Lesser Evil || Harry Potter fanfiction

Harry Potter - J. K. Rowling
F/M
Gen
G
Lesser Evil || Harry Potter fanfiction
Summary
Latona wiedziała, że ciąży na niej duża odpowiedzialność za dalsze losy swojej rodziny, od kiedy nauczyła się odróżniać jeden koniec różdżki od drugiego. Przeszła do historii, to fakt, a historia kocha się powtarzać.Gdy Czarny Pan odradza się na jej oczach, wszystkie intrygi wychodzą na jaw. Latona, która niedawno zdała sobie sprawę ze swojej choroby, przekonuje się, że nie każdy musi być tym, za kogo się podaje, wrogowie czasem okazują się przyjaciółmi, a niewinne zawiniątko, które znalazła przy koszu na śmieci, może raz na zawsze zmienić bieg wydarzeń.❝Chciałem ją zabić... Tak, to byłby ogromny błąd. Musisz wybaczyć moją ówczesna samolubność, Latono.❞.❗postać ewoluuje❗❗slowburn alert❗❗Niektóre zdania lub sceny są wyrwane z kontekstu, ale warto zwracać na nie uwagę ❗
All Chapters Forward

Lyońskie mogiły

Powróciwszy do przedziału, Latona usiadła w kącie, szczelnie owinęła się szatą i podjęła próby szybkiego zaśnięcia. Powiedzenie, że straciła do swojej matki resztki szacunku, było niedopowiedzeniem. To, co zaszło między nimi w tym przedziale, z pewnością zapamięta na bardzo długo i nie omieszka się jej tego wypomnieć, jeśli nadejdzie czas, w którym to Latona znalazłaby powody, aby się na nią wściekać.

Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji King's Cross, Latona wyniosła swoje bagaże z pociągu i wyskoczyła z nimi na peron. Był słoneczny i ciepły wieczór, na stacji było mnóstwo czarownic i czarodziejów, którzy po raz drugi zdumieli się na widok koloru jej szaty. Albo Aurory, która podążyła tuż za nią.

— Ojciec czeka na ławce przed przejściem — powiedziała. Jej głos był zimny, ale Latona usłyszała, jak drży.

Latona bez jej pomocy wtaszczyła kufer na bagażowy wózek i obejrzawszy się za siebie, czy żaden z jej przyjaciół gdzieś na nią nie czeka, ruszyła przed siebie, pobrzękując srebrną bransoletką na nadgarstku.

W tłumie ludzi zobaczyła charakterystyczną blond czuprynę swojego ojca, a potem jego samego, siedzącego na ławce z tą samą, starą laską, z którą wychodził do pracy. Tym razem nie uśmiechał się, a minę miał raczej przybitą, niż rozradowaną.

— Tato! — zawołała Latona i odstawiwszy wózek w kącie, puściła się biegiem.

Alexander odwrócił głowę w jej kierunku i zerwał się na równe nogi. Będąc już blisko, rozłożył ramiona i uścisnął Latonę, obracając ją w powietrzu, przykuwając uwagę przechodzącej obok rodziny Weasleyów, Hermiony oraz Harry'ego. Potter uśmiechnął się w jej kierunku, kiedy Alexander odstawił ją na ziemię i powiedział:

— Miłych wakacji, Latono.

— Wzajemnie, Harry — odpowiedziała, machając do niego. Ron złapał go za szatę i poszedł dalej.

— Dziecko, jak to dobrze, że jesteś cała i zdrowa — wyszeptał Alexander i jeszcze raz przyciągnął ją do siebie. — Tak się bałem, kiedy się dowiedziałem... jak to się stało, przecież jesteś czystej krwi...

— Bazyliszek może i był Salazara Slytherina, ale jego spojrzenie działa na wszystkich tak samo — rzekła Aurora, która rozpromieniła się na widok swojego męża. Alexander uśmiechnął się szeroko i spojrzał na nią od góry do dołu.

— Kochanie, jak ty ślicznie wyglądasz w tym mundurze — mruknął, a następnie uścisnął ją i złożył krótki pocałunek na jej ustach, czole i kilku innych miejscach. — Tęskniłem za wami...

— To czas wracać do domu — stwierdziła Aurora, posyłając Alexandrowi pstryczka w nos. Kiedy spojrzała na Latonę, mina jej zrzedła. Wskazała na nią palcem i powiedziała: — Jesteś wszystkiemu winna. Gdyby nie ty...

— No już, dajcie mi się nacieszyć moją rodziną w komplecie, całą i zdrową — przerwał jej Alexander. — Tak, idziemy do domu. Latono, musisz nam wszystko dokładnie opowiedzieć. List od Dumbledore'a bardziej namieszał, niż poukładał nam w głowach.

Latona, Aurora i Alexander przeszli do świata mugoli. Alexander zdziwił się, kiedy Latona bez trudu doniosła swój kufer do bagażnika samochodu z ministerstwa. Wsiadłszy na tylne siedzenia, trzasnęła drzwiami. Dużo osób odwracało się, aby jeszcze raz spojrzeć na Aurorę, której strój z pewnością nie wpisywał się w mugolskie stereotypy ubioru.

Kiedy dotarli na Colville Terrace, Latona jako pierwsza weszła, a wręcz wbiegła do domu. Po raz kolejny nie zmienił się nawet o krztynę, nigdzie nie było kurzu, komórka pod schodami była jak zwykle zamknięta, babka Elwira ciągle spała w pięknych ramach swego obrazu.

Wraz z rozpoczęciem się letnich wakacji Latonie znów zaczął doskwierać pulsujący ból głowy, ale i tym razem nikomu o niczym nie powiedziała. Uznała to za reakcję jej organizmu na stres, który kłębił się w niej podczas każdego powrotu do domu, w którym nie czekało jej nic innego, jak niezrozumienie, rugi i krzyk.

Aurora i Alexander istotnie jeszcze przez długi czas karcili ją za jej włóczenie się po zamku w obecności mugolaków, na dodatek w okresie, w którym byli obrani za cel. Twierdzili, że może to czegoś ją nauczy i rzeczywiście nauczyło; Latona w mig pojęła, że nie warto stawiać się na piedestale, bo nie wiadomo kiedy wszystko może obrócić się przeciwko niej.

Wtenczas Latona zapomniała, jak to jest, musieć odliczać pieniądze na wszystko. Będąc w Hogwarcie oraz u państwa Greengrassów miała wszystkiego pod dostatkiem, aż tu nagle musiała przyzwyczaić się do jedzenia zupek instant, taniego, ale smacznego chleba obtaczanego w jajku i smażonego na patelni oraz placków ziemniaczanych, od których smaku mdliło ją niemiłosiernie. Obawiała się też, że nie będzie miała pieniędzy na nowe podręczniki, bo obecne z pewnością nadawały się tylko i wyłącznie do wyrzucenia. Szata na szczęście na nią pasowała, aczkolwiek zrobiła się trochę ciasna w barkach.

Pewnej niezwykle gorącej nocy Latona była zmuszona udać się do kuchni po szklankę wody. Na jej nieszczęście otworzyła nie tę szafkę, którą trzeba, i mnóstwo papierów wysypało się na podłogę.

— Cholera... — mruknęła. Latona przykucnęła i zaczęła zbierać dokumenty i listy na oślep, aż natrafiła na jeden, bardzo jej znajomy. — O proszę. Z tego wszystkiego zapomniałam się spytać, co to znaczy.

Następnego ranka przy śniadaniu, na które po raz enty Zmorka podała odgrzany obiad z poprzedniego dnia, Latona zagadnęła do swoich rodziców, którym sowa właśnie przyniosła "Proroka Codziennego", najpopularniejszą czarodziejską gazetę.

— Mieliście może jakieś układy z Hagridem rok temu?

Aurora i Alexander spojrzeli na nią, a w ich oczach zalśniła panika, którą postarali się ukryć.

— Gajowym? Co masz na myśli? — zapytał Alexander.

— Wczoraj w nocy przez przypadek rozsypałam papiery z szafki obok tej ze szklankami, no i zobaczyłam list od Hagrida — wyjaśniła Latona. — Przeczytałam go. O jakich dzieciach mowa? Dlaczego Hagrid napisał do was o dzieciach, które się ze sobą nie dogadują, a powinny?

— Nie czyta się cudzej korespondencji — warknęła Aurora. — A to, o czym mówisz, to jak na razie sprawa pomiędzy nami, a Hagridem. Wszystko w swoim czasie.

— Jak na razie? — powtórzyła Latona. — Więc to coś dotyczy i mnie? Kiedy się dowiem, o co chodzi?

— Nie powinnaś się tym interesować — oznajmił Alexander nieco spiętym tonem. — Skoro mama powiedziała, że się dowiesz, to się dowiesz. Temat jest zakończony.

Latona dała za wygraną. Tak po prostu. Nie miała ochoty na wdawanie się w żadne dyskusje z rodzicami, bo wiedziała, że nie przyniesie to najmniejszych skutków.

Wakacje mijały spokojnie, aż pewnego dnia Alexander przeciął ciszę panującą na Colville Terrace swoim krzykiem. Latona podskoczyła na swoim łóżku, a podobizna Lockharta, która uciekała od jej pióra, aby nie dodano jej kałamarzowych wąsów, wyleciała jej z ręki:

— PAKOWAĆ SIĘ, JEDZIEMY DO FRANCJI!

— Puknij się w czerep, jesteśmy spłukani! — odwrzasnęła Aurora z drugiego końca domu.

— Nie, ja mówię serio! — krzyknął, zapewne z kuchni. — Ari, obliczyłem już cały nasz budżet, łącznie z twoją wypłatą! Zrobimy świstoklik, moja znajoma z pracy... byłej pracy nam w tym pomoże, to przecież nic nie kosztuje! Musimy... musimy odwiedzić grób Johna.

— Do wuja Johna? — dodała Latona. Ich dom wyjątkowo dobrze nosił dźwięki.

Kilka chwil później wszyscy zeszli do salonu. Alexander stanął z założonymi rękoma naprzeciw Aurory i Latony, które wyglądały na tak samo zdezorientowane, jak Zmorka, która spoglądała na nich zza wieszaka na płaszcze.

— Alex, dlaczego akurat teraz? — zapytała Aurora, wzdychając. — My nie mamy pieniędzy! I to nie są przelewki!

— Gdzie byśmy się zatrzymali? — dodała Latona, która zainteresowała się gwałtowną propozycją Alexandra. Od zawsze marzyło jej się zwiedzenie Francji, ale rad nierad musiała przyznać matce rację. Nie mogli pozwolić sobie na taką wycieczkę. — Bo na pewno nie u ciotki Mirandy.

Ciotka Miranda była żoną wuja Johna, która wydziedziczyła Latonę i jej rodziców, zaraz po jego śmierci. Latona wiedziała, że mieli syna niewiele starszego od niej i że nazywał się Felix.

— Masz rację — przyznał Alexander — ale zbliża się rocznica jego śmierci. Chciałbym... chciałbym uprzątnąć jego grób, wiecie, nie byłem tam od kilkunastu lat.

— No dobrze — mruknęła Aurora, łapiąc się za głowę i uśmiechając się lekko w jego kierunku. — Możemy pojechać... poza tym, bez ryzyka nie ma zabawy! Robimy to!

— Umrzemy z głodu! — zaperzyła się Latona. — Przed chwilą mówiłaś, że nie mamy na to pieniędzy! Co jest z wami nie tak?!

Wspominając ten dzień, Latona nie mogła pojąć, jak udało się jej spakować w tak krótkim czasie, niczego nie zapomnieć i zebrać rugi z pięć razy. Alexander spotkał się po południu ze swoją dawną współpracowniczką Bertą Jorkins, od której otrzymał dziwny pakunek owinięty szarym papierem. Latona opadała z sił, było wcześnie rano i najchętniej położyłaby się do łóżka. Miała nadzieję, że w miejscu, w którym się zatrzymają, będzie miała gdzie się wyspać.

— To świstoklik — wyjaśnił Alexander. — Prawdziwe cudo. Przeniesie cię w dowolne miejsce na świecie w kilka sekund, no i jest o wiele bezpieczniejszy niż teleportacja.

Świstoklik okazał się starą puszką po napoju energetycznym. We trójkę zebrali się w salonie dookoła niego, z walizką i plecakiem każdy, a potem Aurora powiedziała:

— Trzeba tylko dotknąć świstoklika, wystarczy jednym palcem, to wszystko. Musimy to zrobić na raz, nie chcemy, żeby ktoś przypadkiem został w Londynie.

Latona dostrzegła kątem oka, jak Aurora spogląda na nią i drwiąco się uśmiecha. Odpowiedziała tym samym, za co Alexander zmierzył je spojrzeniem.

— Uwaga. Trzy, dwa, jeden...

Zaledwie wybrzmiało "jeden", a Latona poczuła ostre szarpnięcie w okolicach pępka i cały świat przed jej oczami zawirował. W wirze barw słyszała i czuła, jak ich plecaki i wypchane walizki zderzają się ze sobą. Zdawało się, że jej palec na stałe przywarł do puszki, który ciągnął ją do przodu jak potężny magnes.

W następnej chwili uderzyła stopami o coś twardego, a potem poczuła, jak nogi się pod nią uginają; Latona upadła na ziemię, przeważona przeładowanym plecakiem. Aurora i Alexander stali pewnie, choć wiatr stargał im włosy i zmiął ubrania.

Latona wstała, otrzepała koszulę i rozejrzała się dookoła.

Wylądowali na środku placu, oświetlonego latarniami. Dookoła rozciągały się piękne, jasne kamienice, a po prawej stronie stały barierki przed olśniewającym budynkiem z łukami, przyozdobionymi flagami. Poranek był ciepły, byli tam jedynymi ludźmi. Po przeciwnej stronie Latona zobaczyła ogromny budynek Lyońskiej opery przyozdobiony kamiennymi posągami na szczycie.

Latona przybyła do Francji i nie mogła w to uwierzyć.

Nie mniej jednak Aurora nie wyglądała na tak zadowoloną, jak wcześniej. Jej mina wskazywała na to, że kiedy mówiła "Francja", bynajmniej nie miała na myśli dokładnie tego miejsca.

— Alex, powiedz, proszę, że nie chcesz godzić się z Mirandą.

— Ależ oczywiście, że nie — odpowiedział Alexander nieco obrażonym tonem. — Ja, w przeciwieństwie do niej, nie mam sobie nic do zarzucenia. Felixa też nie zamierzam witać z zapartym tchem. Hmm... tak, jest siódma. Diabelny Młyn zaraz powinien zostać otwarty.

— Po co ci teraz diabelski młyn? — zapytała Latona, marszcząc brwi.

— Nie diabelski. Diabelny — wyjaśnił Alexander. — To odpowiednik naszego Dziurawego Kotła, tyle że nie trafisz przez niego na czarodziejską ulicę, a do hotelu.

— I skąd ty to wiesz? — parsknęła Aurora, ale nagle z jej twarzy spełzł uśmiech, a ogniki w oczach przygasły. Latona przyjrzała się swojej matce z zaciekawieniem. — No tak, już pamiętam. Niespełna osiem lat temu... Tak, już wiem, skąd to wiesz.

Domyślając się, że z pewnością i tak nie otrzyma odpowiedzi, Latona nie zapytała, o co chodzi, tylko podążyła za swoimi rodzicami jak cień przez opustoszały Lyoński plac. Nie rozumiała ani jednego słowa wypisanego na szyldach sklepów lub ich witrynach. Potulnie ciągnęła swoją walizkę, obserwując wszystko z szeroko otwartymi oczami.

W sznurze eleganckich kamienic odnaleźli stary sklep z antykami. Latona spostrzegła koło widokowe za szybą i domyśliła się, że pewnie są już w Diabelnym Młynie.

Alexander rozejrzał się dookoła, czy aby na pewno nikt nie patrzył, wyjął różdżkę i przyłożył ją do witryny. Koniec różdżki niespodziewanie przedostał się na drugą stronę. Alexander zahaczył o jedno z plastikowych siedzeń zabawki i zakręcił młynem.

Niespodziewanie drzwi antykwariatu zaczęły mienić się odcieniami czerwieni i wtem wyłonił się z nich krępy mężczyzna o długich brązowych włosach upiętych w kok i okazałej, kręconej brodzie. Miał krzaczaste brwi, a ubrany był w odświętną szatę.

— Bonjour, Mesdames et Messieurs, à notre hôtel. Je vous invite cordialement! — powiedział uroczystym tonem, zgiął się wpół i wskazał na drzwi otwartą dłonią.

Według Latony mężczyzna obraził jej rodzinę aż do dziewięciu pokoleń wstecz. Aurora i Alexander również nie zrozumieli ani słowa. Uśmiechnęli się nerwowo, a Alexander szepnął:

— Pewnie chce, żebyśmy już weszli.

Nagle, mężczyzna wyprostował się i ze zdumioną miną wydukał:

— Anglais ? Ja... zapraszam... do nas... do hotelu!

— Dzięki ci, Merlinie! — Aurora odetchnęła z ulgą, słysząc swój język, kaleczony, ale swój. — Dziękujemy — powiedziała bardzo wyraźnie, a mężczyzna uśmiechnął się, widocznie dumny ze swojego wyczynu.

We trójkę przeszli przez roziskrzone drzwi. Ich oczom ukazała się bogato przystrojona recepcja hotelowa. Pierwszym, co dostrzegła Latona, był plakat w języku angielskim, który głosił tylko, gdzie znajduje się toaleta, ale nawet to dodało jej otuchy w całkiem obcym kraju.

Aurora i Alexander po kilkunastu minutach zmagań wynajęli trzyosobowy pokój na kilka nocy. Resztę dnia spędzili na rozpakowaniu się, a potem Latona wybrała się ze swoim ojcem na wyprawę do czarodziejskiego banku, w którym wymiana galeonów na bizanty poszła im znacznie szybciej niż dogadanie się z młodą panią recepcjonistką, o którą Aurora stała się wyraźnie zazdrosna.

Następnego dnia, po zjedzeniu hotelowego śniadania, Aurora, Alexander i Latona wrócili do swojego pokoju, aby przygotować się do wyjścia. Dzień był słoneczny i od samego rana towarzyszył im świergot ptaków. Latona z wigorem przebrała się, chwyciła torbę i już za chwilę wyszła za rodzicami z hotelu na świeże powietrze.

Lyon tętniło życiem od świtu do nocy. Latona podziwiała piękną infrastrukturę francuskiego miasta i marzyła, aby mieć w tej chwili dodatkową parę oczu. Aurora i Alexander również nie posiadali się z radości i cieszyli się oderwaniem od szarej, londyńskiej rzeczywistości.

W końcu dotarli przed bramę cmentarza i Latona momentalnie schowała uśmiech. Gdzieś tam, w którejś alejce, spoczywał jej wujek, którego widziała raz czy dwa, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że poczuła się wyjątkowo dotknięta jego brakiem wśród żywych.

Przeszli przez bramę, na której widniał napis:

Cimetière de la Croix-Rousse

Powiedzenie, że cmentarz był zaniedbany, byłoby niedopowiedzeniem. Pomiędzy nagrobkami rosła wysoka po pas trawa, groby sprawiały wrażanie zapomnianych, ale Aurora i Alexander najwidoczniej nie zwracali na to uwagi. Szli krótko, bo zatrzymali się tuż przy trzecim rzędzie, potem podeszli kawałek prosto i w ciszy przystanęli przed granitowym grobem, z wygrawerowanymi, świecącymi literami:

John M. Warell

12.03.1954 r. - 22.07.1986 r.

Latona z bólem serca spojrzała na swojego ojca. Aurora obejmowała go, usilnie próbując dodać mu trochę otuchy, ale nawet to nie powstrzymało go przed uronieniem paru łez.

— Nienawidziłem Johna całym sobą, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi — powiedział po chwili. — Był starszy, kiedy zacząłem chodzić do Hogwartu, on już pisał ostatnie egzaminy. Ale kiedy nasza matka, Elwira, zmarła, zaczęliśmy trzymać się razem. Odkąd ojciec przejął obowiązki domowe, John studiował zaocznie magomedykę, a w tygodniu chodził do pracy, no i na płatne praktyki.

— Dlaczego wyjechał tutaj, do Francji? — zapytała Latona.

— W pewne wakacje przyjechaliśmy tutaj z ojcem na dwa tygodnie. Matka została, bo nie mogła sobie pozwolić na urlop. John poznał ciotkę Mirandę i od tego czasu ciągle ze sobą korespondowali. Los chciał, że Miranda przeniosła się do Londynu. Wzięli tam ślub i zamieszkali w naszym rodzinnym domu. Nie patrz tak na mnie, John był pierworodnym, to on miał do niego pełne prawo. Urodził się Felix, twój kuzyn, a potem urodziłaś się ty. John był wściekły, bo nasza matka, zanim jeszcze umarła, wmówiła nam, że odkryła u siebie...

— Co to takiego?!

Latona stanęła dęba, wpatrując się w perłowobiałą poświatę materializującą się w kłębach srebrnego dymu, tuż za ramieniem jej matki. Aurora i Alexander jak na rozkaz wyjęli różdżki i wycelowali nimi w kierunku wskazanym przez Latonę, ale opuścili je równie szybko.

Obłok dymu zamienił się w kształt kozy, a Latona pomyślała, że zaraz się rozchoruje.

Aurora wyprostowała się i dotknęła transparentnego łba magicznego zajęcia.

— To patronus Dumbledore'a — powiedziała z przejęciem, marszcząc brwi. — To nie zwiastuje niczego dobrego. Przemów do mnie.

— Auroro, wiem, że może się to wydawać całkowicie nierealne — wybrzmiał odległy głos Albusa Dumbledore'a, dyrektora Hogwartu. — Black dziś rano uciekł z Azkabanu. Za wszelką cenę nie wykonuj żadnych gwałtownych działań. Jestem prawie pewny, że Black chce dokończyć swoje dzieło, dzieło swojego pana. Zatroszcz się o swoją rodzinę, w szczególności Latonę, trzymajcie się zawsze razem i pod żadnym pozorem NIE SZUKAJ GO NA WŁASNĄ RĘKĘ.

 

Forward
Sign in to leave a review.