Tam, gdzie kończą się cienie

Harry Potter - J. K. Rowling
F/M
G
Tam, gdzie kończą się cienie
Summary
Wojna zostawiła ślady. Na murach Hogwartu, w sercach mieszkańców, w ich wspomnieniach.Ginny Weasley i Draco Malfoy - dwoje ludzi z przeciwnych światów, naznaczonych przeszłością, których los zetknął w najmniej oczekiwanym momencie. Czy można znaleźć ukojenie tam, gdzie nikt by go nie szukał? Czy blizny można przemienić w coś więcej niż tylko ślady dawnego bólu?Historia, która udowadnia, że czasem najodważniejszą rzeczą jest stanąć w świetle.Dla fanów slow-burn, enemies-to-lovers i tych, którzy wierzą w siłę drugiej szansy.

Zachodzące słońce barwiły mury Hogwartu odcieniami krwistej czerwieni, a jego zniszczone wieże sięgały ku ciemniejącemu niebu niczym wyciągnięte ramiona. Ginny Weasley zacisnęła dłonie na trzonku miotły; jej pobielałe kostki wyraźnie odcinały się od wypolerowanego drewna, gdy wznosiła się coraz wyżej w jesienne powietrze. Wiatr rozwiewał jej włosy, niosąc ze sobą gorzki zapach opadłych liści i kamiennego pyłu unoszącego się znad trwającej poniżej odbudowy. 

Wyżej, pomyślała. 

Zawsze wyżej

Z tej wysokości rany zamku były bardziej widoczne; dziury w pradawnych murach, rusztowania jak kościste szpony wpijające się w kruszące się mury i sporadyczne błyski zaklęć ochronnych, które podtrzymywały to, czego magia jeszcze nie zdołała właściwie naprawić. Ten widok wywoływał znajomy ból w jej piersi, który nauczyła się przyjmować z wdzięcznością. Ból oznaczał, że wciąż coś czuje.

Ginny wykonała ostry skręt w lewo, a jej szaty do quidditcha załopotały na wietrze. Manewr był lekkomyślny, wykonany zdecydowanie zbyt blisko częściowo odbudowanej Wieży Astronomicznej. Niemal słyszała głos matki, karcący ją za tak niebezpieczny lot. Ale właśnie o to chodziło, prawda? Przypływ adrenaliny, intensywna koncentracja potrzebna do uniknięcia zderzenia… Tylko w takich chwilach jej umysł naprawdę się wyciszał. Żadnych myśli o pustym pokoju Freda. Żadnych wspomnień o torturach w lochach. Żadnego echa krzyków z ostatniej bitwy. Tylko wiatr, wysokość i wszechobecna możliwość upadku.

Zaczęła spiralny lot w dół, nabierając prędkości, a ziemia zbliżała się do niej coraz szybciej. Pięć sekund do wyrównania. Cztery. Trzy. Racjonalna część jej umysłu krzyczała, by odbić, ale mimo to parła dalej, a jej serce waliło o żebra. Dwie. Jedna-

Ginny gwałtownie wyrównała lot, muskając czubkami butów oszronioną trawę boiska do quidditcha. Po tym manewrze łapała oddech, czując w żyłach pulsującą adrenalinę. W zapadającym mroku jej cień wyglądał nienaturalnie, rozciągając się przez całe pole.

Obserwowała, jak w oknach zamku zapalają się światła, choć ich ciepło jej nie dotykało. Część budynku była już odnowiona, część wciąż otaczały magiczne rusztowania. Ten niejednolity widok przypominał jej zarówno mieszkańców zamku, jak i ją samą - wszyscy byli w trakcie powolnego procesu naprawy.

Ginny powoli opadała, wreszcie lądując przy krawędzi boiska. Cisza otaczała ją ze wszystkich stron, przerywana jedynie odległym szumem zaklęć odbudowy i jej własnym, urywanym oddechem. Powinna już wracać do środka - zbliżała się cisza nocna, a jako kapitan drużyny quidditcha powinna dawać innym przykład. Ale myśl o powrocie do zatłoczonego pokoju wspólnego, o wymuszaniu uśmiechów i udawaniu, że wciąż jest tą samą Ginny sprzed wojny, sprawiła, że jej palce ponownie zacisnęły się na trzonku miotły. Jeszcze kilka minut, powiedziała sobie, dobrze wiedząc, że to kłamstwo. Zostanie, dopóki nie pojawią się gwiazdy, dopóki mrok nie stanie się wystarczająco głęboki, by się w nim ukryć. Chciała, aby chłód nocy odrętwił ją na tyle, by następnego dnia znów mogła udawać, że wszystko z nią w porządku.

Ciemność wokół niej gęstniała, kryjąc w sobie kogoś, kto od dłuższego czasu się jej przyglądał.

 


 

Pod trybunami coś się poruszyło, tak delikatnie, że prawie tego nie dostrzegła. Automatycznie ścisnęła trzonek miotły i wyciągnęła rękę po różdżkę. Wojna nauczyła ją, by nie ufać ciemności.

- Wyłaź - rozkazała głosem kogoś, kto nauczył się rzucania paskudnych uroków przed zaklęciami leczniczymi. Cienie znów się poruszyły i zobaczyła wyłaniającą się z nich wysoką osobę, która w słabym świetle wyglądała niemal jak duch.

Draco Malfoy.

Wyszedł w nikłe światło ostatnich promieni dnia, a uścisk Ginny na różdżce się wzmocnił. Służbowe szaty dozorcy, przydzielone mu przez Ministerstwo, wisiały niezgrabnie na jego sylwetce. Nie pasowały do niego. Były dalekie od eleganckiej garderoby, która kiedyś była jego drugą skórą. Ale to jego spojrzenie przykuło jej uwagę. Zobaczyła w nim ten sam ból, który sama nosiła.

- Ćwiczysz techniki nurkowania, Weasley? - Jego głos też był inny - cichszy, bardziej szorstki, choć wciąż przebijała przez niego nuta tej wypielęgnowanej pretensjonalności. - Czy może po prostu sprawdzasz, jak daleko możesz się posunąć, nie przekraczając ostatecznej granicy?

Te słowa uderzyły zbyt blisko jej starannie wzniesionych murów. Ginny uniosła podbródek, a w jej oczach zamigotał błysk buntu.

- Nie wiedziałam, że projekt resocjalizacyjny Ministerstwa obejmuje szpiegowanie uczniów, Malfoy.

Pojedynczy mięsień drgnął w jego szczęce. 

- Utrzymywanie boiska jest częścią mojej... rehabilitacji. - Wypluł ostatnie słowo jakby było dla niego trucizną. - Chociaż wątpię, by ktokolwiek spodziewał się, że konserwacja będzie obejmować zapobieganie próbom samobójczym lekkomyślnych Gryfonów.

- Nie potrzebuję ratunku - warknęła Ginny, robiąc krok do przodu. - Zwłaszcza od ciebie.

- Nie? - Blade oczy Dracona śledziły jej ruch, a w jego wyrazie twarzy coś się zmieniło - coś, co niebezpiecznie przypominało zrozumienie. - Latasz jak ktoś, kto przed czymś ucieka, Weasley. Jak ktoś, kto woli czuć ból zderzenia niż to, co goni go we własnej głowie.

Jego słowa trafiły dokładnie w czuły punkt. Na moment jej codzienna fasada prawie się rozsypała, a on to zauważył. Jego spojrzenie zdradzało, że wie, jak trafna była jego obserwacja.

- Trzymaj się z daleka, Malfoy - zdołała powiedzieć, jej głos był pewny mimo drżenia w piersi. - I trzymaj się z dala od mojej głowy.

Gorzki uśmiech wygiął jego wargi. 

- Uwierz mi, Weasley, nie mam najmniejszej ochoty być w czyjejkolwiek głowie poza własną. I nawet to jest wątpliwe.

Odwrócił się, by odejść i ruszył w mrok. Ale zanim zniknął na dobre, odezwał się jeszcze, i choć brzmiało to jak kpina, było w tym coś więcej: 

- Postaraj się nie zabić na moim boisku. Papierkowa robota byłaby... kłopotliwa.

Stała bez ruchu jeszcze długo po jego zniknięciu, a jej serce waliło mocno. Czuła się odsłonięta po tym spotkaniu, jakby zobaczył wszystko, co ukrywała pod powierzchnią. Ale najgorsze nie było to, że się pojawił, ani nawet to, co powiedział. Najgorsza była świadomość, że oboje rozpoznali w sobie to samo. Wiedzieli, jak to jest żyć z ciężarem swoich wyborów i własnego przetrwania.

Pierwsze gwiazdy zaczęły pojawiać się na ciemniejącym niebie. Wiedziała, że jutro znów będzie grać swoją rolę; będzie kapitanem drużyny, bohaterką wojenną, osobą, która przeżyła. Ale teraz pozwoliła sobie na chwilę odpoczynku od tej roli, bo jego słowa znalazły pęknięcia w jej starannie budowanej fasadzie.

Wsiadła z powrotem na miotłę i gdy wzbiła się w powietrze, czuła, że gdzieś w ciemności on wciąż ją obserwuje. I dziwnym trafem sprawiło to, że noc wydawała się jej mniej samotna.

 


 

Następne tygodnie ułożyły się w pewien rytm, nieplanowany, ale niemożliwy do zignorowania. Ginny przychodziła na boisko każdego wieczora, gdy ciemność zaczynała się rozlewać po terenie. I zawsze go tam spotykała - bladą figurę w mroku, precyzyjnie wykonującą swoją pracę.

Ich spotkania stały się punktami odmierzającymi czas, mierząc dni ostrymi słowami i jeszcze ostrzejszym milczeniem.

W pierwszym tygodniu wymieniali uszczypliwości niczym klątwy. 

- Wciąż próbujesz udowodnić, że grawitacja nie istnieje, Weasley? - Wołał z mroku, gdy wykonywała kolejny niebezpieczny manewr.

- Wciąż udajesz, że się do czegoś przydajesz, Malfoy? - Odcinała się, ale jej serce nie wkładało już w to jadu. Od ich pierwszego spotkania coś się zmieniło, jakby powoli zaczynali się rozumieć.

Drugi tydzień przyniósł deszcz i ściany wody zamieniły boisko w lustrzane odbicie burzowego nieba. Latała z włosami przyklejonymi do twarzy, a deszcz mieszał się ze łzami, których istnieniu uparcie zaprzeczała. Pojawił się z bezgłośnym zaklęciem Impervius, które otuliło ją jak druga skóra. Nie podziękowała mu, a on przecież wcale tego nie oczekiwał.

W trzecim tygodniu zaczęli rozmawiać inaczej. Pod pozornymi złośliwościami krył się drugi sens.

- Północna pętla wymaga naprawy - mówił, co tak naprawdę znaczyło: “To najbezpieczniejsze miejsce na te twoje ryzykowne manewry”. 

- Oświetlenie przy trybunach jest słabe - odpowiadała, co należało tłumaczyć jako: “Wiem, że mnie stamtąd obserwujesz”.

Czwarty tydzień przyniósł wypadek - źle wyliczony Zwis Leniwca, który prawie zakończył się rozbiciem. Wyrównała lot w ostatniej chwili, ale usłyszała, jak gwałtownie wciągnął powietrze. Gdy wylądowała, zobaczyła go bliżej niż zazwyczaj. W bladym świetle księżyca jego twarz zdradzała zmartwienie, choć próbował je ukryć pod maską pogardy.

- Masz niedbałą formę - powiedział, ale jego ręce drżały. 

- A twoja opinia jest zbędna - odpowiedziała, ale od tej pory latała ostrożniej.

Zaczęli rozwijać świadomość siebie nawzajem, która graniczyła z dyskomfortem. Potrafiła wyczuć jego obecność zanim go zobaczyła, czuła ciężar jego spojrzenia jak fizyczny dotyk. On zdawał się przewidywać jej ruchy, pojawiając się pod nią podczas najbardziej ryzykownych manewrów, jakby spodziewał się, że będzie musiał ją złapać, gdyby spadła.

Cisza między nimi stawała się cięższa, naładowana słowami, których żadne z nich nie śmiało wypowiedzieć. Czasami ich spojrzenia spotykały się w ciemności, a powietrze trzaskało czymś, co wydawało się niebezpieczne, elektryzujące. W takich momentach Ginny zaczynała rozumieć, dlaczego ćmy lecą do płomieni. Niektóre zagrożenia mają w sobie dziwną siłę przyciągania.

Pewnej wyjątkowo zimnej nocy znalazła czekające na nią zaklęcie ogrzewające, unoszące się w powietrzu. Spojrzała na niego, gdy przez nie przelatywała, i przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Napięcie między nimi stało się prawie namacalne.

- Nie musisz tu siedzieć i mnie pilnować, Malfoy - powiedziała w końcu, a jej głos był łagodniejszy niż zamierzała. Przez długą chwilę nie odpowiadał. W końcu odezwał się:

- Muszę. 

To jedno słowo zabrzmiało jak przyznanie się do czegoś więcej.

Ich nocne spotkania trwały, a to, co ich łączyło, stawało się coraz głębsze. Nie rozmawiali o tym wprost - ta delikatna relacja wydawała się zbyt krucha.Gdyby zaczęli o tym mówić, musieliby się zmierzyć z faktem, że czekają na te momenty, na te milczące wymiany, które mówiły więcej niż słowa.

Niektórymi nocami w ogóle nie rozmawiali. Ona latała, on pracował, a cisza między nimi stawała się komfortowa w sposób, który powinien przerażać ich oboje. To były najniebezpieczniejsze noce, właśnie wtedy, gdy cisza gęstniała tak bardzo, że prawie słyszała myśli, których nie wypowiadał i prawie czuła smak słów unoszących się w powietrzu między nimi.

Ale mimo to zachowywali dystans, trzymali się swoich niewypowiedzianych zasad. Dzień był na udawanie, że te noce nie istnieją. Noc była na udawanie, że nie mają znaczenia.

Oba były kłamstwami i oboje o tym wiedzieli.

Wszystko kryło się w drobnych gestach. W tym, jak długo na nią patrzył i jak ona celowo powoli się zbierała, w tym jak oboje zwlekali z odejściem. Jakby czekali, kto pierwszy się odważy. Kto pierwszy coś powie. Kto zmieni ich relację.

Żadne z nich nic nie zrobiło. Ale ta możliwość wciąż wisiała między nimi, rosnąc z każdą kolejną nocą, każdą ciszą, każdą chwilą, gdy wybierali zostanie w swoim towarzystwie zamiast odejścia.

Kiedy jesiennymi nocami Hogwart już spał, ich więź rosła nieustannie, umacniana przez te wspólne chwile w mroku.

 


 

Burza tej nocy dobrze oddawała stan ducha Ginny - niezdecydowana, groźna, gotowa w każdej chwili wybuchnąć. Nie zamierzała latać. Pogoda była zbyt zła, a wiatr zbyt niebezpieczny. Ale koszmary wróciły, niosąc ze sobą śmiech Freda urwany w pół oddechu, głos Bellatrix odbijający się echem w lochach i drobne ciało Colina Creeveya leżące w Wielkiej Sali.

Boisko było puste, gdy się na nim zjawiła, a przynajmniej tak jej się wydawało. Dopiero błyskawica oświetlająca trybuny pozwoliła jej dostrzec Malfoya, siedzącego nieruchomo w deszczu, z jasnymi włosami przyklejonymi do twarzy i porzuconymi obok szatami Ministerstwa.

Sytuacja była inna niż zwykle. Mieli swoje niepisane zasady unikania się i komunikacji wzrokiem, ale teraz żadna z nich nie działała.

- Malfoy? - Jej głos niemal zginął w dźwięku grzmotu.

Nie drgnął, gdy się do niego zbliżyła. W ogóle się nie poruszył, po prostu wpatrywał się przed siebie oczami, które zdawały się widzieć coś daleko poza pogrążonym w burzy boiskiem. Jego biała koszula stała się przezroczysta od deszczu, przylegając do jego ramion jak druga skóra.

- Czy ty też ich słyszysz? - zapytał nagle ochrypłym głosem. - W swoich snach?

To pytanie wyparło powietrze z jej płuc. Nie robili tego; nie przyznawali się do cieni, które ich nawiedzały. Ale ta noc była inna, jakby burza zmyła ich starannie wypracowane pozory.

- Tak - przyznała, opadając na ławkę obok niego, zachowując bezpieczną odległość. - Każdej nocy.

Błyskawica znów rozdarła niebo i w jej krótkim blasku zobaczyła, że jego ręce drżą. Nie z zimna.

- To rocznica - powiedział tak cicho, że prawie go nie usłyszała. - Mojej pierwszej... kiedy On po raz pierwszy kazał mi… - Słowa, które wypowiadał, zdawały się go dusić.

Zrozumienie uderzyło ją prawie tak mocno, jak fizyczny cios. Oczywiście - pierwsza sesja tortur, którą został zmuszony przeprowadzić. Słyszała szepty o tym, o tym jak łamano młodszych Śmierciożerców.

- Miałeś szesnaście lat - powiedziała, sama nie wiedząc, czemu oferuje to rozgrzeszenie.

Gorzki śmiech wyrwał się z jego gardła. 

- Ty też. Kiedy moja ciotka… - Nie mógł dokończyć, ale nie musiał. Oboje pamiętali to wydarzenie.

Deszcz padał mocniej, ale żadne z nich się nie poruszyło. Ich starannie utrzymywany do tej pory dystans zdawał się kurczyć z każdym uderzeniem gromu.

- Nadal słyszę jej śmiech - wyszeptała Ginny, oferując swoją prawdę w zamian za jego. - Bellatrix. W moich snach ona wciąż... a ja nie mogę się ruszyć, nie mogę walczyć. Po prostu tam tkwię, czując to wszystko, a Fred jest... Fred jest...

Jej głos się załamał. Bez ostrzeżenia dłoń Dracona odnalazła jej dłoń w ciemności - zimna, mokra, lekko drżąca. Powinna ją cofnąć, ale nie zrobiła tego.

- Nie mogłem jej powstrzymać - powiedział, zaciskając palce wokół jej dłoni. - Chciałem. Na Merlina, chciałem, ale byłem tak... tak cholernie przerażony.

- Wszyscy byliśmy - odpowiedziała i poczuła, jak drgnął. - Nawet ci odważni, nawet ci silni. Byliśmy dziećmi, Draco. Byliśmy dziećmi na wojnie.

To, że użyła jego imienia, zmieniło coś między nimi. Kolejny błysk błyskawicy, kolejny grzmot, i nagle odwrócił się do niej, a jego wolna ręka uniosła się, by odgarnąć mokre pasma włosów z jej twarzy.

- Jak ty to robisz? - zapytał ochryple. - Jak przechodzisz przez to wszystko, udając, że jest w porządku?

- Nie jest - przyznała, lekko pochylając się w stronę jego dotyku. - Po prostu lepiej udaję. Wszyscy udajemy. Harry pije za dużo, gdy myśli, że nikt nie widzi. Hermiona nie może spać, jeśli nie czyta. Ron… - Przełknęła ciężko. - Ron nie może patrzeć w lustra. Za dużo wspomnień o Fredzie.

Zrozumienie pojawiło się w jego oczach. 

- A ty latasz. Popychasz się coraz bliżej krawędzi, bo strach przed upadkiem jest lepszy niż czucie...

- Całej reszty - dokończyła.

Siedzieli w ciszy przez chwilę, a deszcz tworzył wokół nich kurtynę, która oddzielała ich od zamku i jego osądów. Jego dłoń wciąż spoczywała w jej dłoni, jego kciuk kreślił nieświadome wzory na jej skórze.

- Widzę Crabbe'a - powiedział nagle. - W Szatańskiej Pożodze. Każdej nocy widzę, jak upada, i słyszę jego krzyki, i ja...

- Wiem - wyszeptała, bo wiedziała. Wszyscy mieli swoje duchy, swoje chwile bezsilności odtwarzające się w niekończących się pętlach.

- Każdy z nas jest jakoś zraniony - odezwał się głosem przepełnionym wrażliwością, jakiej nigdy wcześniej u niego nie słyszała. - Tylko wszyscy to ukrywamy.

Ginny odwróciła się do niego i przyjrzała mu się uważnie - jego smutnym oczom, szlachetnym rysom twarzy, teraz złagodzonym przez deszcz i szczerość.

- Może - powiedziała cicho, - ale może właśnie przez te rany potrafimy się lepiej zrozumieć.

Po jej słowach nastała między nimi cisza. Przez moment żadne się nie poruszyło. Potem powoli, z rozmysłem, Draco uniósł ich złączone dłonie do ust, składając na jej kostkach pocałunek, który był jednocześnie błogosławieństwem i przekleństwem.

- To niebezpieczne słowa, Weasley - wymruczał przy jej skórze.

- Bo to niebezpieczna noc - odpowiedziała.

Burza szalała nad nimi, ale oni siedzieli nieruchomo, trzymając się za ręce w ciemności, dzieląc ciężar swoich ran. Coś się między nimi zmieniło, całkowicie i na zawsze. Oboje to wiedzieli - to już nie były tylko ukradkowe spojrzenia i cicha obecność. Chodziło o to, że się rozpoznali. Zrozumieli. Poczuli ulgę, że ktoś ich naprawdę widzi.

Kiedy się rozstali wiele godzin później, deszcz już ustał, ale powietrze wciąż było naładowane napięciem. Czymś nowym. Zmianą.

Nie rozmawiali o tym, co się stało, ale nie musieli. Niektóre rzeczy przekazuje się bez słów; wspólnym milczeniem, spleceniem dłoni, przyznaniem się do słabości i odkryciem w niej siły.

Ich demony nie zniknęły, ale były łatwiejsze do zniesienia, gdy można je było z kimś dzielić.

 


 

Trzy dni po tej deszczowej nocy, gdy się otworzyli przed sobą, Draco nie przyszedł na boisko. Jego nieobecność była niemal namacalna, burzyła jej nocną rutynę. Poczekała, aż księżyc wzniesie się wysoko, a potem wylądowała. Coś podpowiadało jej, by iść w stronę zamku.

Odnalazła go na siódmym piętrze.

Korytarz wyglądał inaczej niż pamiętała. Zniszczenia po Szatańskiej Pożodze wciąż były widoczne w osmalonych kamieniach i stopionych uchwytach pochodni. Draco stał przed pustą ścianą, gdzie kiedyś pojawiały się drzwi do Pokoju Życzeń, a jego różdżka poruszała się w skomplikowanych wzorach, których nie rozpoznawała. Błękitnobiałe światło emanowało z jej końca, wsiąkając w zniszczony kamień jak woda w spierzchniętą ziemię.

- Łamiesz zasady swojej resocjalizacji, Malfoy? - Słowa zabrzmiały łagodniej niż zamierzała, pozbawione zwykłej ostrości.

Nie drgnął, nie odwrócił się. 

- Zamierzasz na mnie donieść, Weasley? - Zapytał napiętym głosem, a na jego szyi błyszczały krople potu mimo zimna.

- Zależy, co robisz. - Podeszła bliżej, wystarczająco blisko, by poczuć magię promieniującą z jego zaklęć. To nie była czarna magia, przynajmniej nie do końca. Ale była stara, przepełniona determinacją i jakby żalem.

- Próbuję naprawić to, co pomogłem zniszczyć. - To wyznanie zdawało się go coś kosztować. Jego ramię lekko drżało, ale ruchy różdżki pozostały precyzyjne. - Ten pokój... nie zniknął. Jest tylko zraniony. Jak wszystko inne w tym przeklętym zamku.

Ginny obserwowała, jak światło pulsuje i gaśnie, jak kamienie zdawały się je pochłaniać. 

- Ministerstwo nie wie?

- Nie. - W końcu opuścił różdżkę, odwracając się do niej. W słabym świetle jego twarz była pełna ostrych cieni. - Myślą, że pokój został całkowicie zniszczony. Ale on wciąż tam jest, pod zniszczeniami. Wciąż go wyczuwam... jakby mnie wołał.

Jego wyznanie było szczere. Ginny zbliżyła się, przyciągana jakąś nieznaną siłą.

- Pokaż mi.

Jego oczy badały jej twarz, szukając osądu lub odrzucenia. Nie znajdując żadnego, skinął głową, po czym znów uniósł różdżkę. 

- Wzór zaklęcia jest złożony. Musisz wyczuć oryginalną magię pokoju, a potem... tutaj. - Zademonstrował ruch, który składał się na płynną ósemkę zakończoną ostrym cięciem w dół.

Ginny wyciągnęła własną różdżkę, naśladując jego ruch. Nic się nie wydarzyło.

- Nie tak -  powiedział, stając za nią. - Spróbuj w ten sposób. - Złapał jej dłoń, pokazując właściwy ruch. Stał tak blisko, że czuła jego oddech. Ta bliskość była niebezpieczna, ale udawali, że nie zauważają. - Musisz wyczuć magię. Jest pod spodem, pod śladami ognia. Wystarczy po nią sięgnąć.

Zamknęła oczy, pozwalając jego dłoni prowadzić swoją przez kolejny ruch. Tym razem to poczuła odpowiedź na ich połączone zaklęcie. Błękitnobiałe światło rozkwitło z obu ich różdżek, łącząc się ze sobą.

- Tak - usłyszała głos blisko jej ucha. - Właśnie tak.

Pracowali razem bez słów, poruszając się jakby byli jednym ciałem. Magia płynęła przez nich oboje, naprawiając zniszczone mury. Minęły godziny, aż w końcu ręka Ginny zaczęła boleć, a ubranie przylgnęło do spoconego ciała.

Kiedy Draco się odsunął, przerywając ich kontakt, nagle poczuła chłód w miejscu, gdzie przed chwilą był.

- Dlaczego? - zapytała, odwracając się do niego. - Dlaczego próbujesz to odbudować?

Milczał przez długą chwilę, wpatrując się w ścianę, gdzie ich magia wciąż była widoczna. 

- Bo muszę wiedzieć, że coś dobrego może wyjść z tych rąk. - Te słowa były ledwie szeptem. - Że potrafię tworzyć zamiast niszczyć.

Coś w piersi Ginny pękło w reakcji na te słowa. Bez namysłu sięgnęła po jego dłoń - tę, która prowadziła ją przez zaklęcie, która kiedyś była zmuszona rzucać Niewybaczalne. Ich palce splotły się ze sobą naturalnie, jakby robiły to już wiele razy.

- Pozwól mi pomóc - powiedziała po prostu.

Jego oczy spotkały jej, a zaskoczenie przemknęło po jego twarzy.

- Dlaczego?

- Bo może ja też potrzebuję coś zbudować. - Ścisnęła delikatnie jego dłoń. - Bo może oboje musimy sobie udowodnić, że da się naprawić to, co zniszczone.

Zapadła między nimi cisza. W końcu Draco skinął głową, jego kciuk przesunął się po jej kostkach w geście, który odczytała jako akceptację.

- Jutrzejszej nocy? - zapytał.

- Jutrzejszej nocy - potwierdziła.

Rozstali się bez słowa, ale coś znów się zmieniło. Próbując odbudować pokój, natknęli się na inny rodzaj magii - taki, który powstaje, gdy dwoje zranionych ludzi wybiera wspólne tworzenie zamiast niszczenia się osobno.

Gdy Ginny wracała do Wieży Gryffindoru, wciąż czuła jego dotyk na swojej dłoni i echo ich połączonej magii w kościach. Przyszła szukając odpowiedzi o jego nieobecność, a znalazła nowy cel, wspólną tajemnicę.

Jutro zaczną od nowa, lecząc pokój, a może, w jakiś niewielki sposób, również siebie.

 


 

Noce zaczęły wyglądać podobnie, wypełnione wspólnym rzucaniem zaklęć i rozmowami, na które pozwalali sobie tylko w ciemności. Mieli swój system - spotykali się o północy, pracowali dopóki nie byli zbyt zmęczeni, by bezpiecznie czarować, a potem odpoczywali pod ścianą, siedząc ramię w ramię i rozmawiając cicho w uśpionym zamku.

To podczas jednej z tych przerw Draco po raz pierwszy wspomniał o swojej matce. 

- Wysyła mi listy - powiedział z głową odchyloną do tyłu , opartą o kamień, z zamkniętymi oczami. - Co tydzień, jak w zegarku. Perfekcyjnie skomponowane, perfekcyjnie właściwe. Ale między wierszami… - Przełknął ciężko. - Między wierszami ona krzyczy.

Ginny odwróciła się, by przyjrzeć się jego profilowi, który wydawał się jej tak bezbronny w świetle różdżki. 

- Odpisujesz?

- Na każdy z nich. Oboje udajemy, że wszystko jest w porządku. Że uwięzienie ojca jej nie zniszczyło. Że ja nie jestem o jeden fałszywy krok od dołączenia do niego. - Jego śmiech był pusty. - Malfoyowie zawsze byli dobrzy w udawaniu.

Nie zastanawiając się, dłoń Ginny odnalazła jego w ciemności. Uchwycił ją jak kotwicę.

Inna noc, inne wyznania. Ściana, którą próbowali naprawić, piętrzyła się przed nimi, uparta jak oni sami.

- Wciąż mam ten pamiętnik - wyszeptała Ginny, a on znieruchomiał przy niej. - Nie... nie jego. Mój własny. Z tamtego roku. Nie potrafię go czytać, ale nie potrafię też spalić. To jak… - Szukała słów.

- Jak blizna, której nie możesz przestać dotykać - dokończył cicho. Jego palce kreśliły nieobecne wzory na jej dłoni. - Wiem. Mam tak samo z Mrocznym Znakiem. Teraz jest trochę mniej widoczny, ale...

- Ale wciąż tam jest - dokończyła. Stawali się coraz lepsi w kończeniu bolesnych prawd drugiego.

Kolejna noc przyniosła frustrację, która zrodziła się z wyjątkowo złożonej naprawy, która odmawiała skuteczności. Magia Ginny iskrzyła i przerywała, będąc tego dnia niezwykle nieposłuszna.

- Nie potrafię - warknęła, opuszczając różdżkę. - To nie ma sensu...

- Czekaj. - Draco stanął za nią, w sposób, który stał się już znajomy. Przylgnął do jej pleców, podtrzymując jej rękę z różdżką. - Za bardzo się opierasz, magia to wyczuwa.

- A ty niby nie walczysz ze sobą za każdym razem, gdy tu przychodzisz? - wyrwało jej się nagle. Poczuła, jak wstrzymał oddech przy jej szyi.

- Walczę, cały czas - przyznał cicho. - Tylko... nie wtedy, gdy jestem z tobą.

Po tych słowach zapadła cisza. Oboje wiedzieli, że kryje się za nimi więcej, niż są gotowi przyznać. Dalej pracowali w milczeniu, ale on nie zabierał ręki, gdy nie musiał, a ona coraz częściej opierała się o niego.

Kolejna noc, kolejna warstwa odsłonięta.

- Zastanawiasz się czasem - zapytała Ginny, obserwując jak ich magia przeciska się przez zniszczony kamień. - kim byś był, gdyby wojna się nie wydarzyła?

Ruchy różdżki Dracona nie zadrżały, ale coś się zmieniło w jego wyrazie twarzy. 

- Czasami. Ale potem przypominam sobie, że byłem już zraniony przed wojną. Wojna tylko uniemożliwiła ukrywanie tego.

- Wszyscy jesteśmy zranieni - powtórzyła jego słowa z deszczowej nocy, która zmieniła wszystko.

- Tak - zgodził się, odwracając się do niej. - Ale niektóre rany… - Jego wolna dłoń uniosła się, wahając, odgarniając pasmo włosów z jej twarzy. - Niektóre rany tworzą przestrzeń, przez którą może wniknąć światło.

Ten dotyk wzniecił między nimi coś elektryzującego. Przez moment żadne się nie poruszyło. Potem Ginny cofnęła się, z walącym sercem. 

- Powinniśmy pracować dalej.

- Powinniśmy - zgodził się, ale jego oczy zatrzymały się na jej twarzy.

Rozmawiali też o lżejszych sprawach. Dzielili się żartami szeptanymi głosami, wymieniali historie dziecięcych wybryków, debatowali nad taktykami quidditcha. Ale nawet te rozmowy niosły podteksty czegoś głębszego, czegoś, co przez cały czas rosło między nimi.

- Twój brat - powiedział Draco pewnej nocy, niespodziewanie. - Bliźniacy... byli genialni, prawda? Nawet gdy dręczyli nas, Ślizgonów.

Użycie czasu przeszłego bolało, ale Ginny złapała się na uśmiechu. 

- Fred raz zamienił włosy Montague'a w żywe węże. Powiedział, że skoro ma być Ślizgonem, to niech się w pełni zaangażuje.

Śmiech Dracona był szczery, zaskakując ich oboje. 

- Pamiętam. Węże miały malutkie szaliki Gryffindoru.

Dzielili się historiami o Fredzie do późnej nocy, aż śmiech zamienił się w łzy, których Ginny nie mogła dłużej powstrzymać. Bez wahania Draco przyciągnął ją bliżej, pozwalając jej płakać w jego ramię. Jego dłonie kreśliły uspokajające kręgi na jej plecach i żadne nie wspomniało, jak idealnie pasowała w jego ramiona.

Mijały tygodnie, a Pokój powoli wracał do życia pod ich zaklęciami. Ale zmieniało się też coś między nimi. Coraz dłużej trzymali się za ręce, patrzyli na siebie dłużej niż trzeba, znajdowali powody, by zostać razem nawet gdy byli już zbyt zmęczeni, by czarować.

-  To się źle skończy - powiedział cicho Draco, choć jego palce splatały się z jej palcami.

- Wszystko się źle kończy - odparła Ginny, ściskając jego dłoń. - Ale niektóre rzeczy są tego warte. 

Popatrzył na nią wtedy tak intensywnie, że wstrzymała oddech.

- Ginny... - Wypowiedział jej imię głosem pełnym sprzeczności. Jak prośbę i przestrogę jednocześnie.

Zanim cokolwiek się stało, w korytarzu pod nimi rozległy się kroki. Odskoczyli i unieśli różdżki, a ich serca waliły nie tylko z obawy, że ktoś ich znajdzie.

Kroki ucichły, ale moment prysł. Wrócili do rzucania zaklęć, jednak coś się zmieniło - czuli między sobą napięcie pełne możliwości i wahania, pragnienia i lęku.

Spotykali się nadal każdej nocy, coraz bliżej końca pracy i coraz bliżej czegoś, czego nie potrafili nazwać. Wiedzieli, że to niebezpieczne. Ale nie potrafili się powstrzymać, przyciągani do siebie jak ćmy do ognia.

Bo czasem blizny są warte tego, co je zostawia.

 


 

Burza nadeszła bez ostrzeżenia, trzęsąc oknami zamku jak gniewne pięści domagające się wejścia. Błyskawica rozświetliła korytarz na siódmym piętrze, gdzie Draco i Ginny w pośpiechu rzucali zaklęcia. Ich magia wreszcie dotarła do czegoś głęboko w Pokoju, który zaczął reagować w zupełnie nieoczekiwany sposób.

- Coś jest nie tak - powiedziała Ginny, obserwując jak ich połączone zaklęcia tworzą fale światła, które zdawały się pulsować w rytm grzmotów. - Draco, myślę, że powinniśmy…

Ściana pod ich różdżkami nagle rozbłysła oślepiającą bielą. Zanim którekolwiek zdążyło zareagować, zmaterializowały się drzwi, lecz nie te znajome, które widzieli już wcześniej, ale coś starszego, mroczniejszego, pokrytego runami, które zdawały się błyszczeć w świetle różdżek. Otworzyły się z dźwiękiem przypominającym przeciągły jęk.

- Odsuń się! - krzyknął Draco, ale było za późno. Magia, którą obudzili, sięgnęła po nich jak wygłodniała bestia, wciągając ich do środka. Drzwi zatrzasnęły się za nimi złowrogo.

Znaleźli się w przestrzeni, która zdawała się oddychać, jej ściany przesuwały się jak dym, odbijając fragmenty wspomnień, którym żadne z nich nie chciało stawić czoła. W jednym rogu rozbrzmiało echo śmiechu Freda, urwane wybuchem. W innym, głos Bellatrix pełzł przez ciemność, wraz z dźwiękiem krzyków samej Ginny.

- Nie - wyszeptał Draco, blady jak śmierć. - Nie, nie, nie.

Pokój zamigotał i nagle byli otoczeni płomieniami. Nie prawdziwymi, ale wspomnieniami, które przybrały materialną formę. Ostatni krzyk Crabbe'a przeszył powietrze.

- To nie jest prawdziwe - Ginny chwyciła dłonie Dracona, zmuszając go, by patrzył na nią zamiast na rozgrywające się wokół koszmary. - Draco, spójrz na mnie. To nie jest prawdziwe. 

Jego oczy odnalazły jej, pełne paniki i czegoś jeszcze, czego nie potrafił określić.

- Nie rozumiesz - wydusił. - Pokój... on nie pokazuje tylko wspomnień. On pokazuje…

Scena znów się zmieniła. Teraz widzieli samych siebie, ale nie takich, jakimi byli. Te wersje ich były całe, nieobciążone wojną i winą. Śmiali się, dotykali, kochali bez strachu. Ta wizja była piękna i straszna w swojej niemożliwości.

- Pragnienia - dokończyła cicho Ginny, gdy zrozumienie spłynęło na nią jak kubeł lodowatej wody. - Pokazuje to, czego się boimy... i czego pragniemy.

Grzmot rozległ się na zewnątrz, a magiczne światła zamigotały, rzucając dziwne cienie na twarz Dracona, gdy wpatrywał się w scenę przed nimi. 

- Ginny, ja…

- Nie. - Jej głos się załamał. - Nie mów, że to niemożliwe. Nie mów, że nie możemy.

- Twoja rodzina nigdy by tego nie zaakceptowała. Świat nigdy…

- Nie obchodzi mnie świat! - Słowa wybuchły z niej z taką siłą, że sam pokój zdawał się pulsować w odpowiedzi. - Mam dość pozwalania przeszłości dyktować moją przyszłość. Mam dość strachu. Mam dość udawania, że nie..

Nie dokończyła. Dłonie Dracona nagle znalazły się w jej włosach, jego usta zderzyły się z jej z siłą każdego stłumionego uczucia, każdej znaczącej ciszy, każdej chwili, gdy powstrzymywali się przed tym. Ginny odpowiedziała natychmiast, a jej palce zacisnęły się na jego ubraniu, próbując zatrzymać tę chwilę.

W ich pocałunku było wszystko. Jak burza i jak łzy, jak dwie połamane części, które wreszcie do siebie pasują. Pokój wokół nich się zmieniał, ale nie zwracali na to uwagi. Liczyło się tylko to, że są razem, że wreszcie przestali się powstrzymywać, że to wszystko wydawało się tak właściwe.

Kiedy wreszcie się od siebie oderwali, oddychając ciężko, pokój przybrał nową formę. Połączył w sobie wszystko, co było dla nich ważne - przez okna widać było boisko quidditcha, stały tu wygodne fotele podobne do tych, na których spędzali noce na rozmowach, a przy ścianach stały regały wypełnione książkami o naprawianiu i leczeniu.

- To szaleństwo - wyszeptał Draco, ale nie puścił jej.

- Może wszyscy jesteśmy trochę szaleni - odpowiedziała Ginny, dotykając jego twarzy. - Może to w porządku.

Pochylił się w stronę jej dłoni, odsłaniając przed nią wrażliwość, której nigdy wcześniej nie pokazywał.

- Nie mogę ci zaoferować nic poza komplikacjami. Moje nazwisko jest trucizną, a moja reputacja…

- Nie jest gorsza niż bycie znaną jako dziewczyna, którą opętał Voldemort. - Poczuła, jak drgnął na dźwięk tego imienia. - Oboje jesteśmy naznaczeni przeszłością, Draco. Ale to? - Przycisnęła wolną dłoń do jego piersi, czując jak jego serce bije pod jej ręką. - To dotyczy przyszłości.

Odpowiedział jej kolejnym pocałunkiem, tym razem łagodniejszym, ale nie mniej intensywnym. Na zewnątrz burza szalała dalej, ale żadne z nich nie zwracało na to uwagi. Byli zbyt pochłonięci tą nową magią, którą stworzyli, badając zmianę między nimi coraz bardziej żarliwymi pocałunkami i wędrującymi dłońmi.

Czas stracił znaczenie. Mogły minąć minuty albo godziny, zanim zauważyli, że burza ucichła i że zbliża się świt. Siedzieli razem w fotelu, Ginny częściowo na jego kolanach, a Draco bawił się jej włosami.

- Powinniśmy iść - wymruczał przy jej skroni, choć nie wykonał żadnego ruchu, by ją puścić.

- Jeszcze nie - odpowiedziała, wtulając się bliżej. - Jeszcze kilka…

Dźwięk głosów w korytarzu na zewnątrz zmroził ich oboje.

- Mówię ci, widziałam światło dochodzące stąd.

- Ale Pokój Życzeń został zniszczony.

Zanim którekolwiek zdążyło się poruszyć, drzwi, o których zdążyli już zapomnieć, otworzyły się. Poranne światło wlało się do Pokoju wraz z zszokowanymi twarzami trzech Krukonów - rannych ptaszków zmierzających do biblioteki.

Cisza, która nastąpiła, była ogłuszająca.

Ginny i Draco patrzyli na intruzów, wciąż spleceni ze sobą, wciąż noszący oczywiste ślady wspólnej nocy - spuchnięte usta, potargane włosy, pogniecione ubrania. Nie było sposobu, by to wytłumaczyć, żadnej możliwości zaprzeczenia temu, czym się dla siebie stali.

Noc się skończyła. Tajemnica wyszła na jaw

I w zimnym świetle świtu musieli stawić czoła konsekwencjom wybrania siebie nawzajem ponad starannymi murami, które zbudowali między swoimi światami.

 


 

Wieści rozeszły się po Hogwarcie jak Szatańska Pożoga - dzikie, destrukcyjne i niemożliwe do powstrzymania. Już przy śniadaniu szepty zaczęły się rozprzestrzeniać między stołami domów niczym trucizna. Ginny Weasley. Draco Malfoy. Pokój Życzeń. Świt.

Każde powtórzenie przekręcało historię dalej, czyniło ją mroczniejszą, bardziej skandaliczną. Ginny siedziała przy stole Gryffindoru, bawiąc się jedzeniem na swoim talerzu, boleśnie świadoma pustej przestrzeni wokół niej. Przestrzeni, gdzie zwykle siedzieli przyjaciele. Nawet jej koledzy z drużyny quidditcha odsunęli się, a ich dezaprobata była niemal namacalna.

Dracona nie było nigdzie w pobliżu.

- Ze wszystkich ludzi, Gin. - Głos Luny wyrwał ją z zamyślenia, zaskakująco ostry jak na kogoś znanego z wiecznego rozmarzenia. Wsunęła się na miejsce obok Ginny, nie dotykając jej, ale będąc wystarczająco blisko, by zasłonić część spojrzeń. - Czemu mi nie powiedziałaś?

- Czy to zrobiłoby jakąś różnicę? - zapytała Ginny głosem ochrypłym od niewylanych łez.

Milczenie Luny było wystarczającą odpowiedzią.

Pierwszy wyjec przybył podczas popołudniowego treningu. Ginny rozpoznała głos matki, zanim czerwona koperta wybuchła płomieniem.

- GINEVRO MOLLY WEASLEY! CZY TY POSTRADAŁAŚ ZMYSŁY? ŚMIERCIOŻERCA? TWÓJ OJCIEC JEST ZAŁAMANY! PO WSZYSTKIM, CO TA RODZINA ZROBIŁA…

Spopieliła go, zanim zdążył skończyć, ale szkoda już została wyrządzona. Jej drużyna obserwowała z powietrza, jak stała sama na boisku, popiół opadał wokół niej jak szary śnieg. Jeden po drugim, zlecieli na dół, zdjęli szaty treningowe i odeszli.

Tej nocy znalazła się na boisku z przyzwyczajenia, ale czuła się źle bez niego. Cienie nie dawały już pociechy, tylko echa tego, co stracili.

- Ciężki dzień, Weasley? - Głos zadrwił z trybun. Pansy Parkinson wyłoniła się w towarzystwie innych Ślizgonów. - Chociaż przypuszczam, że jesteś przyzwyczajona do przynoszenia wstydu swojej rodzinie.

Różdżka Ginny znalazła się w jej dłoni, zanim zdążyła pomyśleć. 

- Uważaj sobie, Parkinson.

- Bo co? Rzucisz na mnie urok? Śmiało. Udowodnij wszystkim, co randkowanie ze Śmierciożercą robi z człowiekiem.

Randkowanie. To słowo wydawało się jednocześnie zbyt proste i zbyt skomplikowane na to, co zrodziło się między nią a Draconem w ciemności.

Konfrontacja z przyjaciółmi przyszła później, w pokoju wspólnym. Hermiona przybyła specjalnie przez kominek, co nigdy nie było dobrym znakiem. 

- Nie chodzi o to, że to Malfoy - zaczęła, choć obie wiedziały, że dokładnie o to chodziło. - Chodzi o to skradanie się, te kłamstwa…

- Nie kłamałam - wtrąciła Ginny. - Po prostu... nikomu nie powiedziałam.

- Bo wiedziałaś, że to złe!

- Nie, bo wiedziałam, że nie zrozumiecie! - Słowa odbiły się echem w pokoju, który nagle ucichł. - Żadne z was nie rozumie. Widzicie go takim, jakim był, nie jakim jest. Nie wiecie, jak próbuje się zmienić, odbudować…

- On cię wykorzystuje, Gin - cichy głos Neville'a przerwał. - Żeby zrehabilitować swój wizerunek. Jesteś bohaterką wojenną, Weasleyem…

- Nie jestem żadnym pieprzonym symbolem - warknęła Ginny. - Nie jestem jakąś nagrodą do zdobycia ani bronią do wykorzystania. Ja po prostu… - Jej głos się załamał. - Po prostu próbuję znaleźć coś prawdziwego w tym całym bałaganie.

List od Harry'ego przyszedł o północy. Przeczytała go w świetle różdżki, a łzy zamazywały znajome pismo. 

- Nie będę udawał, że rozumiem, ale zasługujesz na kogoś lepszego niż człowiek, który zawsze będzie stał jedną stopą w ciemności...

Ten list też spaliła.

Dni mijały. Draco zniknął z miejsca swoich zwykłych obowiązków. Plotki głosiły, że podobno został przydzielony do szklarni, daleko od miejsc, gdzie Ginny mogłaby go przypadkowo spotkać. Te nieliczne spojrzenia, które udało jej się uchwycić, pokazywały powrót do jego starej maski - zimnej, odległej, nieosiągalnej.

Patrzenie, jak się wycofuje, bolało ją bardziej niż się spodziewała. Rozumiała dlaczego to robi. Chronił ją, na swój pokręcony sposób. Poświęcał to, co między nimi zakiełkowało, by osłonić ją przed następstwami ich wyborów.

Ale zrozumienie nie czyniło tego łatwiejszym do zniesienia.

Łapała się na tym, że przemierza ich stare ścieżki; korytarz, gdzie po raz pierwszy prowadził jej ręce przez uzdrawiające zaklęcia, wnękę, gdzie dzielili się historiami o Fredzie, miejsce, gdzie pierwszy raz pocałował ją tak, jak tonący łapią powietrze.

Pokój Życzeń pozostał zapieczętowany, odmawiając pojawienia się bez względu na to, ile razy przechadzała się przed nim. Może on też karał ich za to, że ośmielili się wierzyć, że mogą stworzyć na nowo zasady swojego świata.

Podczas bezsennych nocy, Ginny przesuwała palcami po ustach, pamiętając jego smak - nadziei, strachu i możliwości, wszystko zmieszane razem. Wiedziała, że będzie trudno, przecież sama go ostrzegała, że niektóre rzeczy są warte zniszczeń. Po prostu nie spodziewała się, że te zniszczenia sprawią, że będzie czuć się tak, jakby umierała.

Tydzień po ich odkryciu, ktoś wcisnął liścik w jej dłoń, gdy wychodziła z zajęć transmutacji. Pismo było boleśnie znajome: 

- Przepraszam. Niektórych ran nie da się wyleczyć. Niektóre światło nie jest warte ciemności, którą przynosi. Zapomnij o mnie.

Tej nocy latała, aż jej ręce zaczęły krwawić, aż zimne powietrze zdarto jej gardło do surowa, aż nie mogła rozróżnić, czy płacze, czy to tylko wiatr kradnie wyciska z jej oczu łzy. Poniżej boisko pozostało puste, bez jasnych włosów i obserwujących oczu. Cienie nie dawały już pociechy, sekretów, możliwości odkupienia.

Zostało tylko ciemność i echo tego, czym ośmielili się marzyć, że mogliby się stać.

 


 

Przez dwa tygodnie się unikali. Każda noc była pusta, każde spojrzenie odwrócone. Zamek stał się zimny i nieprzyjazny bez ich wspólnych sekretów. Wracając z kolejnego samotnego lotu, Ginny dostrzegła błysk różdżki z Wieży Astronomicznej. Rozpoznała ten sygnał instynktownie.

Znalazła go na szczycie, opartego o odbudowaną balustradę, z której spadł Dumbledore. Symbolika nie umknęła żadnemu z nich.

- Dramatyczny wybór miejsca - powiedziała głosem niosącym więcej chłodu niż czuła.

- Pasuje idealnie - Draco nie odwrócił się. - Tutaj wszystko się zaczęło rozpadać. Moje wybory. Moje porażki. Od tamtej nocy ciągle czuję, że spadam.

- A co z moimi wyborami? - Ginny podeszła bliżej. Wystarczająco blisko by widzieć, jak jego kostki bieleją na barierce. - Czy może one się nie liczą, bo nie pasują do twojej narracji o szlachetnym poświęceniu?

Teraz się odwrócił, a światło księżyca oświetlało jego twarz, pokazując cienie pod jego oczami pasujące do jej własnych. 

- Próbuję cię chronić.

- Nie potrzebuję ochrony! - Słowa wystrzeliły z niej jak zaklęcie. - Potrzebuję, żebyś przestał być tchórzem!

Jej słowa go uderzyły. 

- Tchórzem? - Zaśmiał się gorzko. - Próbuję dać ci szansę na normalne życie. Twoja rodzina…

- Przetrwała wojnę - przerwała Ginny. - Przetrwa i to. A jeśli nie… - Westchnęła ciężko. - A jeśli nie, to może nigdy naprawdę nie zrozumieli, o co walczyliśmy.

- A o co dokładnie walczyliśmy?

- O prawo wyboru. - Podeszła bliżej, wchodząc w jego przestrzeń, czując jego ciepło nawet przez zimne nocne powietrze. - O prawo do bycia czymś więcej niż to, kim się urodziliśmy. Prawo do zmiany, do leczenia, do… - Jej głos się załamał. - Do kochania tych, których kochamy.

Przez chwilę milczeli.

- Miłość? - Jego głos był ledwie szeptem. - Tak to się nazywa, to co jest między nami? 

- Ty mi powiedz. - Ginny sięgnęła do jego lewego ramienia, palce odnalazły Mroczny Znak pod rękawem. Próbował się odsunąć, ale trzymała go mocno. - Nie jesteś jedynym który nosi blizny, Draco. Nie jesteś jedynym, który próbuje napisać od nowa swoją historię.

- Moja historia jest napisana krwią i złymi wyborami.

- To napisz nową! - Chwyciła jego twarz w obie dłonie, zmuszając go, by spojrzał jej w oczy. - Pokój pokazał nam, kim moglibyśmy być. Naprawdę pozwolisz, by strach nas powstrzymał przed próbowaniem?

- To nie jest takie proste…

- To jest właśnie takie proste. - Powiedziała, gładząc jego policzki i czując, jak drży. - Możemy spędzić życie będąc tym, czego wszyscy oczekują. Synem Śmierciożercy, córką zdrajcy krwi. Albo możemy wybrać bycie czymś innym. Czymś, co sami stworzymy.

- A co jeśli zawiedziemy? - Jego dłonie znalazły jej talię, ani nie przyciągając jej bliżej, ani nie odpychając. - Co jeśli spróbujemy i wszystko się rozpadnie? I zniszczymy to, co zostało z obu naszych światów?

- Wtedy zawiedziemy próbując żyć, zamiast odnieść sukces w byciu przestraszonymi. - Przycisnęła czoło do jego czoła. - Jestem zmęczona byciem przestraszoną, Draco. Ty nie?

Jego oddech zadrżał przy jej ustach. 

- Przerażony - przyznał. - Ale nie nimi. Tym. Tobą. Tym, jak bardzo ja… - Przerwał, walcząc ze słowami, które nigdy nie były częścią jego słownika. - Gdy jestem z tobą, czuję się jakbym... jakbym mógł być coś wart. Jakby to światło, które we mnie widzisz, mogło naprawdę istnieć.

- Bo ono istnieje. - Palce Ginny wsunęły się w jego włosy. - Widziałam je. W każdym zaklęciu, które rzucałeś, by uleczyć Pokój. W każdym sekrecie, który mi powierzyłeś. W każdej chwili, gdy wybrałeś zostanie zamiast ucieczki.

- Dopóki tego właśnie nie wybrałem. - Nienawiść do siebie wkradła się w jego głos. - Dopóki nie uciekłem jak tchórz, o bycie którym mnie oskarżyłaś.

- Więc przestań uciekać. - Odsunęła się tylko na tyle, by spotkać jego spojrzenie. - Zostań. Walcz. Wybierz nas.

- Nie będzie łatwo - ostrzegł, ale jego ramiona zaciskały się wokół niej. - Szepty nie ustaną. Osądy…

- Już się wydarzyły. I spójrz - wciąż tu stoimy.

- Twoja matka nigdy nie zaakceptuje.

- Moja matka nie akceptowała też mojego dołączenia do Gwardii Dumbledore'a. I tak to zrobiłam.

Cień uśmiechu pojawił się na jego ustach. 

- Zawsze musisz być buntowniczką, co, Weasley?

- Tylko dla spraw wartych walki. - Odpowiedziała na jego uśmiech. - Jesteś wart walki, Draco Malfoy?

Przez moment żadne się nie poruszyło. Potem powoli, z rozmysłem, Draco obrócił głowę, by złożyć pocałunek na jej dłoni.

- Chcę być - wyszeptał przy jej skórze. - Dla ciebie, z tobą... chcę spróbować.

- Więc spróbuj. - Druga dłoń Ginny odnalazła jego, splatając ich palce. - Wybierz nas. Wybierz to. Wybierz…

Jego pocałunek przerwał jej słowa, zaciekły i rozpaczliwy. Mogła w nim posmakować tej decyzji, momentu gdy strach ustąpił czemuś silniejszemu. Czemuś jak nadzieja.

Gdy w końcu się od siebie oderwali, pierwsze oznaki świtu malowały horyzont. Pod nimi zamek budził się i czekał na nich kolejny dzień szeptów i osądów. Ale po raz pierwszy od ich odkrycia, żadne nie odwróciło wzroku od tego, co nadchodziło.

- Więc stawiamy temu czoła razem? - zapytał Draco, z czołem przyciśniętym do jej czoła.

- Razem - potwierdziła Ginny, ściskając jego dłoń. - Niech gadają. Niech osądzają. Pokażemy im, że jest więcej niż jeden sposób, by powstać z popiołów wojny.

- Więcej niż jeden sposób na znalezienie odkupienia?

- Więcej niż jeden sposób na znalezienie miłości.

Słońce wzeszło nad horyzontem, malując ich oboje złotym światłem. Żadne nie ruszyło się, by się przed nim ukryć. Żyli już wystarczająco długo w cieniach. Teraz był czas nauczyć się stać w świetle.

Razem.

 


 

Poranne światło wpadało przez okna Wielkiej Sali, niezwykle jasne jak na szkocką jesień. Ginny stała w wejściu, jej dłoń mocno spleciona z dłonią Draco, oboje boleśnie świadomi ciszy, która zapadła, gdy weszli razem.

Żadnych więcej cieni. Żadnego więcej ukrywania się.

Ich kroki odbijały się echem od kamiennej podłogi. Dłoń Dracona zacisnęła się mocniej wokół jej dłoni, gdy mijali stół Slytherinu, gdzie warga Pansy Parkinson wykrzywiła się w obrzydzeniu. Ginny odwzajemniła uścisk, gdy przechodzili obok Gryfonów, gdzie jej byli koledzy z drużyny demonstracyjnie odwrócili się do niej plecami.

Usiedli razem na końcu stołu Gryffindoru, co samo w sobie było aktem buntu.

- Wydaje pani całkiem mocne oświadczenie, panno Weasley. - Głos profesor McGonagall zagłuszył szepty. Stała za nimi, z nieczytelnym wyrazem twarzy. - Panie Malfoy.

Draco zaczął wstawać, ale dłoń Ginny na jego ramieniu go powstrzymała. - To nie oświadczenie, pani profesor - odpowiedziała, spokojnie spotykając spojrzenie dyrektorki. - To tylko śniadanie.

Coś przemknęło przez twarz McGonagall - dezaprobata, zrozumienie, a może jedno i drugie. 

- Ufam, że oboje rozumiecie, że wszelkie... zakłócenia spotkają się z surową reakcją.

- Oczywiście, pani profesor - odpowiedział Draco głosem pełnym szacunku i powściągliwości, którą doprowadził do perfekcji w ciągu ostatniego roku. - Nie szukamy kłopotów.

- A jednak - zauważyła McGonagall sucho. - wydaje się, że to one znalazły was. - Zrobiła pauzę, po czym dodała ciszej. - Pani matka przybędzie dziś po południu, panno Weasley. Sugeruję, abyście oboje byli przygotowani.

Gdy odeszła, twarz Draco zbladła jeszcze bardziej niż zwykle. 

- Powinienem tam być, gdy…

- Nie - przerwała Ginny, nakładając im obojgu tosty z celową nonszalancją. - To moja bitwa, ja ją muszę stoczyć. Tak jak załatwianie spraw z twoim kuratorem będzie twoją.

Poranek minął pod znakiem znaczących szeptów i wrogich spojrzeń. Uczęszczali na osobne zajęcia, ale spotykali się między nimi, chodząc razem przez korytarze, które zdawały się cichnąc z każdą mijającą godziną. Dłoń Draco nie opuszczała jej pleców, co miało stale jej przypominać, że nie mierzy się z tym sama.

Konfrontacja, na którą czekali, nadeszła podczas lunchu.

- Zdrajczyni krwi! - Urok przeleciał koło ucha Ginny, przypalając jej włosy. Zanim zdążyła się obrócić, Draco już się poruszył, stając między nią a atakującym - szóstoklasistą ze Slytherinu, którego brat zmarł w Azkabanie.

- Nie - ostrzegł Draco, jego różdżka znalazła się w jego dłoni, ale była opuszczona. - Ona nie jest twoim prawdziwym celem.

- Nie? - Twarz chłopaka wykrzywiła się. - Masz rację. Ty nim jesteś. Zdrajca swojego domu, swojej krwi, wszystkiego…

- Jedyne, co zdradziłem - głos Draco niósł się przez teraz cichy korytarz. - to uprzedzenia, które doprowadziły nas wszystkich do wojny. - Jego wolna dłoń odnalazła dłoń Ginny, przyciągając ją do jego boku. - Jeśli to czyni mnie zdrajcą, niech tak będzie.

Ręka chłopaka z różdżką drżała. 

- Mój brat…

- Dokonał swoich wyborów - dokończył cicho Draco. - Tak jak ja dokonałem swoich. Tak jak ty dokonujesz swojego właśnie teraz.

Przez moment powietrze było gęste, a ludzie zebrani dookoła zastanawiali się, co stanie się dalej. Potem powoli, niechętnie, Ślizgon opuścił różdżkę.

Popołudnie przyniosło wściekłą Molly Weasley, która wpadła do gabinetu McGonagall. Ginny stała sama przed rozczarowaniem matki, z wyprostowanymi plecami.

- On się zmienił, mamo.

- Tacy ludzie się nie zmieniają.

- Jacy ludzie? - zapytała Ginny. - Jak Percy? Bo on się zmienił. Jak profesor Snape? Bo on oddał życie, zmieniając się…

- To co innego.

- Dlaczego? Bo to pasuje do tego, w co chcesz wierzyć? - Ginny podeszła bliżej, biorąc dłonie matki w swoje. - Nauczyłaś nas oceniać ludzi po ich czynach, nie po nazwiskach. Oceń go po jego obecnych czynach, nie po przeszłości.

Twarz Molly lekko się zmieniła. 

- Ja tylko chcę, żebyś była bezpieczna. Szczęśliwa.

- Jestem. Z nim jestem.

Cisza trwała między nimi, dość długo, aż w końcu Molly westchnęła.

- Przyprowadź go na niedzielny obiad. Twój ojciec i ja... spróbujemy.

To nie była akceptacja, jeszcze nie. Ale to był początek.

Gdy Ginny wyszła z gabinetu, Draco czekał, jego twarz wyrażała troskę. Bez słowa weszła w jego ramiona, pozwalając mu trzymać ją mocno, gdy drżała z ulgi.

- W porządku? - wymruczał w jej włosy.

- Będzie - odsunęła się, by na niego spojrzeć. - A ty?

- Będzie - powtórzył, a lekki uśmiech pojawił się na jego ustach.

Szli na kolejne zajęcia trzymając się za ręce, ignorując spojrzenia, które za nimi podążały. Niech się gapią. Niech szepczą. Niech zobaczą, jak to wygląda, gdy dwoje ludzi wybiera miłość ponad oczekiwania i leczenie ponad nienawiść.

- Przyzwyczają się - powiedział Draco, gdy zatrzymali się na skrzyżowaniu, gdzie mieli się rozdzielić.

- Będą musieli. - Ginny sięgnęła, by poprawić jego krawat, co miało być celowo intymnym gestem w zatłoczonym korytarzu. - Bo ja się nigdzie nie wybieram.

Spojrzał na nią w sposób zarezerwowany tylko dla niej. 

- Ja też nie.

Nie było idealnie. Szepty nie ustały, sprzeciw nie zniknął. Ale uczyli się stawiać temu czoła razem, w świetle dnia, bez wstydu czy strachu.

Czasami najodważniejszą rzeczą, jaką można zrobić, było po prostu stanąć w świetle i pozwolić się zobaczyć. Być kochanym. Być prawdziwym.

Razem.

 


 

Zachód słońca pokrywał boisko do quidditcha odcieniami złota i cienia, ale tym razem te cienie nie kryły w sobie żadnych sekretów. Ginny stała na środku, trzymając luźno miotłę w jednej ręce, obserwując jak światło oświetla świeżo odnowione trybuny. Wszystko wyglądało inaczej w gasnącym dniu. Było łagodniejsze, bardziej wybaczające, pełne nowych możliwości.

- Myślisz o wykonaniu kolejnego karkołomnego nurka? - Głos Draco niósł się echem przez puste boisko, ale teraz był pozbawiony dawnej nuty rozpaczliwej troski. Podszedł do niej od tyłu, a jego kroki były pewne i niespieszne. Żadnego więcej czajenia się w ciemności, żadnego więcej obserwowania z daleka.

- Właściwie - Ginny odwróciła się do niego, lekki uśmiech widniał na jej ustach. - myślałam o pierwszym razie, gdy wytknąłeś mi, że używam latania do ucieczki przed demonami.

- Ach. - Gdy dotarł do niej, jego dłoń automatycznie odnalazła jej dłoń. - Nie był to mój najbardziej taktowny moment.

- Nie - zgodziła się, opierając głowę o jego ramię. - Ale miałeś rację. Uciekałam. Oboje uciekaliśmy, tylko że każde na swój sposób.

Nie minęło dużo czasu, aż nad nimi zaczynały pojawiać się pierwsze gwiazdy. Te same gwiazdy, które były świadkami ich pierwszych rozmów, ostrożnych wyznań, stopniowego wpadania w coś, czego żadne z nich nie spodziewało się znaleźć.

- Pokój jest prawie skończony - powiedział Draco w pewnej chwili, gdy jego kciuk kreślił nieobecne wzory na jej dłoni. - McGonagall chce otworzyć go dla uczniów w przyszłym semestrze.

- Myślisz, że będzie nas pamiętał?

- Ciężko zapomnieć ludzi, którzy pomogli go uleczyć, jak sądzę. - Jego głos był cichy. - Choć może powinniśmy pominąć pewne szczegóły, gdy będą pisać oficjalną historię.

Ginny zaśmiała się cicho.

- Co, nie chcesz, żeby przyszłe pokolenia wiedziały, jak słynny Draco Malfoy został przyłapany na całowaniu Weasley w Pokoju Życzeń?

- Właściwie to myślałem bardziej o ochronie twojej reputacji. - On też się uśmiechał, tym prawdziwym uśmiechem, który stał się mniej rzadki w tych dniach. - Choć przypuszczam, że na to już chyba za późno.

- Mmm. - Odwróciła się w jego ramionach, by właściwie na niego spojrzeć. - Ale warto było?

Jego wyraz twarzy nagle spoważniał. 

- Każdy szept. Każde wrogie spojrzenie. Każdy niezręczny niedzielny obiad z twoją rodziną. - Jego dłoń uniosła się, by dotknąć jej policzka. - Nawet próby otrucia mnie przez twoją matkę ekstra-pikantnym gotowaniem.

- Przekonuje się do ciebie - zaprotestowała Ginny, choć oboje wiedzieli, że "przypadkowe" doprawianie porcji Draco przez Molly stało się swoistym żartem. - Tata właściwie bronił cię podczas ostatniego obiadu.

- Tylko dlatego, że pomogłem mu zrozumieć, jak działają mugolskie czajniki elektryczne.

- Wciąż się liczy.

Stali w komfortowej ciszy przez chwilę, obserwując ostatnie promienie słońca malujące niebo w błyskotliwym pożegnaniu. Ramiona Draco zacisnęły się wokół jej talii.

- Zastanawiasz się czasem - zapytał cicho. - co by się stało, gdyby ci Krukoni nie przyłapali nas tamtego ranka?

Ginny rozważała odpowiedź przez kilka chwil.

- Wciąż spotykalibyśmy się w tajemnicy. Wciąż byśmy się ukrywali. - Odwróciła się, by spojrzeć na niego. - Wciąż pozwalalibyśmy strachowi dyktować nasze wybory.

- A teraz?

- Teraz wybieramy coś innego. - Jej dłoń odnalazła miejsce nad jego sercem, czując jego miarowe bicie pod ubraniem. - Coś odważniejszego.

- Odważne. - Prychnął cichym śmiechem. - Nigdy nie myślałem, że to słowo będzie pasować do Malfoya.

- Przyzwyczaj się. - Wspięła się na palce, by złożyć pocałunek w kąciku jego ust. - Chodzisz teraz z Gryfonką. Coś musiało Ci się udzielić.

Jego odpowiedzią było właściwe złapanie jej ust, pocałunek z pewnością kogoś, kto wie, że ma na to cały czas świata. Żadnych więcej desperackich pocałunków kradzionych w cieniach, żadnego więcej strachu przed odkryciem. Tylko to - prosta, głęboka radość kochania w świetle.

Gdy w końcu się od siebie oderwali, zapadała prawdziwa noc, a gwiazdy rozsypały się po niebie. Jednak żadne nie ruszyło się, by odejść. Ciemność nie miała już nad nimi władzy, żadnej mocy by ich ukryć, zranić czy prześladować.

- Polecisz ze mną? - zapytała Ginny, oferując swoją miotłę z uniesioną brwią.

Odpowiedzią Draco było wsiadanie na miotłę za nią, a jego ramiona pewnie owinęły się wokół jej talii. Razem odbili się od ziemi, wznosząc w usiane gwiazdami niebo.

Lecieli bez pośpiechu czy lekkomyślności, nie próbując już uciec przed swoimi demonami, ale po prostu ciesząc się spokojem, o który tak ciężko walczyli. Pod nimi Hogwart jaśniał ciepłem i światłem. Jego rany także goiły się tak jak ich, dzień po dniu.

- Wiesz - wymruczał Draco w jej ucho, gdy unosili się wysoko nad boiskiem. - chyba w końcu rozumiem, co kochasz w lataniu.

Zerknęła na niego.

- Tu w górze nic innego się nie liczy. Żadne nazwiska, żadna przeszłość, żadne oczekiwania. Tylko ta chwila i tylko my.

Ginny uśmiechnęła się w nocne powietrze. 

- Tylko my - zgodziła się cicho.

Zostali na boisku, aż wzeszedł księżyc. Gdyby ktoś tego wieczora spojrzał w górę, by ich zobaczyć, byłby świadkiem czegoś rzadkiego i cennego. Widoku dwojga ludzi, którzy znaleźli swoją drogę przez ciemność do światła, razem.

Niektóre historie miłosne, koniec końców, nie potrzebują cieni, by rozkwitać. Niektóre płoną najjaśniej na otwartej przestrzeni, pod gwiazdami i słońcem, i niebem, będąc dowodem na to, że nawet najgłębsze rany mogą się zagoić i, że nawet najbardziej zagubione serca mogą znaleźć drogę do domu.

Że czasami najodważniejszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest po prostu kochać bez strachu, w każdym świetle, jakie oferuje nam świat.