając się jak obłąkany, wykrzyczała:
— PRZENIEŚ MNIE TAM, GDZIE SOBIE ŻYCZĘ! — I dotknęła krawędzi lusterka, rozcinając sobie palce. Przez chwilę widziała w nim czyjąś twarz.
Latonę ogarnął chłód i poczuła się tak, jakby zanurzyła się w dziwacznej brei. Ubrania przyległy do niej niczym mokre, w głowie jej zaświszczało. Przed oczami przelatywały jej najróżniejsze obrazy, a wtem jasna plama światła pojawiła się zaraz obok. Niewiele myśląc, pochyliła się w jej stronę. Upadła na mokrą, twardą ziemię. Ktoś obok niej wrzasnął.
Serce biło jej jak oszalałe. Gdy dźwignęła się i podniosła wzrok, pomyślała, że mózg płata jej figle.
Tuż przed niej stali Harry i Cedrik, z przerażonymi minami patrzący na nią, jak na najokropniejszego potwora, który zagrodził im właśnie drogę.
— Co do... — wyszeptała.
— Co ty tutaj robisz? — Cedrik wyciągnął ku niej rękę, aby pomóc jej wstać. — Ale... ale jak...
— Co to ma znaczyć? — wydyszał Potter. — Skąd się tu wzięłaś? Jakim cudem... wyszłaś z tego lusterka?
— Skąd je masz? — zapytała Latona, drżąc od powstrzymywanego gniewu i przerażenia. — Ktoś włamał się do mojego dormitorium i mi je ukradł. Skąd je masz, Potter?
— Moody mi je dał — odrzekł Harry. — Dobra... ale gdzie my jesteśmy?
Byli z pewnością o setki mil od Hogwartu, bo góry otaczające zamek zniknęły. Stali na ciemnym, zarośniętym cmentarzu; na prawo, za wielkim cisem widać było czarne zarysy małego kościoła, a na lewo wyrastało wzgórze, na którego zboczu majaczył piękny, stary dom. Latona spojrzała na Puchar Turnieju Trójmagicznego, a potem na Cedrika i Harry'ego.
Latona kucnęła, ciężko oddychając.
— Na brodę Merlina... gdyby nie te lusterka... on by mnie zabił...
— O czym ty gadasz? — zapytał ostro Harry. Wyciągnął różdżkę. — Słuchajcie, czy to jakaś część trzeciego zadania?
— Słuchajcie, wynosimy się stąd. Mam złe przeczucia — powiedziała Latona. Wyrwała lusterko z ręki Harry'ego i rzuciła je sobie pod nogi, a jego i Cedrika złapała za ramiona i przyciągnęła ku sobie. — To są portale, nie zadawajcie zbędnych pytań. Łapcie puchar i... ale, och, jak my mamy wrócić skoro wejście i klucz są... tutaj...
Harry i Cedrik spojrzeli na siebie i z pewnością pomyśleli, że Latona była obłąkana.
— Hej, ktoś tam idzie.
Jakaś postać zmierzała ku nim pomiędzy grobami. Latona nie mogła dojrzeć jej twarzy, ale po układzie rąk uznała, że idący coś niósł. Niski, w płaszczu z kapturem osłaniającym twarz, zbliżał się coraz bardziej i wydało jej się, że to coś, co niósł w ramionach, to niemowlę.
Latona, Harry i Cedrik mocniej zacisnęli pięści na różdżkach. Nieznajomy zatrzymał się i przez krótką chwilę patrzyli na siebie.
A potem, bez żadnego ostrzeżenia, strumień czerwonego światła świsnął im przed oczami i trafił w lusterko dwukierunkowe leżące na ziemi, które rozbiło się na setki drobnych kawałeczków. Wrzasnęli, a potem druga, taka sama łuna uderzyła w wejście, które trzymała Latona.
Wtem Potter zawył, łapiąc się za bliznę. Latona i Cedrik wybałuszyli na niego oczy, aż tu nagle, gdzieś sponad ich głowami, napłynął piskliwy, zimny głos:
— Zabij niepotrzebnego.
Coś błysnęło i drugi głos zaskrzeczał:
— Avada Kedavra!
Latona nie mogła się poruszyć. Zielony promień światła pomknął w ich kierunku. Zasłoniła się, a potem poczuła ciepło mknącego zaklęcia i usłyszała, jak coś ciężkiego pada na ziemię tuż obok niej. Odwróciła się...
Z rozpostartymi ramionami leżał Cedrik, na którego bladej twarzy pozostał zarys przerażenia. Nie żył.
Przez sekundę, która zdawała się wiecznością, Latona patrzyła na niego, z szeroko otwartymi ustami, i lustrowała zawsze pogodne, szare oczy Cedrika, które już nigdy nie mrugną... spojrzała na pełne usta, które nie wykrzywią się więcej w uśmiechu...
Niski człowiek w kapturze odłożył tobołek, złapał Harry'ego i Latonę i powlókł ich ku marmurowej płycie nagrobnej. Ból, który rozprzestrzenił się po jej ciele, osiągnął taką siłę, że poczuła gwałtowne mdłości...
Nieznajomy wyczarował więzy, które oplotły Harry'ego, przytwierdzając go do płyty. Potem wycelował różdżką w Latonę, a ona, starając się wyrwać z uścisku, uderzyła mężczyznę w twarz. Nie spodziewała się, jak silne uderzenie w głowę poczuje kilka sekund później.
To był moment. Ostatnim, co zobaczyła przed omdleniem, była ręka, która zadała jej cios. Ręka bez palca.
Gdy się ocknęła, uświadomiła sobie, że siedziała na zimnym kamieniu, przywiązana do pionowego pomnika. W ustach miała kawałek czarnej szmaty, który z trudem udało jej się wypluć. Świadomość tego, co się działo, uderzyła w nią w dwójnasób.
Rozejrzała się z paniką, szukając Harry'ego i dziwnego mężczyzny. Nagle usłyszała załamany, płaczliwy głos:
— Krwi wroga... odebrana siłą, wskrzesz swego przeciwnika...
Mężczyzna odrzucił kaptur. To był Glizdogon. Byli daleko, a widok zasłaniał jej wielki, kamienny monument. Przez chwilę go nie widziała, ale nagle usłyszała przeraźliwy jęk Harry'ego, a potem dostrzegła, jak Glizdogon wlał krwistoczerwoną zawartość fiolki do ogromnego kotła. Latona jeszcze takiego nie widziała, wyglądał, jakby mógł pomieścić dorosłego człowieka.
W środku zawrzało. Diamentowe iskry wystrzeliły we wszystkie strony. Glizdogon sięgnął po zawiniątko i wrzucił je do środka. Zachwiał się i upadł na ziemię, tuląc do piersi swoje prawe ramię. Dopiero wtedy Latona zobaczyła, że on... on nie miał dłoni, a krwawiący kikut.
Nie minęła chwila, a odwróciła głowę i zwymiotowała.
Buchnął płomień gęstej pary, oddzielającej Latonę, Harry'ego i ciało Cedrika od wszystkiego. Właśnie wtedy, ponad mętną mgłą, ujrzała ciemny zarys postaci, wysokiej i chudej, wynurzającej się jak zjawa z kotła.
— Odziej mnie! — rozległ się głos, ten, należący do zawiniątka. Tym razem to nie ono przemówiło, a postać. Glizdogon, tuląc okaleczone ramię, zarzucił na jej głowę czarną szatę.
Latona nie wiedziała, co się dzieje. Skrępowane ciało bardzo ją bolało. Widziała strumienie światła wyłaniające się zza nagrobka, tam, gdzie zarzucono i zakneblowano jej ręce. Czuła, że zaraz znowu odpłynie... skuliła się i ponownie zwymiotowała.
Docierały do niej ciche strzępki rozmów; słyszała drwiący śmiech i szloch, wrzask agonii i oraz krzyk. Chciała, aby to wszystko okazało się snem...
—...twoja matka umarła, broniąc ciebie, a ja zabiłem swojego ojca. A jednak na coś oboje się przydali, prawda? Biedna Lily ocaliła ci życie, a mój ojciec... sam widzisz, jaki użyteczny okazał się po śmierci. Może twój byłby również pomocny? Powinienem to sprawdzić, zanim go zabiłem.
Latona odwróciła głowę tak gwałtownie, aż zatrzeszczał jej kark. Ciężka mgła opadła, ukazując mówiącą postać. Bielsza od nagiej czaszki, z wielkimi, szkarłatnymi oczami i nosem płaskim jak u węża, ze szparkami zamiast nozdrzy twarz.
To był Lord Voldemort.