Cichy Biały Dom

Supernatural
F/F
F/M
M/M
G
Cichy Biały Dom
Summary
"- Podobno były dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Oni włamali się do Cichego Domu i widzieli rodzinę Miltonów jako ostatni. Parę dni później przyjechała jakaś kobieta z dzieckiem, przyjaciółka rodziny czy coś takiego i zaczęła się wydzierać. Ktoś zadzwonił po policję. W środku było pełno krwi, głównie Anny - dziesięcioletniej dziewczynki i jej rodziców, ale nie pamiętam jak im tam było. Podobno nie oczyścili miejsca zbrodni, bo sprawa wciąż jest nierozwiązana, a tam mogą być poszlaki, które przeoczyli wcześniej. Ciał do tej pory nie odnaleziono."
All Chapters

Deja Vu

Mimo, że dzień dopiero się zaczął, Dean zdążył powtórzyć sobie „nie bój się” już około dwadzieścia razy. To nie tak, że on dosłownie bał się Castiela – chodziło raczej o sam Cichy Dom, musiał po prostu w to uwierzyć. Nie potrafił wytłumaczyć sobie własnego zachowania. Obiecał Castielowi, że wróci, był tego pewny, tak samo jak był w tamtej chwili pewny siebie, ale teraz ma wątpliwości. Znów. Nie warto było tam wchodzić. Nie powinien był tego robić.

 Ale co, jeśli Castiel będzie na niego czekać? Co jeśli już teraz na niego czekał, był głodny czy było mu zimno? Może nawet się pochorował. W końcu żyje jak neandertalczyk, pomyślał Dean. Brak jedzenia, ubrań… szyb w oknach i koca w marcu. Po dłuższym przemyśleniu sytuacji nowego znajomego, Dean stwierdził, że nie ma pojęcia, jak ten jeszcze utrzymuje się przy życiu.

Sporządzanie listy „za i przeciw” wracaniu do tego domu (miał trzy motywy do rubryki „za” i pięć do „przeciw”) przerwała mu myśl, przez którą cały jego wysiłek psychiczny włożony w wymyślanie argumentów nie był już ważny. Wziął jego portfel. Szykował dla niego nawet niespodziankę. Wróci tam jeszcze tylko jeden raz. Nie jest już ważne, że tego nie chce – on po prostu musi to zrobić. Tylko raz, tylko ten jeden raz…

W drzwiach pojawił się Sam. Dean dostał od niego matczyną reprymendę:

- Dean, wiewiórze! Wołam cię, nie słyszysz?

Słyszał. Po prostu był zbyt zajęty, żeby wyrywać się z przemyśleń.

- Co chcesz?

Sam spojrzał na niego poważnie.

- Ktoś do ciebie przyszedł.

Przez sposób, w jaki Sam wypowiedział to zdanie, Dean od razu przed oczami miał wątłego Michaela. Mały Sammy jakoś nigdy specjalnie nie przepadał za tą pretensjonalną, wywyższającą się chudzinką.

- I ubierz się, na litość Boską – jęknął młody Winchester na widok starszego brata w samych slipkach.

Dean uśmiechnął się zadziornie i powoli wstał z łóżka kręcąc biodrami. Nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy zobaczył zniesmaczoną minę Sama i jego szybką ucieczkę z pokoju. Wciągnął na siebie pierwsze lepsze, dresowe spodnie i ruszył na dół, do salonu.

W tamtym momencie zapomniał o wszystkim, o czym wcześniej myślał – zapomniał o Castielu, o prezencie, jaki dla niego szykował; zapomniał nawet o tym, że poza nim i jego gościem w pomieszczeniu byli jeszcze Bobby i Sam. I, och, ile był w stanie w tamtej chwili dać, żeby zobaczyć w swoim salonie Michaela – nie przepadał za nim, ale zdawało mu się, że to i tak lepsza opcja od psychiatry sądowego.

- Cześć, Dean.

- Witam, panie...-

- Paul Wakefield. Wybacz, nie przedstawiłem się wtedy. No wiesz, na komisariacie...

- Tak, wiem.

Dean nie miał pojęcia ani cienia podejrzeń możliwego powodu odwiedzin psychiatry, ale wyglądało na to, że chyba było dobrze. Wakefield wydawał się być przyjaźnie nastawiony, jakby w dobrym humorze. Jednak Jacob Talley – policjant, który jakiś czas temu przesłuchiwał Deana i ostro przesadzał z prowokacją – również wydawał się być w porządku, a wyszedł z niego taki skurczybyk.

- Mogę w czymś pomóc? - spytał zmieszany.

- Właściwie, to tak. - Wakefield zajął miejsce na kanapie i poprosił o szklankę wody, nim zaczął mówić. - Zadam ci teraz kilka pytań, dobrze?

- Ta, pewnie.

- Wolisz odpowiadać przy członkach rodziny czy na osobności?

Sam ściągnął brwi i przyjrzał się bratu. Całą sytuację obserwował ze zdziwieniem – nic nie rozumiał, bo nikt nie wtajemniczył go w ostatnią sytuację – nie miał pojęcia, że Dean był na komisariacie, ani że jest podejrzany o atak na Bennego. Nastawiał uszu, jednocześnie udając, że wcale go to nie obchodzi. Bobby natomiast nie musiał udawać. Martwił się o syna, oczywiście, ale jego zdaniem ile piwa Dean sobie naważył, tyle musiał wypić, a jemu nic do tego – w końcu, jeśli to coś naprawdę poważnego, i tak się o wszystkim dowie.

- Nie mam nic do ukrycia – uśmiechnął się Dean. - Niech zostaną.

- W porządku. Zacznijmy więc – westchnął psychiatra, sięgając ręką do swojej teczki. - Gotowy? - Paul Wakefield rozsiadł się wygodnie, zarzucił jedną nogę na drugą i oparł na kolanach duży, czarny notatnik.

- Zawsze.

- Świetnie. Powiedz, kiedy ostatnio widziałeś Benjamina Lafitte?

- W poniedziałek rano, trzy dni po tym, jak został dźgnięty.

- Ostatnimi czasy nie raz widziano pana przy Fallen Avenue.

- Gdzie?

 - Przy ulicy, na którą ty i twoi znajomi mówicie po prostu Avenue.

- Och...

Dean zamyślił się nad pełną nazwą ulicy i doszedł do wniosku, że brzmiała bardzo depresyjnie. Znów był wypytywany o ten feralny piątek, jednak tym razem padały zupełnie inne pytania; już nie brzmiały jak kierowane do podejrzanego – jak poprzednio – a do zwykłego świadka. Zamiast „Dźgnąłeś swojego kolegę w brzuch?”, Wakefield spytał: 

- Co robiłeś w czasie, gdy twój kolega został dźgnięty?

Poddenerwowany Dean spojrzał na Bobbiego. Co miał teraz odpowiedzieć? Nie pamiętał wszystkiego, był pijany i zmęczony, był w całkowitym amoku i żądzy mordu Michaela, ale tego przecież powiedzieć nie mógł. Bobby nie wie, jakim człowiekiem jest Dean, gdy jego przy nim nie ma – nie jest najgorszym z najgorszych, oczywiście, ale opiekun nie byłby dumny, gdyby widział, co robi ze znajomymi, kiedy mówi, że idzie „poćwiczyć”.

- Pamiętam, że biegłem do lasu na końcu ulicy Avenue, bo Charlie powiedziała nam, że Michael znikł i nie mogła go znaleźć.

Paul Wakefield robił notatki, co jakiś czas spoglądając na Deana spod okularów.

- Co potem?

- Nic konkretnego; dobiegliśmy na miejsce, stanąłem żeby chwilę odpocząć i zobaczyłem krew na koszulce Bennego.

Psychiatra popatrzył na niego pytająco. Mimo przyjaznego nastawienia, jego oczy ewidentnie mówiły „No już, kontynuuj, powiedz, czego jeszcze nie mówiłeś”.

- Gdy spytałem, dlaczego krwawi, odpowiedział że pewnie się gdzieś drasnął – dokończył pospiesznie Dean. Wakefield przytaknął nie patrząc na niego.

- W porządku, panie Winchester. Co właściwie robiłeś poza lasem? Dlaczego z niego wyszedłeś?

- Poszliśmy z chłopakami po coś do jedzenia – skłamał. - Byliśmy głodni po męczącym meczu, to normalne.

- „Poszliśmy”? Kto dokładnie?

- Wszyscy, poza Charlie i Mikiem – powiedział wiedząc, że Wakefield dokładnie wie, kim są „wszyscy”.

- Dlaczego całą grupą poszliście po jedzenie? Nie wystarczyła do tego jedna, dwie osoby? I czemu zostawiliście Charlie i Michaela samych w lesie?

- W grupie raźniej – powiedział tylko Dean. Nie  miał czasu na wymyślanie lepszego argumentu.

Przesłuchanie trwało jeszcze około dwudziestu minut, choć Deanowi zdawało się, jakby minęły już co najmniej dwie godziny. Pytania Paula Wakefielda były męczące i ciężko było mu odpowiedzieć na wszystkie, w dodatku w większości z nich musiał kłamać.

Noga Deana zaczęła nieopanowanie drżeć. Nigdy nie był pewien dlaczego to się właściwie dzieje, nie przykładał do tego najmniejszej uwagi i zdawać się mogło, że teraz nawet nie był tego świadomy. Jednak psychiatra skupił się na tym do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o przesłuchaniu. 

- Denerwuje się czymś, Dean?

- Dlaczego?

Wakefield wskazał na jego podskakującą nogę.

- Oh, to... to nic, tylko... Martwię się o Michaela – wyznał szczerze. Podczas ostatnich pięciu minut rozmawiali właśnie o nim, a Dean widział go od tamtej pory tylko raz, w szkole, tego dnia, kiedy wyprowadziła go stamtąd policja, o czym zdążył już opowiedzieć psychiatrze. 

- Wiesz, rozmawialiśmy z nim. Zeznał, że tamtej nocy coś się w nim zmieniło; sam nie wie, czym to „coś” jest. Twój kolega Benny potwierdził, że Mike faktycznie dziwnie się od tamtej pory zachowuje. - Mężczyzna wbił wzrok w coś za oknem, lekko uniósł brwi i zacisnął mięśnie szczęk.

Telefon Deana rozbrzmiał piosenką Heat of the moment Asii (musiał w końcu zmienić ten dzwonek - za każdym razem, gdy go słyszał, miał dziwne wrażenie deja vu). Szybko wyjął go z kieszeni i odrzucił połączenie od, jak się okazało, Rufusa.

Dean złapał się na tym, iż mimowolnie po spojrzeniu na psychiatrę pomyślał, że mężczyzna wyglądał „całkiem nieźle” w takiej pozycji. Od razu po tej myśli wypędził ją ze swojej głowy i nie chciał się nawet zastanawiać, dlaczego się tam w ogóle znalazła.

- Zgodzisz się pojechać ze mną na komisariat? Musisz z kimś porozmawiać.

- W porządku – odpowiedzenie na pytanie zajęło mu chwilę, bo był zajęty kończeniem wyrzucania swojej poprzedniej, niewygodnej – aczkolwiek jakże prawdziwej – myśli.

Dean od razu podejrzewał, że na miejscu spotka Michaela; to było wręcz oczywiste. Jednak po drodze, jadąc w samochodzie psychiatry, miał nadzieję, że będzie to Benny. Nie rozmawiał z nim od tamtej pory, poza krótką pogawędką na boisku sąsiadującym z ich szkołą. Chciał się dowiedzieć, jak on się właściwie czuje, czy rana jest głęboka, czy coś mu uszkodziła.

Gdy dojechali już na miejsce, Dean spytał o niego psychiatrę, a Wakefield oznajmił mu, że gdyby nie prowizoryczny opatrunek, który ten mu zrobił, Benny mógł wykrwawić się na śmierć. To i tak nie polepszyło samopoczucia Deana – bo niby czemu by miało – gdyż okazało się również, że do rany dostało się zakażenie – nie było śmiertelnie niebezpieczne, ale na tę chwilę Benny znajdował się w szpitalu.

Pokój przesłuchań, w którym umieścili go tym razem, był inny niż ten poprzedni. Tutaj nikt nie oceniał jego zachowania, nie było kamer, podsłuchu ani luster weneckich. Był tylko on i Michael. Dean nie potrzebował dużo czasu, żeby stwierdzić, że Michael wcale nie zachowuje się tak dziwnie, jak powiedział mu Wakefield. Wyglądał normalnie, uśmiechnął się nawet na widok Deana, gdy ten wchodził do pomieszczenia.

- Dean! Co ty tu robisz? - spytał szeroko uśmiechnięty Michael.

- W sumie to nie wiem, chyba przyjechałem z tobą pogadać - zaśmiał się w odpowiedzi. - A co ty tu robisz?

- Też nie wiem. Siedzę tu już z godzinę i nikt mi o niczym nie mówi. O czym chcesz gadać?

Dean zdał sobie sprawę, że tego też nie wiedział, dlatego zaczęli na początku normalną rozmowę, jak dwóch zwykłych kolegów, którzy nie widzieli się przez jakiś czas.

Tym razem to nie z Deana ludzie próbowali wyciągać wnioski, a Dean z Michaela. Długo się znali i mimo że Dean zawsze wolał spędzać czas z resztą drużyny, teraz miał okazję zauważyć, że Mike wcale nie był taki zły, jak mu się wydało już po pierwszym, sceptycznym podejściu do niego. Miał okazję zobaczyć, czy naprawdę było z nim coś nie tak.

Minuty mijały, a rozmowa kleiła się jak guma arabska. Dean w końcu zrozumiał, dlaczego Paul Wakefield chciał go tutaj przywieźć i spytał:

- Gdzie ty tak znikłeś w piątek? Szukaliśmy cię, stary.

Mike siedział przez chwilę w ciszy i tępo na niego patrzył, przygryzając policzek od środka.

- Wiesz, w tym właśnie jest rzecz. Nie pamiętam, gdzie byłem.

- Nie pamiętasz całego weekendu!? - spytał zdziwiony. - A mówiłem, żebyś tyle nie pił.

Michael zaśmiał się.

- Weekend pamiętam. Nie pamiętam, gdzie poszedłem w piątek ani jak znalazłem się w pieprzonym Wyoming.

- Wyoming? - Dean wytrzeszczył oczy. - Impreza cię poniosła? Co ty tam robiłeś?

- Poznałem twojego ojca – powiedział bez chwili zawahania ani odwlekania pytania.

Dean przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Niemożliwe, pomyślał. Przecież mój ojciec mieszka w Colorado. Co miałby nagle robić w Wyoming?

Jednak jego podświadomość, która ostatnio polubiła poddawanie go psychicznym torturom twierdziła inaczej: Przejrzyj na oczy, Winchester. Czemu ten warchlak Mike miałby kłamać? No właśnie – niczemu. Ojciec cię zwyczajnie zostawił, byłeś jego kulą u nogi, a teraz robi co chce, pojmij to w końcu.

- Mówił coś o mnie? - spytał. Uwierzył mu na słowo, bo co innego mógł zrobić.

- Nie... Nie, nic o tobie nie mówił – odparł Mike ze współczuciem na twarzy. Dean przejechał dłonią po swoim karku.

- To skąd wiesz, że to mój ojciec? - spytał, gdy sceptyczność znów do niego wróciła.

- Szedłem przed siebie, byłem brudny, skacowany i nie miałem pieniędzy – zaczął Michael, a Dean przewrócił oczami. Nie lubił, gdy historie zaczynały się od takich ogółów, tym bardziej, kiedy pytał o małe szczegóły. - Spytał, czy coś mi jest, jak siedziałem pod jakimś murem i umierałem przez tego cholernego kaca. Powiedziałem, że nie, tylko chce mi się pić i nie wiem gdzie jestem. On na to, żebym poszedł z nim. Przedstawił się, kupił mi wodę, powiedział, że znał moich rodziców i zaczęliśmy rozmawiać. Złożył mi kondolencje z powodu ich śmierci i powiedział coś w stylu „i jeszcze ta twoja mała, biedna siostrzyczka Anna”. Nie wiem, o co mu chodziło, ale twój ojciec jest jakiś dziwny – zaśmiał się.

Dean siedział w kompletnym szoku. Nie był pewien, czy Mike tego nie widzi, nie chce widzieć, czy może naprawdę nie rozumie, o czym mówił jego ojciec. Gdyby nie to, że do pokoju wszedł Frank Devereaux i spytał, czy już się dogadali, wytłumaczyłby mu. Albo może i by tego nie zrobił... W końcu nie miał pewności, może jego ojciec się pomylił. Może wcale nie chodziło o tę zamordowaną w Cichym Domu rodzinę.

- Tak, wszystko w porządku – odpowiedział Mike i zerknął na Deana.

- Tak... tak, wszystko okej – dodał Dean, choć nie był tego taki pewien.

- To świetnie. Michael, przyjechała po ciebie mama. Jest na korytarzu – oznajmił stary Devereaux. Michael pożegnał się z nimi i wyszedł z pomieszczenia. - A na ciebie, Dean, czekają koledzy. Są na tyłach, na parkingu.

Dean kiwnął głową, podał rękę Frankowi i wyszedł.

Na tyłach znalazł Gabriela, który jak zwykle nie krył swojego dobrego humorku, i Crowleya, który wciąż zrzędził Gabrielowi za tę paradę, na którą go zabrał.

- Dean, jedziemy pozwiedzać. Wsiadaj, podjedziemy jeszcze po Charlie i Gildę – mówił Crowley, klepiąc dłonią w dach swojego samochodu.

- Co pozwiedzać? - spytał zamyślony.

- Niespodzianka – zachichotał Gabriel. 

W tym momencie przypomniało się coś Deanowi.

- Nie, chłopaki, nie mam czasu. Przekażcie wszystkim, że w piątek trening. Crowley, możesz mnie podwieźć na Marion Drive? 

- Po jaką cholerę jedziesz na Marion Drive? - spytał Crowley. Dean wbił w niego poddenerwowany wzrok, na co wydukał tylko: - Okay, okay, tylko pytałem.

Podczas podróży samochodem nie śpiewał największych hitów klasyki rocka, co robił zawsze, gdy jeździł z chłopakami. Tym razem miał zmartwiony, zamyślony wyraz twarzy. Nic dziwnego; wydarzenia, począwszy od ostatniego piątku do dziś, nie przedstawiały się dobrze. Zbyt wiele tajemnic i dziwnych spraw zaczęło się kręcić wokół jego życia.

W wozie cały czas panowała cisza – nawet Gabriel, który zazwyczaj bez przerwy sobie ciągle z czegoś żartował, teraz siedział jak mysz pod miotłą i z tyłu samochodu patrzył to na Deana, to na Crowleya, jaki w skupieniu prowadził.

- No motyla noga, co tu się dzieje?! - krzyknął Gabriel, prawie powodując zawał u chłopaków siedzących z przodu.

Crowley zmarszczył czoło.

- … motyla noga? - zadrwił i cisza, która bądź co bądź teraz była dla Deana teraz dosłownym azylem, zaczęła przeradzać się w żywą, głośną dyskusję.

Gdy w końcu dojechali na Marion Drive, Dean praktycznie uciekł z samochodu, jakby mieli go tam zaraz torturować. Zdążył tylko wydukać jakieś pożegnanie i pobiegł do wielkiego centrum handlowego, w którym sprzedawali wszystko – zaczynając od sprzętu górskiego, przez rzeczy użytkowo-domowo-ogrodowe i odzież, po ogromne półki jedzenia, wielkością dorównujące Wielkiemu Murowi Chińskiemu.

Krążenie po sklepach nigdy nie sprawiało mu przyjemności, ale dziś była to specjalna katorga, dlatego szybko obskoczył całe centrum i wziął wszystko, co jego zdaniem mogło się przydać. Godzina spędzona w ogromnym sklepie to było dla niego wystarczająco za dużo.

Jednak gdy już znalazł się w miejscu docelowym, wiedział że jeszcze się przekona, iż warto było męczyć się wśród tych wszystkich ludzi, biegających za promocjami jak lwy za swoimi ofiarami. Najtrudniejszą sytuacją w całej tej akcji było wniesienie tych wszystkich zakupów do opuszczonego Cichego Domu, w którym w końcu jedynie rok temu zamordowano rodzinę, sprawa wciąż była nierozwiązana, a wstęp wzbroniony. Nie chciał znów wchodzić tylnym wejściem od strony piwnicy. Wciąż nie rozumiał, co tam właściwie jest. Coś mogło mu się przewidzieć, lub wyobraźnia przez nadmiar przerażenia mogła dodać coś od siebie, lecz i tak wolał tam nie wchodzić.

Dlatego wszedł do środka najzwyczajniej w świecie, gdy tylko trochę się ściemniło i zaczęło padać.  W większości domów światło było zgaszone, a w reszcie okna były zasłonięte. W każdym momencie mógł go ktoś zobaczyć, tak samo, jak i nie zobaczyć. Opłacało się ryzykować.

Poszedł na górę do pokoju Castiela, jak zwykle starając się stąpać po schodach tak, żeby nie skrzypiały. Niespodzianka to niespodzianka – nie chciał, żeby Castiel wiedział, że przyszedł. Miał tylko nadzieję, że mężczyzna się go nie wystraszy, gdy nagle znajdzie go w swoim pokoju.

Dean nie wiedział, w którym miejscu domu Castiel dokładnie się znajdował, ale udało mu się wejść do pokoju tak, by go nie zauważył. Zaczął wdrażać swój plan w życie.

Zaczął od miejsca do spania. Ułożył jeden koc na jego brudnym materacu, tak, by nie było widać, jak bardzo jest obskurny. Na nim dwie poduszki i dwa grubsze niż poprzedni koce. Po drugiej stronie pomieszczenia – tej od okna, naprzeciw jego „łóżka” - poskładał mu ubrania: kilka zwykłych, ciemnych koszulek, gruby sweter, spodnie, skarpetki i buty. Niedaleko nich ułożył jedzenie: owoce, słodycze, litry wody, chleb i różnorakie konserwy.

Pokój Anny zachował się naprawdę dobrze i Deanowi udało się znaleźć nawet parę niewielkich haków rozrzuconych w różnych miejscach w pokoju. Nie wiedział, do czego poprzednio służyły, ale teraz zawiesił na nich plakaty z logami swoich ulubionych zespołów i wizerunkami ich członków, dzięki czemu zakrył kilka zdarć na ścianach.

Tuż przy łóżku ustawił mu lampkę na baterie i różne figurki żołnierzyków, żeby Castiel mógł je ustawiać jak tylko będzie chciał, a pod pustą ścianą obok drzwi ułożył kilka lampionów ze świeczkami – żeby Castiel nie mógł poparzyć się ogniem – pomiędzy nimi stawiając niewielką roślinkę.

Rozejrzał się, czy aby na pewno wszystko ułożył w odpowiednim miejscu i przypomniała mu się jedna z najważniejszych rzeczy: okno. Kupił przyciemnianą szybę, żeby nikt nie widział, jak Castiel będzie przemierzał pomieszczenie i oczywiście, żeby było mu cieplej. Okazała się być trochę przymała, ale szczeliny zakrył znalezioną w korytarzu szmatką.

W pokoju po zasłonięciu okna zrobiło się całkowicie ciemno, dlatego od razu zapalił świeczki i włączył lampkę. Usłyszał Castiela, tłukącego się w pomieszczeniu obok i słusznie stwierdził, że zapewne za chwilę tutaj wejdzie, więc zajął miejsce na jego materacu i otworzył torbę z hamburgerami tak, aby Castiel mógł poczuć ich wyrazisty zapach.

Zdawało się, że cudowna woń nieznanego jak dotąd Castielowi dania przyciągnęła go do pomieszczenia. Z jego spodni ściekała woda.

- Hejka, Castiel – przywitał się Dean, podając mu hamburgera. - Czemu jesteś cały mokry?

- Witaj, Dean. Jestem wszędzie poraniony. Gdy ostatnio tutaj byłeś, czyściłeś moje rany. Więc wyczyściłem się cały – odpowiadał. - Ładnie pachnę.

Dean zaśmiał się, a Castiel rozejrzał po pokoju.

- Co to za rzeczy?

- Żyłeś jak bezdomny – oznajmił. Dłuższą chwilę mu zajęło zrozumienie, jaką głupotą teraz zabłysnął. Castiel był właśnie bezdomny. - To znaczy... Chodziło mi o...

- Ty to przyniosłeś? - Oczy Castiela błyszczały się jak płomienie świeczek. Całkowicie zignorował słowa Deana. - Dla mnie?

- No... tak – powiedział i wstał z materaca, odkładając nadgryzionego hamburgera na serwetkę. - Po kolei; wiesz co to? - spytał, chwytając koszulkę.

- Tak, wiem. Miałem kiedyś taką.

- Okay, czyli wiesz, do czego służą ubrania. Ale ta koszulka – Dean potrząsnął nią, trzymając w rękach – nie będzie służyć do noszenia. Wytrzesz się nią. Nie chodź taki mokry. Wiesz, że możesz zachorować?

- Nie wiedziałem. - Castiel był szczerze zdziwiony i ruszył w stronę łazienki.

- Ej, ej, czekaj! - Dean podał mu parę skarpetek, koszulkę, spodnie i sweter. - Załóż to. Będzie ci ciepło.

- Dobrze. Dziękuję, Dean.

Właśnie dlatego warto było zrobić tą cholerną niespodziankę; podekscytowanie Castiela – które wyrażał na swój własny, dziwny sposób, ale jednak – sprawiło, że godzinne zastanawianie się, co właściwie mu kupić i łażenie po sklepach w poszukiwaniu tego wszystkiego nie było już takie ważne. Ważne teraz było tylko to, że Castiel ma poczciwe miejsce do spania, jedzenie i ciepłe ubrania.

Gdy wszedł z powrotem do pokoju, okazało się, że wszystko, co mu kupił – może poza spodniami – było na niego za duże. Natomiast on sam wydawał się być szczęśliwy. Przydługie rękawy swetra zwisały nisko, a koszulka wystawała poza jego linię.

- Chodź tutaj – zawołał go Dean, który znów siedział na materacu. Castiel podszedł. - Podaj rękę.

Castiel posłusznie robił to, co Dean mu mówił. Wywinął parę razy jego rękawy, aby nie przeszkadzały mu w  jedzeniu i znowu podał hamburgera, który nie był już tak ciepły jak wtedy, gdy Dean je przyniósł.

- Obiecałem ci – powiedział, gdy Castiel wziął od niego kanapkę.

- To hamburger? - Dean przytaknął. - Ładnie pachnie.

- Jeszcze lepiej smakuje – oświadczył Dean, biorąc dużego gryza i poczuł wibrowanie telefonu w kieszeni. Odebrał nie sprawdzając kto dzwoni.

- Halo? - powiedział przeżuwając wołowinę.

- No, halo, halo, Dean, słuchaj... Dzwonię w sprawie twojego taty-

- Ta, wiem. Jest w Wyoming – odpowiedział chłopak, od razu rozpoznając głos swojego rozmówcy.

- Nie, nie o to chodzi. Wiesz, jest taka sprawa... - Dean przestał przeżuwać i wsłuchał się w niezręczny ton głosu Rufusa. - On jest... Ja... Rozmawiałem z nim, Dean.

- Świetnie, mówił coś o mnie? Albo chociaż o Sammym?

- Nie, Dean, on... nie chce cię widzieć. Powiedział, że nie powinieneś się z nim kontaktować.

- Co ty gadasz, Rufus! Daj mi jego numer, zaraz do niego-

- Nie młody. Przykro mi, on naprawdę nie chce  z tobą rozmawiać – powiedział z nieudawanym żalem. - Muszę kończyć. Trzymaj się, Dean.

- Też się nie puszczaj, Rufus – zażartował udając, że wszystko było w porządku.

Castiel całej rozmowie przyglądał się z niemałym zaciekawieniem.

- Do kogo mówiłeś, Dean?

- Hm? Oh, pytasz o to? - wskazał na telefon. Castiel niepewnie pokiwał głową.

- Tak, wydaje mi się, że o to.

- To telefon. Rozmawia się przez niego z osobami, które są za daleko, żeby rozmawiać normalnie.

Castiel ponownie pokiwał, wziął od Deana telefon i przyłożył go do ucha.

- … halo? - wydusił z siebie cicho, jakby przerażony.

Deanowi udało się zaśmiać.

- To nie do końca tak działa – wytłumaczył uśmiechnięty. - Nie chcesz może napić się czegoś mocniejszego? No wiesz, piwa albo whisky? - spytał. Po prostu jakoś czuł, że to może mu teraz pomóc. Co ze mnie za sportowiec, pomyślał, że ciągle piję. 

Castiel chyba nie zrozumiał, o czym mówił Dean, jednak pokiwał głową. Skoro hamburgerami i pizzą tak się rozkoszował, whisky pewnie też będzie mu smakować.

Przed wyjściem do sklepu, musiał kilka razy zapewniać Castiela, że jeszcze wróci. Po drodze myślał o tym, co powiedzieli mu dziś Rufus i Michael. Po raz pierwszy od wielu lat dostał jakieś wieści o swoim ojcu. Miał niejaką nadzieję, że może mogliby się spotkać w trójkę z Samem, jak za dawnych lat. Może mogliby pójść na ryby, tak jak kiedyś, spać pod gwiazdami przy ogrzewającym ich schłodzoną zimnym powietrzem skórę ognisku. Jednak jego ojciec nie chciał go znać. Nie chciał z nim nawet porozmawiać, wyjaśnić swojego odejścia lepszym argumentem, niż tym cholernym „Za bardzo przypominasz mi matkę”.

W sklepie udało mu się kupić alkohol nawet mimo tego, że jego podrabiany dowód był zrobiony o wiele gorzej, niż Alfiego. Wracał do Cichego Domu z sześciopakiem piwa w puszcze i butelką, miał nadzieję, że dobrej whisky.

Dean stwierdził, że nie będzie się przejmował swoim ojcem. W końcu nie było go przy nim przez większość jego życia, więc dlaczego nagle teraz miałby się stać ważną jego częścią? Dean i Sam świetnie radzili sobie bez niego. Ich ojcem był teraz Bobby, to dzięki niemu wyrośli na ludzi.

- Castiel, wróciłem! - krzyknął Dean zaraz po wejściu do Cichego Domu.

Nie usłyszawszy żadnej odpowiedzi przystanął na chwilę.

- Halo, Castiel, jesteś w domu? - spytał. - Przyniosłem ci whisky.

Wszedł na górę, wskakując po dwa schody naraz. Czuł się dziwnie, gdy szedł korytarzem; prawie bardziej nieswojo niż gdy był tutaj za pierwszym razem. Uchylił lekko drzwi do pokoju Castiela. W środku było całkowicie ciemno, lampiony już się nie paliły, tylko lekkie niebieskie światło obijało się po ścianach. Dean pomyślał, że Castiel zgasił lampiony, zostawił włączoną lampkę na baterię i poszedł spać. Ale to nie do końca miało sens – przecież wiedział, że Dean jeszcze wróci.

Wszedł do środka i przeżył to, co za pierwszym razem, jak tu był. Reklamówka z alkoholem upadła mu na podłogę, gdy osuwał się do tyłu. Ale tym razem nie miał zamiaru uciec. Tym razem chciał zostać z nim do końca. Chciał zobaczyć, co się stanie, gdy oczy Castiela przestaną tak świecić.

 

Sign in to leave a review.